Armstrong Charlotte - Zerwanie.pdf

(981 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Charlotte Armstrong
Zerwanie
Przekład: AGNIESZKA KLONOWSKA
Tytuł oryginału:
THE BALLOON MAN
867000096.001.png
Rozdział 1
Sherry skrobała patelnię po swojej jajecznicy na śniadanie. Pod fartuchem była już ubrana do
wyjścia. Planowała pobiec na targ, gdy tylko obudzi się Ward. Albo może weźmie ze sobą
Johnny’ego i pójdzie prędzej, wykorzystując energię po porannej kawie. A potem wyruszy na
poszukiwanie pracy sprzedawczyni i porozmawia z kimś w przedszkolu, bo (spójrzmy
prawdzie w oczy... tak jak ona): jaki pożytek ma Johnny z matki, skoro ta prawie cały czas
chodzi śpiąca?
W obecnej pracy nie wracała do domu, do łóżka, nie wcześniej niż o północy, Johnny
z kolei wyrywał się ze swego zdrowego snu trzylatka o szóstej rano. Problem tkwił w tym, że
musiała kłaść go spać bardzo wcześnie, ale godzina szczytu dla amatorów drinków wypadała
przed ich porą kolacji. Napiwki jednak były niezłe. W zasadzie przedszkole nie kosztowałoby
dużo więcej niż suma, jaką płaciła wieczorowej opiekunce... Myśli Sherry krążyły leniwie po
znajomym torze, kiedy nagle usłyszała poruszenie w innej części domu.
Czyżby Ward już wstawał? Tak wcześnie? Johnny wciąż siedział na swoim wysokim
taborecie przy stole jadalnym i z zadowoleniem przeżuwał grzankę. Sherry miała czas na
podjęcie decyzji, że weźmie dziecko ze sobą na targ od razu, jak tylko go otworzą – na
wypadek, gdyby Ward miał chandrę i nie czuł się na tyle dobrze, aby zająć się swoim małym
synkiem o tak wczesnej porze dnia.
Wtedy jej mąż pojawił się w drzwiach, ubrany jedynie w spodnie od piżamy. Usta miał
dziwnie rozchylone. Jego szczęki były zesztywniałe, ale wargi z jakiegoś powodu luźne i
wilgotne. Z jego gardła wydobyło się ciche wycie – sam dźwięk, ani słowa.
– O co chodzi? – zawołała natychmiast Sherry.
Z jego oczami coś było nie tak. Patrzył na nią, ale jej nie widział. Zdawało się, że jej
nie poznaje. Czerwień dominowała w tych dziwnych oczach. Tak jak czerń włosów na jego
przedramionach. Podszedł do niej boso, z uniesioną prawą ręką.
– Ej! Ej! – krzyknęła Sherry. – Jedną chwilę, do diabła!
Czyżby zamierzał ją uderzyć?
Doskoczyła do niego i obiema dłońmi chwyciła uniesiony nadgarstek.
– O co chodzi? – zawołała ponownie, prężąc się i trzymając go.
Warknął. Było to jedyny dźwięk, jaki z siebie wydał, kiedy szarpnął się gwałtownie w
bok i wyrwał się z jej uścisku. Wtedy jego lewe ramię uniosło się zamaszyście. Przy całej tej
niekontrolowanej sile, jego ruchy zdawały się powolne. Sherry zrobiła unik przed ciosem i
krzyknęła do niego:
– Ward, błagam, powiedz mi, co ci jest? Nie rób tego! Posłuchaj... Posłuchaj...
On jednak złapał ją za oba ramiona i zaczął nią potrząsać. Pomyślała, że tym razem
postradał zmysły. No cóż, to nijak nie było zabawne! Ward to nie pigmej. A ona jest tylko
kobietą. Krzyczała więc możliwie najgłośniej. Żeby tylko ktoś przyszedł.
W reakcji na wywołany przez nią hałas Ward puścił ją, cofnął się i przyłożył dłonie do
uszu. Jego szczęka poruszała się tak, jakby usiłował wykonywać nią kolisty ruch. Sherry
pomyślała, że być może szykuje się do kolejnego ataku na nią. Mimo to odezwała się głosem
tak spokojnym i kategorycznym, na jaki było ją stać:
– Usiądź, Ward. Usiądź sobie, odpręż się i powiedz mi.
Wtedy jednak przerażone dziecko wyrwało się z chwilowego odrętwienia. Mały
chłopczyk zsunął się z taboretu i zeskoczył równo na obie, małe stopy.
– Mamusiu! – wrzasnął.
