Makuszynski_Kornel_-_Dziewiec_kochanek_kawalera_Dorna_(SCAN-dal_939).rtf

(530 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Kornel Makuszyński

 

 

 

Dziewięć kochanek
kawalera Dorna

 

 

SCAN-dal


Dziewięć kochanek kawalera Dorna

 

 

Ktokolwiek będzie czytał tę historię tak żałosną, że mnie, który ją spisał, przez noc jedną zbielały włosy, niech wie, że kawaler Dorn nie jest dlatego nazwany kawalerem, iż miał kiedykolwiek do czynienia z końmi i ze szpadą. Kawaler Dorn nigdy w życiu swoim nieszczęsnym nie siedział na koniu, nigdy też nie władał szpadą. Kawaler Dorn jest dlatego i po prostu nazwany kawalerem, że nie miał nigdy żony.

Usłyszawszy o tym, mógłby rzec niejeden: „jeżeli kawaler Dorn nigdy nie miał żony, dlaczego tedy życie jego nazwane zostało nieszczęsnym, a historia jego żałosną?” Ha! Wyborną mam dla takiego odpowiedź, tę mianowicie, że chociaż małżeństwo może być zaliczone do największych klęsk świata, jednak nie jest ono klęską jedyną, bo oto okaże się, że już samo dążenie do małżeństwa może sprowadzić na człowieka nieszczęścia tak bardzo przeraźliwe, że niemal samemu małżeństwu równe. Widać z tego, że mądra natura chce uchronić człowieka przed tym, co mu nieuchronną grozi zgubą, więc go doświadcza i ostrzega, piętrzy przeszkody przed ślepą jego namiętnością i daje mu znaki gwałtowne, aby się zatrzymał nad przepaścią. Głupstwo ludzkie jest jednak silniejsze od natury, która nie ma dość mocy i potęgi, aby wstrzymać człowieka przed rozpętaniem w sobie namiętności. Jeśli się na przykład człowiek postanowił upić, co mnie i naturę zawsze żywą napełnia boleścią, cóż może przeciwko temu uczynić najstraszliwsza potęga natury? Nic! Rozpęta ona żywioły, będzie bila piorunami na prawo i lewo, zatrzęsie ziemią, góry zrówna z dolinami, zmieni łożyska rzek, każe oceanom pochłonąć lądy, a człowiek jednak się upije. Jest to tylko nieznaczny przykład, jak mocna jest namiętność w sercu człowieczym.

Jakżeż straszliwe czyni ona wysiłki, jeśli idzie o kobietę! Oto właśnie tu się rozpoczyna żałosna i frasobliwa historia kawalera Stanisława Dorna, który był Polakiem, mimo swego dziwnego nazwiska.

Był to przyjaciel mój, którego bardzo miłowałem. Szczupły, wiotki, łagodnego usposobienia, miał oczy niebieskie, takie, którymi zawsze patrzy marzenie, wypatrując na horyzoncie czegoś, co nigdy się nie zjawi. Zawsze blady, hodował w sobie melancholię. Serce miał tak napełnione potrzebą kochania, jak owoc słodyczą, źródło czystością wody, jak dusza kobiety napełniona jest żółtą nienawiścią, jak dziennikarski kałamarz plugastwem, jak niebo napełnione jest aniołami, pszczołami ul, kryminał rzezimieszkami, co wszystko ma znaczyć, że tą potrzebą kochania napełnione było po brzegi. Wszystko, co było w tym człowieku, było pragnieniem kobiety.

- Taką można by spotkać tylko w niebie i czy ja wiem - może w Indiach…

- W Indiach… tak… może w Indiach - szeptał Dorn jakby do siebie, patrząc na obraz z zachwytem.

W tym czasie kochał się w pannie sklepowej, która sprzedawała zapalniczki do papierosów. Dorn miał ich już kilkadziesiąt, co dnia bowiem od pewnego czasu kupował jedną i kupując, wzdychał. Panienka miała narzeczonego, konnego policjanta, dość więc trudno było blademu człowiekowi bez konia dotrzymać placu rumianemu człowiekowi z koniem. Sam koń był dla panienki więcej wart, niż cały Dorn.

Taki oto był ten dziwny i biedny kawaler, który kochał zawsze i nigdy nie mógł znaleźć, który byt blady, jak jego marzenie. Klątwa jakaś wisiała nad zacnym i miłym Dornem. Kiedy, przeszedłszy przez mękę miłości pełnej westchnień, był rzewnie i z takim rozczuleniem, że dusza moja dostała skrzydeł i poleciała do nieba. Tam sobie wyprosiła wielką miłość dla tej kobiety smutnej i tak złociście pięknej. Kiedy zapadł mrok, całowałem jej ręce. Pokazałem jej moje serce, które było bez fałszu i duszę, która nigdy nie była zdolna do obłudy. Widziała jasno, że nie poszukuję przygód i nie poluję na kobietę, jak na ogłupioną zwierzynę, więc mnie gładziła po głowie i dotykała moich włosów niewypowiedzianą pieszczotą rąk. tak dziwnie białych, jak perłowość letniego świtu. Mówiła do mnie rzewnie i tak tkliwie, że byłbym dla niej, na jedno jej skinienie. wyskoczył przez okno pędzącego pociągu. Mój Boże! Oto za wszystkie niedole, za wszystką miłość zmarnowaną, nagle, niespodzianie, jak brylant wśród drogi znalazłem ją, tę kobietę anielską. Była panną, niezależną, z nikim i z niczym nie związaną. Kiedy ucałowałem jej usta, myślałem, że zemdleję. Wtedy przysiągłem jej, że będzie moją żoną…

- Ależ to lekkomyślność!

- Lekkomyślność? Miłość bez szaleństwa, bez złotego szaleństwa lekkomyślności, jest ptakiem bez skrzydeł. Znasz mnie. wiesz, że w sprawach miłości jestem szaleńcem. Ja nie kłamałem.

- A ona w to uwierzyła? Kobieta nigdy nie wierzy, ale wierzy zawsze.

- Kobieta wierzy nie człowiekowi, lecz instynktowi miłości swojej. Ona uwierzyła. Miłość ma sto oczu nieomylnych. A przecież ja nie kłamałem. Tak, nie kłamałem, że mnie rozpaczą napełniło to, że nie można zaraz, natychmiast dać jej dowodu prawdy, że nie można wziąć ślubu.

- W istocie, w pociągu trudno… I cóż, i cóż dalej?

- Mówiliśmy długo. Każde jej słowo było przeplecione łzą. jak szmaragdy przeplata się perłami. Płakała cichutko, potem zmęczona nadmiarem wrażeń, usnęła z głową opartą o plusz wagonowej ławki. Ja nie zdejmowałem z niej oczu i wypatrywałem je przy mdłym świetle dychawicznej lampy gazowej. Była tak piękna, że odurzenie moje zwiększało się coraz bardziej. Jej musiało się śnić coś przykrego, czasem we śnie wstrząsnął nią dreszcz. Raz podniosła powieki i uśmiechnęła się smutno. Była widocznie wyczerpana, więc ująłem ją lekko za ramiona i ułożyłem na piersi swojej jej głowę. Niech śpi, a ja będę czuwał nad nią, jak nad dzieckiem. Gładziłem jej cudne włosy lekko, zanurzając w nie delikatnie palce. Po raz pierwszy w życiu stałem się odważny jak bohater - przecież ta kobieta jest moją i będzie moją, przecież to moja kochanka. Patrzyłem przed siebie w ścianę wagonu, a przez nią w wielkie moje szczęście, które moje już będzie jutro, bo wzejdzie ze świtem. Świt już obmywał okna z mokrej rosy, gazowa lampka zgasła. Nie śmiałem oddychać, aby jej nie zbudzić, tylko ręce moje drżały, drżały moje palce, zanurzone w złoto i miedź, jak w skarbiec. Poczułem w tej chwili, że niesforny złoty kosmyk splątał się z łapkami pierścionka, przytrzymującymi brylant. Sprawiło mi to niewysłowioną radość. „Oto są moje zaręczyny!” - pomyślałem - „oto wróżba cudowna!” I uśmiechnąłem się do zorzy. Tak, dobrze pamiętam, uśmiechnąłem się.

