Kpt. Andrzej Czechowicz ujawnia związki Radia Wolna Europa z CIA. Wywiad dla Polskiego Radia (1971).pdf

(261 KB) Pobierz
GODZINA PRAWDY
czyli
radiowa opowieść
kapitana Andrzeja Czechowicza
(stenogram sześciu kilkunastominutowych
rozmów, jakie nadane zostały w programie
Polskiego Radia
między 15 a 23 marca 1971 r.)
Na pierwsze spotkanie umówiliśmy się trzy dni po konferencji
prasowej, która wciąż jeszcze była sensacją dnia. Kiedy witaliśmy się w
hallu powiedziałem do kapitana Czechowicza:
–Znów jest Pan w rozgłośni.
–Tak – uśmiechnął się – ale wie Pan, wiele razy słuchając naszego
radia tam, w Monachium, myślałem sobie, czy przyjdzie czas,
kiedy właśnie przed mikrofonem Polskiego Radia będę mógł
opowiadać o „pracy” w tamtej rozgłośni.
–Teraz chwila ta nadeszła. Czy jest Pan stremowany?
–O nie! Uodporniłem się.
–Czy chciałby Pan omówić jakiś plan naszych rozmów?
–A co interesuje Polskie Radio?
–Właściwie wszystko.
–W takim razie nie ma co, zaczynajmy!
Wchodzimy do studia, siadamy przed mikrofonem. Dyżurny
technik włącza magnetofon. Nad drzwiami do studia zapala się
czerwona lampka. Już kręci się taśma...
Rozmowa I – DROGA DO MONACHIUM
(Zirndorf – Munster – Armia Renu)
1
–Panie kapitanie, przede wszystkim pragnę wyrazić radość z
goszczenia Pana w naszym studio i od razu spytać, zanim
rozpocznie Pan swoją opowieść. W tej chwili mówi o Panu cała
Polska, mówi Europa, nie mówiąc już o „Wolnej Europie”. Ciekaw
jestem, jak Pan, tak zupełnie prywatnie, przyjmuje to określenie
pod adresem Pańskiej osoby: „as wywiadu”?
–(Uśmiech i dłuższy namysł) No, mnie się wydaje, że to trochę
może zbyt górnolotne...
–Czy to Pana krępuje?
–Tak, zgadł Pan, trochę mnie krępuje to określenie.
–Czyżby nie poczuwał się Pan do tej roli?
–Nie, no oczywiście, to co zrobiłem wymagało koncentracji, często
odwagi a w każdym razie wielu, wielu wyrzeczeń. Także
pokonania wielu trudności, ale z tym „asem wywiadu” to chyba
trochę za dużo. Przyznam się Panu, że to mnie krępuje.
–Cieszę się, że Pan jest skromny. A jeszcze jedno – niektórzy
porównują Pana ze sławnym kapitanem Klossem. Czy Pan zna ten
serial?
–Znam, oczywiście! Będąc w „Wolnej Europie” czytałem to w
odcinkach, w którejś z naszych gazet.
–Ale nie oglądał Pan Klossa w akcji?
–Nie, nie oglądałem, ale znam wszystkie jego wyczyny.
–No, i...?
–(Znowu śmiech i dłuższy namysł) Mimo wszystko nieco inaczej
wygląda to w rzeczywistości. Oczywiście kapitan Kloss działał w
innych warunkach i w innej epoce, ale mimo wszystko sprawy te
wyglądają w praktyce nieco inaczej. Rzeczywistość może jest nie
taka barwna, jest może bardziej prozaiczna, bardziej szara.
Działanie w tych warunkach mniej jest błyskotliwe, zadziwiające
wyobraźnię – jest po prostu bardziej rzeczowe, wyrozumowane,
konkretne.
–Zacznijmy więc naszą opowieść od tych „szarych spraw” i
codziennych dni przyszłego asa wywiadu. Od obozów przez które
2
wiodła Pańska droga do Monachium. Cofnijmy się więc w czasie i
oddajmy głos odległym już wspomnieniom.
- Zgodnie z otrzymanym przeszkoleniem i instrukcją miałem
udawać uchodźcę politycznego. Pojechałem więc najpierw do
Anglii na prywatne zaproszenie, jako „normalny”, przeciętny
turysta. Ale wracałem przez NRF i to był pierwszy etap
powstałego już w Warszawie planu. Po zatrzymaniu w Kolonii
zgłosiłem się w najbliższym komisariacie policji i poprosiłem o
azyl polityczny. Wysłuchawszy mojej prośby, oficer dyżurny
przede wszystkim... kazał zamknąć mnie w areszcie. Może
dlatego, żebym dobrze przemyślał tę decyzję... Spędziłem tam noc.
Rano do aresztu przyszło dwóch dżentelmenów z podniesionymi
kołnierzami u płaszczy, zupełnie jak na gangsterskich filmach.
Wsadzili mnie do auta i zawieźli do obozu w Zirndorfie. Jechało
się tam dziesięć czy dwanaście godzin. Był już wieczór, kiedy
przejechaliśmy bramę wiodącą w nieznane. Zaspany dyżurny w
portierni bez słowa wręczył mi dwa koce i trzy śmierdzące
materace i wysłał do tzw. „tranzytu”. To był taki olbrzymi pokój ,
w którym spało 30 czy 40 ludzi, już w tej chwili nie pamiętam
dokładnie. W tym „tranzycie” spędziłem trzy dni, zanim zostałem
przydzielony do pokoju, w którym było 6 czy 7 osób. Warunki
były potworne i mimo tego że byłem przygotowany na wszystko,
poczułem się co najmniej nieswojo. Nie tylko jeden drugiemu
kradł koce, bo było zimno (zgłosiłem się tam w listopadzie), ale w
ogóle panowała atmosfera rezygnacji i beznadziejności. Jedzenie
było bardzo kiepskie. Raz na dzień dawali jakąś ciepłą strawę,
jakąś zupkę i z odpadków mięsnych jakieś niby drugie danie.
Następnie pół bochenka chleba, to było konkretnie pół kilograma, i
kawałek kostki margaryny. To miało wystarczyć na cały dzień.
Trzeba było z tego chleba wykroić sobie kawałek na śniadanie i na
kolację. Jeszcze, jeśli wstało się o 6.00 rano, ani minuty później – a
budynek był nieopalany i wszyscy dygotaliśmy pod cienkimi
kocami – wtedy otrzymywało się ciepłą kawę zbożową. To było
3
wszystko. A oprócz tego ta beznadziejność oczekiwania, te nie
kończące się rozmowy, myśli i rozterki: udzielą azylu, czy nie
udzielą.
Musi Pan wiedzieć, że z tym formalnym aktem wiąże się bardzo
wiele spraw, decydujących o całej przyszłości, o losie każdego z
mieszkańców Zirndorfu. Bo jeśli Pan otrzyma azyl, to Pan jeszcze
jako tako jest traktowany i ma jakieś perspektywy. Ma Pan jakie
takie prawa w tym obcym kraju. Oficjalnie, oprócz kilku
podstawowych, jak prawo głosu czy udziału w wyborach,
teoretycznie uchodźca z azylem ma takie same przywileje jak
obywatel państwa, które udzieliło mu azylu. W praktyce wygląda
to jednak inaczej, ale – powtarzam – z tym azylem można jakoś
żyć. Z tym, że jeśli chodzi o Polaków, to ów wyżebrany dokument
otrzymuje jakieś 15 – 20 procent ubiegających się. Reszta – albo
Fremdenpass albo taki świstek papieru, który trzeba przedłużać co
trzy miesiące, żeby nie być wydalonym przymusowo poza granice
NRF. Wszystko zależy od tego, czy wywiad NRF albo USA uzna
danego osobnika za interesującego albo bezwartościowego.