– Nie, kochanie – zawołała Sherry. Za późno. Dziecko biegło już ku jedynemu
ukojeniu, jakie znało. Nie udało mu się jednak pokonać odległości do spódnicy matki. Jego
ojciec ruszył chwiejnie, zamaszystym ruchem zgarnął chłopca tak, że dziecko aż runęło, a
jego małe, drobne ciałko odbiło się niczym piłka siatkowa. Uderzył cicho o kant kredensu,
potem o podłogę i zastygł nieruchomo.
Sherry poczuła, jak całe jej wnętrze poraża jasność. Jej mózg i serce płonęły z
wściekłości. Obróciła się i obiema rękami pochwyciła ciężką patelnię. Zwierzę warczało;
zbliżało się teraz do niej. Z całej siły zamachnęła się swoim narzędziem obrony i z
przeraźliwym trzaskiem uderzyła go w górę prawego ramienia. Zatoczył się, potknął, upadł –
i leżał bez ruchu.
Sherry nie zatrzymała się, żeby rozmyślać nad swym zrujnowanym dotychczas
życiem. Przykucając, podbiegła do dziecka i zorientowała się, że oddycha. Wiedziała, że nie
powinna go dotykać ani zmieniać położenia jego kończyn, a jednocześnie zdawała sobie
sprawę z tego, że musi. Delikatnie, bardzo delikatnie wsunęła ręce pod spód, aby go chwycić i
unieść. Miała młody i silny kręgosłup. Podniosła dziecko, a jej stopy ślizgały się po winylu
niemalże w tanecznym kroku, kiedy sunęła do drzwi wejściowych. W połowie drogi jakimś
sposobem udało jej się schylić i złapać lewą ręką pasek od torebki, która leżała gotowa na
stoliku.
Otworzyła drzwi. Wymknęła się na zewnątrz ku porannemu światłu, ku oddalonej
ciszy obdrapanego, choć porządnego sąsiedztwa, gdzie ludzie szli do pracy i gdzie świat był
przy zdrowych zmysłach. Powoli i ostrożnie zeszła trzema schodami w dół na wąską ścieżkę,
starając się nie poruszać ani nie wstrząsać niesionym w ramionach drobnym ciałem. W oknie
ujrzała głowę sąsiadki. W żywopłocie pomiędzy nimi nie było jednak dziury, więc Sherry
poszła wzdłuż podjazdu. Tam akurat samochód sąsiada wyłonił się, stając na równolegle
położonym podjeździe.
– Panie Ivy! Panie Ivy, czy można?
– Co się stało, pani Reynard? – Zatrzymał samochód.
– Czy może pan zatelefonować do szpitala? Albo nie, czy może pan mnie podwieźć?
Johnny jest potłuczony. I czy może pan zadzwonić też na policję? Coś się stało Wardowi.
Kobieta stała już na frontowym ganku. – Co się stało? – zawołała przeraźliwie.
– Nie wiem – odparła Sherry. – Na razie jest nieprzytomny. Ale może wstać...
– Henry! – krzyknęła kobieta w narastającym przerażeniu.
Czterdziestodwuletni Henry Ivy wysiadł ociężale z samochodu.
– Ty ją zawieź, Mildred – odezwał się stanowczo. – A ja zadzwonię. Nie chcę, żebyś
została tu sama. Spróbuj jechać do St. Anthony’s. I zostań tam. Tak będzie bezpieczniej dla
ciebie.
Sherry wcisnęła się na przednie siedzenie, podtrzymując drobne ciało niczym talerz
zupy, którego nie wolno przechylić, nawet gdyby od podpierającego je postumentu, jakim
było ciało Sherry, wymagało to jakiegoś niezwykłego wyczynu. Roztrzęsiona pani Ivy
podeszła do auta od strony kierowcy.
– Och, co się stało? Słyszałam, jak pani tam krzyczy...
– Powiem pani, jak dojedziemy na miejsce – odpowiedziała cicho Sherry. – Niech pani
jedzie. Proszę.
– Dobrze. – Kobieta opanowała swoje czterdziestoletnie nerwy i powtarzała sobie w
myślach, że w szpitalu będzie bezpieczna.
A pan Ivy wszedł do swojego domu i zadzwonił na policję. Potem zakradł się cicho
wzdłuż bocznej ściany sąsiedniego domu do tylnych drzwi. Chyłkiem zajrzał do środka, gdzie
zobaczył nagi tors i długie, bezwładnie leżące nogi w pasiastych, bawełnianych spodniach.
Ostrożnie otworzył drzwi, podszedł bliżej i ujrzał krew na ramieniu, tam, gdzie krawędź
żelaznej patelni przecięła skórę.
Mężczyzna jednak nie był martwy i pan Ivy westchnął z ulgą. Bo któż chciałby być
zamieszany w morderstwo?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin