Erich Maria Remarque
Dom marzeń
(Die Traumbude)
Tłum. Andrzej Zawilski
Pamięci Fritza Hörstemeiera
i Lucile Dietrich
W rozkwitających ogrodach buszował majowy wiaterek. Nad wiekowymi murami zwieszały się gałęzie ciężkie od bzu; bił od nich duszący, słodki zapach. Malarz Fritz Schramm wolno przemierzał stare zaułki. Raz po raz przystawał, wprawne oko wyławiało z ciemności jakiś oryginalny wykusz, co chwila wzrok zatrzymywał się na szczytach starych domów, wyjątkowo urokliwych na tle wieczornego nieba. Ręka artysty bezwiednie sięgała po szkicownik i wystarczyło kilka pośpiesznie skreślonych linii, by powstał urzekający rysunek. Kiedy po chwili, chcąc naszkicować małą, zniszczoną furtkę ogrodową, znów przystanął, z uśmiechem potrząsnął głową, spojrzał na zegarek i przyśpieszył kroku. Wkrótce jednak zwolnił i szedł dalej spacerkiem. Spokojnie, myślał, wieczór jest zbyt piękny... Mijały go pary zakochanych i zagłębiały się w mrok.
Upojny dzień odmienił ludzkie twarze, usunął z nich zmęczenie i smutki, upiększył je, wygładzając wszelkie zmarszczki. Przeszłość i codzienne troski stawały się czymś nierealnym. Ciepły wieczór delikatną mgiełką otulił niedawne rozterki, cicho przypominał o nadejściu wiosny. Szelest majowego wiatru szeptem wzywał do porzucenia dręczących myśli i zachwycenia się urodą świata. Słuchając go, zakochani mocniej tulili się do siebie i z jeszcze większym oddaniem patrzyli sobie w oczy.
Z błękitniejących w oddali wzgórz, z ogrodów, w których kwitły bzy, łagodny wiatr przynosił jakąś nieokreśloną tęsknotę. Była to tęsknota za miłością.
Fritz Schramm w zamyśleniu patrzył na jaskółki, ze szczebiotem krążące w powietrzu.
– Lu... – powiedział po chwili do siebie.
Głęboko westchnął. Wciąż żył przeszłością; szedł przez miasto, niemal nie dostrzegając wiosny. Przemierzył kasztanową aleję i dotarł w pobliże domu położonego nieco na uboczu.
Zrobiło się prawie całkiem ciemno. Zmrok opadał na ulice szaroniebieskim cieniem. Fritz zatrzymał się i nasłuchiwał. Skądś było słychać muzykę. Powoli oderwane dźwięki zaczęły się układać w melodię. Na tle stonowanego akompaniamentu fortepianu ktoś śpiewał miękkim głosem. Wraz z ciepłym powiewem muzyka przenikała do ogrodu. Teraz również słowa były zrozumiałe. Serce malarza zamarło.
Znajoma pieśń rozbrzmiewała coraz wyraźniej, z melodią powracały obrazy przeszłości; Fritz znów słyszał ukochany, utracony głos. Przejęty podszedł bliżej.
To była ta sama pieśń, którą mu tak często śpiewała... Jego ukochana Lu, z którą się rozstał na zawsze. Melodia pieśni tchnęła tęsknotą.
Z najmłodszych lat, z najmłodszych lat
Brzmi pieśń ma bezustannie,
Tak dawny czas, odległy świat,
Co moim był, był dla mnie...
[Wiersze w przekładzie Romana Baka.]
Poruszony do głębi Fritz przeszedł przez ogród i zatrzymał się na stopniach wiodących do domu. Kiedy przez oszklone drzwi zajrzał do pokoju muzycznego, jego oczom ukazał się pełen uroku obraz; malarz stał jak oniemiały. Wnętrze tonęło w mroku, wieczór zabarwił je kolorem pociemniałego błękitu. Na fortepianie płonęły dwie grube świece. Ich światło odbijało się w białych klawiszach; miękkie złoto rozjaśniało ciemności, tworząc delikatną aureolę wokół jasnych włosów i profilu dziewczyny siedzącej przy fortepianie. Jej ręce spokojnie błądziły po klawiaturze. Zarys kształtnych ust ocieniał smutek, nawet melancholia, w błękitnych oczach odbijała się tęsknota. Fritz wszedł do pokoju, dywan tłumił jego kroki. Naraz otworzyły się drzwi i ukazała się pani domu.
– Pan Schramm, nareszcie... – zaczęła tonem, w którym powściągliwość mieszała się z serdecznością. – Już zwątpiliśmy, że pan przyjdzie.
– Zasłużyłem na wymówkę. – Fritz pochylił się ku jej dłoni. – Ale zawinił wieczór, jest naprawdę cudowny. W dodatku... – Wskazał pokój muzyczny.
– Tak, mamy nowego gościa, moja bratanica wróciła z pensji. Ale... proszę za mną, radczyni Friedheim nie może się już doczekać. Dostanie się panu...
– No właśnie... – Fritz i gospodyni wymienili porozumiewawcze uśmiechy.
W otwartych drzwiach stanęła korpulentna dama i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę malarza.
– Widzę, że nasz maestro zdecydował się w końcu przyjść! – zawołała, po czym uścisnęła ręce Fritza. – Doprawdy, zachowuje się pan nieodpowiedzialnie. – Przyglądała się życzliwie malarzowi przez lornion. – Nie wolno tak lekceważyć przyjaciół. Nie ma pan pojęcia, z jaką niecierpliwością czekamy na obrazki ze słonecznej Italii, które nam pan niedawno obiecał!
– Ma pani rację – uśmiechnął się Fritz. – Idąc tutaj, zrobiłem jednak kilka interesujących rysunków. Dlatego się spóźniłem. Przyniosłem je specjalnie dla pani.
– Ma je pan? Cudownie, proszę pokazać, na pewno są nadzwyczajne.
Ze szkicami w ręku skierowała się w stronę drzwi; po chwili malarz i pani domu udali się za nią.
– Zawsze ten sam entuzjazm – mówił Fritz. – Niezależnie od tego, czy chodzi o impresjonizm, ekspresjonizm, muzykę, literaturę, malarstwo... uwielbia wszystko, co dotyczy sztuki.
– Ale chyba najbardziej interesują ją artyści – dodała gospodyni. – Teraz stara się pomóc pewnemu młodemu poecie. Zna go pan, to Wolfram...
– Ten od czerwonego krawata i rytmicznej muzyki?
– Trzeba być wyrozumiałym. Młodzi lubią się wyróżniać. Wkładając czerwony krawat, demonstrują rewolucyjne poglądy. Na tym też zwykle poprzestają.
– Wczoraj u szewca, tego poczciwego Mullera, zetknąłem się z czymś podobnym. Muller ma pięcioro dzieci, energiczną żonę, o dziesiątej wieczór musi być w domu, głosuje na konserwatystów, słowem, mieszczuch co się zowie. Kiedyś odkryłem u niego kilka prac Marksa i Lassalle’a; czytał je w młodości, sporo mi o tym opowiadał. Kto wie, co takiego w przeszłości zamierzał. Ale życie, a także charakter, który odziedziczył po swych zacnych mieszczańskich przodkach, ostatecznie wzięły górę. I dobrze mu z tym. Dawne, mocno wyblakłe młodzieńcze marzenia, wielkie plany i idee sprowadzają się dziś u niego do czerwonego krawata, który wkłada w każdą niedzielę. Taki krawat może wprawić w smutny nastrój – mówił dalej Fritz. – Ale czy z nami nie jest podobnie? Co nam zostało...? Jeśli tylko czerwony krawat, to niewiele. Bywa, że jeszcze mniej... Jakiś pukiel włosów, zatarty obraz... mgliste wspomnienie... Aż w końcu z nami stanie się to samo... Ach, lepiej o tym nie myśleć.
– Tak, drogi przyjacielu, nie trzeba o tym mówić – odezwała się cicho gospodyni. – Szczególnie teraz, w maju...
– Kiedy mnie właśnie teraz nachodzą mroczne myśli. Czy to nie dziwne, że gdy otacza mnie tyle szczęścia i wszędzie jest tak pięknie, odczuwam smutek? Choć jest jeszcze coś, co wpędza mnie w ten minorowy nastrój...
Z salonu dobiegał energiczny głos radczyni:
– Gdzie pan się, u licha, podziewa?
– Oto przeciwieństwo tonacji minorowej, nieustające C-dur – zaśmiała się pani domu i wraz z Fritzem przeszli do salonu.
– Nareszcie! – krzyknęła radczyni. – Te ciche szepty! Już zaczynałam was podejrzewać.
– Niemożliwe! Z moją siwą głową? – Gospodyni wskazała na swe wciąż jeszcze piękne włosy.
– Na to chyba jesteśmy odrobinę za starzy – zawtórował Fritz.
– Mój Boże, cudowne, pan jest za stary! – trajkotała radczyni. – W wieku trzydziestu ośmiu lat?
– Choroba postarza.
– Akurat... Gadanie. Kto jest młody duchem, ma również młode ciało! Proszę usiąść. Walczyłam jak lwica, żeby zostawili panu trochę herbaty!
Mimo protestów Fritza podsunęła mu talerz z ciastkami, których starczyłoby dla kompanii wojska. Fritz zjadł ciastko i rozejrzał się. Wyraźnie mu czegoś brakowało. W pewnej chwili otworzyły się drzwi od pokoju muzycznego i zapachniało bzem; do salonu weszła młoda dziewczyna. Pani domu objęła ją opiekuńczo.
– Chyba dość już marzeń, Elisabeth? Przyszedł pan Schramm...
Fritz wstał i zachwycony patrzył na pełną powabu postać.
– ...
emaap1