Kryteria są płynne – stąd niecierpliwość i niepokój oczekiwania w
Zirndorf. Sytuacja tych „bezwartościowych”, którzy otrzymują
jedynie tzw. prawo pobytu, jest nie do pozazdroszczenia. W tej
chwili mamy koniunkturę w NRF, ale gdyby doszło tam do
jakiegoś kryzysu, to ci ludzie jako pierwsi wylądowaliby na bruku.
Zostaliby bez pracy, bez zameldowania, z perspektywą rychłego
opuszczenia kraju. Kto by ich wtedy przyjął, jaki byłby ich dalszy
los. Stad w Zirndorf najbardziej symbolicznym znakiem
wszystkich myśli i poczynań był znak zapytania. Dla
przebywających tam Polaków, Czechów, Węgrów, a nawet
uchodźców z Izraela – bo i z takimi się zetknąłem – Zirndorf jest
jedynym obozem dla cudzoziemców. Natomiast jest kilka innych
obozów dla Niemców lub ludzi, którzy za Niemców się podają.
Olbrzymia większość ludzi przekraczająca bramy tych obozów, a
zwłaszcza bramy Zirndorfu, nie zdaje sobie w ogóle sprawy z
tego, co ich czeka. Podejmują decyzję o zostaniu, nie przeczuwając
4
nawet, jak ciężkie chmury zawisają nad ich dalszym losem. Sądzą
w swej naiwności, że ktoś czeka na ich przyjście, na ich mózgi i
ręce gotowe do pracy. Że bogate społeczeństwa zachodnie tylko
marzą i myślą o tym, jak pomóc, i jak podzielić się tym, co
posiadają. Odkrycie, że tak nie jest, że jest zupełnie inaczej, staje się
zwykle pierwszym, choć nie ostatnim, tragicznym
rozczarowaniem. Uświadamiają sobie nagle z całą
dramatycznością i nieodwracalnością, że nikt tu na nich nie czeka,
że nikt ich nie wita i nikt nie chce się niczym dzielić. Od pierwszej
chwili na tej obcej, czasem naiwnie wyśnionej i wymarzonej ziemi,
spotykają się ze zwykłą bezwzględną dyskryminacją. Uważa się
ich za nieproszonych gości, za przybyszów z nieznanych stron, za
przybłędów, którzy dobrowolnie stracili miejsce w swojej ojczyźnie
i już go nigdy nie odnajdą. Są gdzieś na szarym końcu w
przestrzeganej skrupulatnie hierarchii społecznej. Jeszcze ludzie
młodzi mają jakieś minimalne szanse, mogą znaleźć pracę do
których potrzeba mocnych rąk, ale ludzie starsi, ci, którzy
skończyli już 40 lat, nie mają czego szukać. Nikt ich nie zatrudni,
nie mówiąc o tym, że nie zatrudni w ich zawodzie, chyba że
chodzi o jakiegoś wyjątkowego specjalistę. W każdym innym
wypadku wszystko kończy się rozczarowaniem, i życiową klęską.
Tak było z dwudziestokilkuletnią dziewczyną, panią Dworniczak.
Pół roku siedziała w Zirndorfie, nie otrzymując żadnej odpowiedzi
na swoje prośby, podania i monity. Nikt nie chciał z nią
rozmawiać, przez sześć miesięcy wokół jej osoby panowało
kompletne milczenie. Pewnego wieczoru zażyła dużą ilość
środków nasennych. Władze obozu nawet w tym krytycznym
momencie nie chciały przyjść z pomocą. Wymusiliśmy na
strażniku, aby zadzwonił po pogotowie. Była widocznie mało
„atrakcyjna” dla wywiadu, a jej ręce były zbyt słabe.
–Gdy zobaczył Pan i zrozumiał to wszystko, czy nie przeżył Pan
własnego, wewnętrznego kryzysu? W co ja się wdałem?
Muszę przyznać, że przeżyłem tam ciężkie chwile. Pamiętając o
swej roli i swoim zadaniu, nie przejmowałem się oczywiście tym,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin