ZOFJA NAŁĘCZ GOSTOMSKA
Z KANADYJSKICH SZLAKÓW
Przeżywając we wspomnieniach lata pobytu w Kanadzie, surowy lecz piękny fragment mojego życia, z pomiędzy wielu szczegółów, które pamięć wskrzesza, powracam często myślą do pierwszych dni, przebytych na obczyźnie, w Quebec, dawnej stolicy Nowej Francji nad rzeką św. Wawrzyńca. Godziny spędzane wówczas u balustrady mostu, nad siną wstęgą wielkiej wody, miały dla mnie osobliwy urok. Goniąc wzrokiem śmigłe barki, łodzie i statki, naładowane towarem, słuchając zawodzenia niezliczonych mew, odtwarzałem w wyobraźni te same wybrzeża ale zarosłe borami, a na ich tle przybranych w skórzane odzienia i barwne pióropusze pierwotnych mieszkańców tego kraju.
Przeszłość to może odległa jednak nie zamierzchła. Cztery wieki temu Kanada była jeszcze puszczą i prerją, bezkresnem pustkowiem, zasianem ' tysiącami jezior, a Indjanin myśliwy-wojownik w pościgu za zwierzyną albo wrogiem z obcego plemienia przebiegał łańcuchy górskie, stepy, uroczyska,
odpoczywając na łożu z gałęzi pod błękitnem niebem dziewiczej krainy. Letnią porą w pirodze z kory brzozowej, zimą po lodach odbywał dalekie wyprawy, gnany nieprzezwyciężonym głodem przestrzeni i wędrówki. Wichry, burze, mrozy spotykały go na bezdrożach, rozkładającego nędzne obozowisko i krzeszącego ogień z kamieni przed szałasem, okrytym bawolą skórą. Prażyło go słońce, smagały ulewy, trud i znój stanowiły chleb powszedni, włóczęga wszakże była mu żywiołem, a przed niebezpieczeństwem chronił nieomylny instynkt koczownika.
Ale już wiatr od wschodu niósł niepokojące zmiany, bo oto nieustraszony żeglarz francuski docierał zuchwale do brzegów Nowej Ziemi. Istotnie, harde musiał mieć serce marynarz, który na wątłym żaglowcu z połamanemi przez huragan masztami zdołał w owych czasach przepłynąć ocean, zwyciężając ziejące zagładą nurty.
Z podróży mojej przez Atlantyk na wygodnym zresztą angielskim parowcu, wyniosłam niezatarte wrażenie zamętu wywołanego burzą morską, piekielnej gry fal, wiatru i piany. Na bezbrzeżnej jak okiem sięgnąć przestrzeni wyrastają góry wodne niezwykłych rozmiarów, spadając od czasu do czasu na pokład z trzaskiem piorunu. Potężne bałwany
rzucają się na siebie z furją niczem dzikie, żrące się nawzajem bestje; giną w tumanie rozpryśniętych kropel, a w szamotaniu tem wre niewypowiedziana zajadłość. A kiedy noc czarne skrzydła roztoczy nad otchłanią, zda się, że wśród chaotycznej symfonji ryku, szumu, gwizdów, walczą o korab zbłąkany na morzu czyhające w głębinach gigantyczne potwory.
Żaglowiec, na którym w 1534 r. przybył z Francji do Kanady królewski wysłannik Jacques Cartier, nie był chyba większy od statków z drzewem, snujących się dziś nieustannie wdół i wgórę ogromnej rzeki. Mimo to dzielny kapitan przedsięwziął aż trzy podróże i był jednym z pierwszych Europejczyków, którzy wylądowali w miejscach, gdzie obecnie wznoszą się dwa potężne miasta portowe: Quebec i Montreal.
Dzieje tych ważnych ośrodków kanadyjskiego życia zawierają wiele bohaterskich epizodów z okresu walk francuskich osiedleńców z krajowcami, później
o niepodległość przybranej ojczyzny przeciw wielko- brytyjskiej potędze. Z kart historji wyłania się zastęp rycerskich postaci, gorących patrjotów, cichych ale wytrwałych budowniczych młodego państwa. Poświęcając im część mojej pracy, pragnę nietylko odzwierciedlić dziejowe i narodowe tradycje Kanadyjczyków gallickiego pochodzenia, ale także podkre
ślić hart walecznych i ich ofiarność w imię wzniosłego sentymentu dla ziemi, religji i mowy.
Naogół pierwsze wyprawy do Ameryki Północnej przyniosły Francuzom rozczarowanie. Zawiodły spodziewane skarby, a więźniowie przeznaczeni do zakładania osiedli nie stanęli na wysokości zadania. Ostatecznie z wysiłków Cartier’a pozostały jego cenne opisy i przysłowie: fałszywe jak kanadyjski djament. Królowie francuscy czynili wprawdzie dalsze starania dla zaludnienia nowoodkrytych obszarów, lecz osadnicy, gromadzeni wciąż wśród galerników, dawali Indjanom lichy przykład kultury chrześcijańskiej i źle trzymali się na placówce. Zato bogactwo ryb, zwierzyny zwabiało śmiałków, stawiających chętnie życie na kartę dla wrażeń i zysków. I w gruncie rzeczy zanim Anglicy przekroczyli pasmo gór Alleghanys, Francuzi żeglowali już po rzece św. Wawrzyńca i falach Wielkich Jezior, błądzili doliną Mississipi, docierając na dalekim Zachodzie do śnieżnych szczytów Gór Skalistych.
Jedną z najwcześniejszych kolonij, która ostała się kosztem wielu poświęceń, była Akadja. Gniazdo rybaków bretońskich, założone na terenie teraźniejszej Nowej Szkocji, stanowiło ongi wedetę Nowej Francji, osłabiając niejednokrotnie impet armij angielskich. Niekiedy zalegała w niem cisza, zdawało-
Mount Rundle i jezioro Vermilion w Górach Skalistych
by się śmiertelna, lecz jak ryby wędrowne tych dzikich wybrzeży Akadyjczycy powracali do spustoszonych sadyb, odbudowywali je nad zatokami, przy ujściach, w dolinach, opierając się ze wszystkich sił próbom przemocy i ucisku.
Nowa Francja zaś była córą Normandji. Stamtąd szły zastępy rolników, żołnierzy, zakonnych i świeckich kobiet, wygnańców, misjonarzy. Wśród niezmierzonych lasów, w najtrudniejszych warunkach ludzie ci pędzili żywot surowy i żmudny. Może milszym wydawał się on banicie nad strach przed karzącem prawem, lub nędzę wilgotnej celi, lecz wielu wiedzionych tylko-li chęcią przysłużenia się ojczyźnie i kościołowi dążyło ku obcym brzegom dobrowolnie, nie wynosząc z życia pełnego wyrzeczeń żadnych dla siebie korzyści. Takim był Samuel de Champlain, założyciel Quebec’u, organizator, wódz i apostoł w jednej osobie, który w 1608 r. przybył z garścią załogi w okolice, zwiedzane niegdyś przez Car- tier’a i tam zbudował pierwsze zagrody, dając początek stolicy, a przez długie lata twierdzy narodowego ducha kanadyjskich Francuzów. Po nim de Maisonneuve zasłynął jako krzewiciel katolicyzmu i obrońca napastowanej przez czerwonoskórych, mizernej wówczas osady Montreal, dzisiaj największego miasta w Kanadzie. Tak więc zaranie powstającej na
dalekim lądzie społeczności przenikała idea chwały Boga i Francji, otaczając nimbem podwójnej zasługi owych rycerzy-ascetów, pokorne a niestrudzone mniszki, osiedleńców, zabijanych nad lemieszem, księży, ginących u pala męczarni.
Kiedy część wychodźtwa, pracując na roli i odkrywając piędź po piędzi łany urodzajnej gleby, kładła podwalmy przyszłemu państwu, inni przebiegali wzdłuż i wszerz rozległy kontynent w poszukiwaniu nowych dróg wodnych, złota i sławy. Zapuszczali się w głąb kraju łodzią lub pieszo, z wiosłem, siekierą w mocnej dłoni, hardzi, nieustraszeni, zżyci z niebezpieczeństwem i naturą. Puszcza była im domem, przygoda wierną towarzyszką, posiłkiem kęs jeleniny i woda z jeziora. Lecz wędrując na los szczęścia, samotni, trapieni przez moskity, szkorbut, niepogody przepadali często bez wieści na nieznajomych szlakach. Z tłumu bezimiennych przechowały się nazwiska Jolliet’a i księdza Marquette, którzy około 1673 r. pokusili się o rozpoznanie „Wielkich Wód“, płynących, wedle opowiadania Indjan, na południe, przez niezmiernie upalne regjony, pełne potworów i indjańskich hord zbójeckich. Wbrew postrachom zdołali oni dostać się szczęśliwie biegiem Mississipi aż do Arkansas, a potem rzeką Illinois do obecnego Chicago. Z wyprawy Jolliet po
wrócił bez towarzysza, niemniej olśniony krainą jak z bajki, nieznaną, bogatą i piękną. Dokończył dzieła de la Salle, docierając w kilka lat później do zatoki meksykańskiej. Imieniem króla Ludwika XTV objął on wówczas w posiadanie ogromną dolinę Mississipi, nadając jej nazwę Louisiany.
A na północnych rubieżach Kanady w tym samym mniej więcej czasie, garść ochotników francuskich oblęgała rozrzucone tu i ówdzie angielskie forty, zmagając się w uciążliwych pochodach przez śniegi i lody z trudnościami przeróżnej natury. Pod mroźnem niebem, bez dachu nad głową, zmuszeni rozbijać siekierą skąpe racje chleba, źle żywieni i uzbrojeni dokonywali jednak brawurowych czynów tak na lądzie jak na wodach zatoki James’a i Hudsońskiej.
Tymczasem jednak życie w macierzystej kolonji stawało się coraz uciążliwsze. Wogóle zaś pierwsze stulecie jej istnienia było pasmem udręczeń głównie skutkiem przewrotnej polityki Anglików z Manhatte (New York), dostarczających krajowcom broni i żywności wzamian za krwawą przysługę wytępienia niewygodnych sąsiadów. Indjanie ze szczepu Irokezów przekradali się więc lasami aż do bram Quebec’u i Montrealu, siejąc strach, śmierć i zniszczenie nietylko między białymi, lecz także wśród
sprzymierzonych z Francuzami czerwonych swoich braci: Huronów. Jak sępy spadali oni znagła na zacisza misyjne, odosobnione domostwa i małe, puszczańskie wiosczyny, rozjuszeni niczem głodne wilki, okrutni i nieubłagani. Gdy odchodzili, unosząc świeże skalpy, na pogorzeliskach zawodziły wystraszone psy, roje much obsiadało szczątki ludzkie, rozrzucone wśród pni i wykrotów. Dalekie, ' samotne cmentarzyska, znane jedynie niebu i szumiącym jodłom, okrywał potem śnieg grubym całunem, a latem do słońca bieliły się kości nieszczęśliwych. Może i zbłądził kiedy w tamte strony wędrowiec, myśliwy, albo misjonarz i znakiem krzyża przeżegnał smętne uroczysko, lecz ilu nie doczekało się wcale modlitwy ani pochowku i pozostało w głębokiej puszczy na zarosłych z czasem krzami zgliszczach swojej chaty, w mchach, dzikich zaroślach, na pościeli ze zgniłego listowia, póki ciał nie stoczyło robactwo, a wicher nie rozegnał resztek śmiertelnej powłoki.
W dniu, w którym przy dźwiękach rogów, wśród huku armatek lądował w Quebec’u królewski namiestnik Ludwik hr. Frontenac, Nowa Francja stała w przededniu ruiny. Bliższe i dalsze osady, chociaż obwarowane palisadami i rozpaczliwie bronione, Irokezi równali z ziemią, pastwiąc się nad mieszkań
cami. Chytrzy, zwinni, nieustępliwi wykorzystywali każdą sposobność, porę, nierówność terenu, tak że wreszcie zewsząd, z za drzew, pagórków, kamieni groziła osadnikowi zatruta strzała autochtona.
Frontenac postanowił stłumić złe w zarodku, więc zkolei jak burza runęli Kanadyjczycy ku odległym granicom Nowej Anglji. A wieść ich musiał potężny duch zemsty, skoro zdołali przebyć na rakietach* ogromną przestrzeń w okresie najsilniejszych mrozów, żywiąc się prawie wyłącznie mięsem upolowanych po drodze zwierząt. Po wielotygodniowym marszu przez śniegi i lody dobrnęli jednak do celu. Poszło z dymem kilka bogatych, nieprzyjacielskich posiadłości, ludność została w pień wycięta. W odpowiedzi na niespodziewaną klęskę w październiku 1690 r. trzydzieści pięć angielskich statków wojennych zarzuciło kotwicę w pobliżu Quebec’u.
Rozgłośnem echem poniosły się w głąb ogromnego lądu odgłosy wrzawy bitewnej. Grały baterje, ich ponura gędźba płynęła ponad spowitem w dymy, cichem dotąd korytem wielkiej rzeki, hen ku szczy
* Rakiety ułatwiają marsze po głębokim śniegu, w którym inaczej człowiek zapadałby się po uszy. Z kształtu podobne do rakiet tennieowych; w owalnych ramach naciągnięta jest siatka z małą poprzeczką dla oparcia palców nóg. Przywiązuje się je tasiemką do obuwia i w ten sposób jedynie można w miesiącach zimowych odbywać piesze podróść.
Z kanadyjskich szlaków
2
tom górskim, puszczy i stepom szerokim. W boru płochliwy zwierz umykał w dalekie zakątki, czerwo- noskóry leżąc u ogniska ciekawie choć z trwogą nadsłuchiwał przeciągłych, głuchych odgłosów. Kiedy ustały wreszcie, nad zbombardowaną twierdzą powiewały radośnie francuskie sztandary, wrogie okręty zaś z trudem torowały sobie drogę ku ojczyźnie wśród mgieł i burz oceanu.
Zatargi i wojny w Europie pomiędzy Francją a Anglją odbijały się na losach północno-amerykań- skich kolonij bardzo dotkliwie. Pokój ryswicki nie na długo zapewnił ich mieszkańcom potrzebny odpoczynek. Zaledwie kilka lat upłynęło, a znów pochwycono za oręż i jeszcze obficiej polała się krew zawziętych rywalów. Naogół szczęście sprzyjało Francuzom, cóż kiedy z powodu zbyt szczupłej liczby nie mogli oni nigdy utrzymać się w posiadaniu zdobytych włości. Fiaskiem Anglików zakończyła się także ponowna wyprawa na Quebec, statki ich bowiem zostały zdruzgotane u brzegów św. Wawrzyńca podczas szalejącego huraganu.
Mimo to nieubłaganie zbliżała się ku Kanadyjczykom dziejowa godzina, w której mieli oni wyrzec się najdroższych snów o niepodległości, długo bronionej i miłowanej gorąco. Wojna siedmioletnia niosła im ostateczny cios, a chociaż opierali się mu do ostatka,
przeznaczenie spełniło twardo swoje zadanie. Pierwsza padła ofiarą Akadja, której ludność podstępem rozbrojono, wysiedlając ją następnie gremjalnie z kraju. Dwie bitwy stoczone w tym okresie kolejno dały Francuzom zwycięstwo i klęskę. Pobity na głowę nad rzeką Monongahela, angielski generał Braddock pozostawił na pobojowisku lwią część swoich żołnierzy. Przybywając z europejskich frontów nie znał on taktyki walk leśnych na sposób indjań- 8ki, jaką jedynie można było praktykować w Ameryce. Zwarte bataljony w szkarłatnych mundurach, z błyszczącemi bagnetami, zaplątane w dzikie, zdradzieckie ostępy, padły zdziesiątkowane przez umiejętnie rozrzucone szyki przeciwników. Ten sam zresztą znamienny błąd zdarzył się kilka miesięcy później wojskom francuskim z dowódcą baronem Dieskau w pobliżu fortu Frédéric.
W ostatnim akcie historycznego dramatu, rozegranego na pięknej, kanadyjskiej ziemi, dwie wybitne postacie wysuwają się na czoło wypadków. Z jednej strony dzielny de Montcalm, z drugiej angielski oficer Wolfe, obaj rycerscy, zdolni wodzowie, nieugięci zapaśnicy, polegli na placu boju za ów kraj daleki, o który im tak bardzo chodziło.
Szereg triumfów, odniesionych przez Kanadyjczyków w momencie, kiedy skrajny niedostatek zbliska
spoglądał im w oczy, opromienił imię Montcalma aureolą bohaterstwa. Gdy jednak Francja odmówiła pomocy, a nędza przybrała zastraszające rozmiary, żadne wysiłki nie zdołały już uratować położenia. 60-ciotysięczna arm ja angielska, liczebnie więc dorównująca ludności całej Kanady, sunęła na podbój Nowej Francji. Wówczas to na „Równinach Abrahama“ około Quebec’u rozstrzygnęły się jej losy na korzyść Wielkiej Brytanji. Generał Wolfe, dowodzący tą grupą, zginął na polu chwały, Montcalm podążył za nim w krainę cieniów.
Quebec został zdobyty w październiku 1759 r. Dumna twierdza, zdająca się tylekroć urągać atakom najbitniejszych pułków, przedstawiała po skoń- czonem oblężeniu obraz zupełnej ruiny. Na sztandarach nie kwitły już lilje burbońskie, Anglicy zaś napełniali miasto niemilknącemi okrzykami radości. Próba odebrania stolicy przez kawalera de Levis w pół roku później nie odniosła rezultatu, natomiast wślad za cofającymi się Francuzami szczęśliwi zdobywcy weszli do Montrealu.
Składającym broń, zasłużonym weteranom nie zgodzono się nawet oddać honorów wojskowych. Zrozpaczony de Levis (późniejszy diuk i marszałek Francji), usunąwszy się na odosobnioną wyspę, palił
chorągwie na znak żałoby, protestu i żalu nad upadkiem sprawy.
Rozpoczęła się cicha martyrologja, lecz równocześnie wytrwała, solidarna kampanja o prawa, re- ligję, język, narodowość. A przecież w chwili, gdy Stany Zjednoczone podniosły się przeciw macierzy, Kanadyjczycy dwukrotnie złożyli heroiczny dowód lojalności, ^odrzucając kuszące propozycje czynione im pod hasłem: „liberty and independence“. W r. 1775 odparli Amerykanów z pod murów Quebec’u, w 1813 r. zadali im stanowczą klęskę około Cha- teauguay.
Długo czekano na rekompensatę. Istniał już wprawdzie w Kanadzie od r. 1792 rząd konstytucyjny, lecz mimo to bytem zagarniętej prowincji wstrząsały, prócz ciągłych utarczek w parlamencie, liczne fakty jaskrawej niesprawiedliwości w stosunku do narodu, który w 1837 r. doprowadzony do ostateczności zapragnął zbrojną ręką, dochodzić swoich przywilejów. Wybuchło powstanie, stłumione wnet represjami, ale duch nie osłabł pod ciężarem krzywdy i wytrwał, aby po latach niedoli powitać wschodzącą wreszcie jutrzenkę „Konfederacji“.
Ekspansja francuska w Ameryce Północnej wypełnia jedną z najbarwniejszych kart historji Nowego Świata. Wstrzymana na dłuższy przeciąg czasu
trudnościami politycznemi, nabrała po 1867 r. ponownego rozmachu i odtąd widzimy posuwających się znowu w głąb kontynentu licznych pionierów tego jędrnego szczepu. Rzut oka na rozmaite ugrupowania poza rdzenną ojcowizną przekonywuje nas dowodnie o jego wielkiej żywotności i niezaprzeczonym wpływie moralnym w morzu anglo-saskim. W Ontario i stepowych prowincjach jak Manitoba, Saskatchewen i Alberta, Francuzi kanadyjscy w liczbie około 500.000 tworzą obecnie duże zbiorowiska. Wszystkie gałęzie, nawet najbardziej oddalone, czerpią życiodajne soki z macierzystego pnia starej dzielnicy Quebec, która, dzierżąc niezachwianie straż nad dziedzictwem narodowem i religijnem, stanowi warowną przystań elementu francuskiego w Kanadzie.
A Akadyjczycy? Choć przeszłość ich była chmurną i tułaczą, nie dali się wyprzeć z zajętych placówek. Synowie wygnańców, wywłaszczonych i rozprószonych w 1755 r., wrócili po dniach poniewierki, by już w następnem stuleciu rozróść się w tysiące. Dzisiaj gęsto osiedleni w trzech nadmorskich prowincjach: New Brunswick, Nova Scotia i Prince Edouard Tsland, reprez...
kasiek790