- To śliczne! - szepnąłem.

- Tak, to było śliczne… W tej właśnie chwili stało się coś okropnego. Usłyszałem nagły, przeraźliwy, przeciągły gwizd lokomotywy. Pociąg się szarpnął, jakby przerażony, zgrzytnął całym cielskiem, jakby zaskowyczał ze strachu i drgnął tak, jakby się w trwodze chciał cofnąć. Mgnienie nagłej rozpaczy szarpnęło pociągiem. Rzucony gwałtownym ruchem, miałem tylko tyle czasu, jedną sekundę, by jej nie wypuścić z rąk, ale ona zerwała się w przerażeniu. Trwało to jedno mgnienie oka. Poczułem szarpnięcie mojej ręki i usłyszałem krzyk okropnie bolesny, że mam do dziś głos ten w uszach. To ona krzyknęła. Pociąg stał spokojnie. Przede mną stała kobieta ohydna: z nagą, strasznie nagą czaszką. Włosy jej, złote i miedziane, trzymałem w ręku uwikłane w palcach moich jak w szponach.

- Boże jedyny!

- Przede mną stała śmierć! Straszna, okropna śmierć!

Nagle krzyknęła: „Oddaj pan to” i wyrwała mi z rąk złoty stos włosów. Plunęła mi w twarz.

- To nie była śmierć… Śmierć nie pluje.

- Masz rację. Śmierć nie może być tak okropnie straszna, jak łysa kobieta.

- I co, co dalej?

- Nie wiem… Przysięgam ci, że nie wiem. Pewnie uciekła, a rzeczy jej zabrano później. Nie wiem, bo byłem umarły i dlatego myślałem, że to jednak była śmierć.

- Biedaku!

- Nie żałuj mnie. Tak widocznie być musiało. Ja jestem przeklęty. Ten pociąg z pewnością prowadził diabeł i udał fałszywą katastrofę, aby mnie pognębić. Aha! zapomniałem ci powiedzieć, że jej włosy nie tylko zaplątały się w pierścionek, ale na dobitek oplatały guzik mego surduta.

- Mój Boże! - westchnąłem - szczęście człowieka zależy czasem od guzika.

- Uwaga twoja jest głęboka - rzekł Dorn. - Tak też i ja myślałem, kiedy zrozpaczony i pobity przez los, bezsilny jak Samson, którego moc odbiegła razem z włosami…

- Przecież to nie były twoje włosy.

- Tak, ale nie były także i jej, a moje były raczej dlatego, że je kochałem. Więc byłem bezsilny. Tułałem się od tej pory, jak człowiek żywy po piekle.

- Szukałeś dalej?

- Tak, szukałem bez wytchnienia. A to, co ci dotąd opowiedziałem, to tylko mizerny wstęp do całego szeregu katastrof. Miłość moja była zawsze tragiczna. Posłuchaj, co się dalej stało…

Dorn rozpoczął długą opowieść, a ja słuchając go, miałem jedno oko pełne łez, a drugie pełne śmiechu. Wiele widziałem tragikomedii, ten człowiek jednak przeżył najdziksze, wymyślone przez najzłośliwszego z diabłów. Powtórzę jego opowieść, zaniechawszy powtarzania moich zdawkowych uwag, którymi przeplatałem jego opowiadanie, kiedy mu brakło słów, tchu lub kiedy, milcząc przez dłuższą chwilę, grzebał w swoich straszliwych wspomnieniach.

Niedługo po okropnej przygodzie z łysą dziewicą siedział Dorn wieczorem w dość smętnej knajpie wielkiego miasta, ohydnie złoconej i wyświechtanej… Snuły się po niej piękne malowane kobiety. Podejrzani dżentelmeni pili koniak z sodową wodą. Dorn siedział samotny i paląc papierosa, wił sobie z jego dymu niestworzone historie, którym się przyglądał z tępą, bolesną obojętnością. Wiele kobiet patrzyło w oczy bladego młodzieńca, on jednak nie widział żadnej. Bał się spojrzeć, gdyż wszystkie włosy kobiece wydawały mu się fałszywe. Raz krzyknął zduszonym głosem, kiedy któraś z dziewic gwałtownym ruchem zdarła sobie z głowy kapelusz, aby poprawić fryzurę. Ale włosy nie odleciały, a Dorn westchnął z ulgą. Kiedy zaś pełnym radosnego zdziwienia wzrokiem patrzył na tę dziwną kobietę, która ma własne włosy, spotkał się z jakimiś oczyma, patrzącymi w niego ciekawie i ogniście. Młody człowiek drgnął. Oczy były piękne; patrzyły, rzec można, z siłą sugestywną, niemal natarczywie. Dorn się spłonił i mimo woli pochylił głowę, co zostało przywitane z uśmiechem z tamtej strony. Dorn spojrzał błagalnie, tamta strona odpowiedziała oczyma, że towarzystwo jego nie byłoby jej niemiłe, wobec czego Dorn lękliwie, ostrożnie i z niesłychanym szacunkiem, który w knajpie znalazł jawne zastosowanie po raz pierwszy od czasu jej istnienia, zbliżył się do stolika tej pięknej nieznajomej. Nieznajoma bowiem była piękna. Namalowana, jak wszystkie w tym lokalu panienki, miała w spojrzeniu nadzwyczajny wdzięk, który łagodził energiczne i śmiałe zacięcie ust; zęby nieco za duże, włosy - nie! na włosy Dorn nie patrzył - za to piersi tak idealnie foremne, jakich nie widział jeszcze w życiu. W niemowlęctwie bowiem człowiek widuje piersi zawsze w niepochlebnym stanie, traktując je zresztą, jako organ użytkowy, przeoczyć zwykł piękno ich formy. W wieku późniejszym zwraca się na nie nieco więcej uwagi. Dorn w tej chwili całą swoją uwagę na nie zwrócił i powiedział sobie w duszy, że grecki mistrz kształtniej by nie zrobił. Musiały być twarde i sprężyste, tak ostro i tak dokładnie rysowały się przez jedwabną bluzkę.

Poznanie było dość gładkie. Uśmiech tej kobiety był tak pełen wdzięku, że Dorn się zachwycił. Piękność jest zwodnicza, wdzięk nigdy nie kłamie. Szampan dokonał reszty. Kobieta mówiła niskim głosem altowym, takim głosem, za którym przepada każdy mężczyzna. Wiolonczela jest najmilszym instrumentem, jaki wymyślił ból człowieka, który nie miał się przed kim wypłakać, więc płakać nauczył wiolonczelę. I Dorn oszalał dla tego głosu.

- Niech pani mówi, o, niech pani mówi cokolwiek, wszystko jedno, byle pani mówiła.

Kiedy panienka niskim swoim głosem zamawiała coraz inną butelkę szampana. Dorn był szczęśliwy. Nie miał nawet czasu na jeden moment zdumienia, aby się zdumieć, ile ta miła kobieta potrafi wypić. Zresztą sam pił wiele, ale nie to go upiło. W pewnej chwili przymknął oczy z rozkoszy: oto poczuł, jak pod stołem piękna kobieta ściska go za rękę. Oddał jej uścisk lekki i trwożliwy. Był tak mile i wstydliwie zaskoczony, jak panienka, którą ktoś po raz pierwszy w życiu uszczypnął w łydkę. Już w gorączce, podniecony i na poły przytomny, wypił jednym haustem pełną szklankę wina. I nagle zaśmiał się głośnym, radosnym śmiechem. Straszliwe widmo z łysą czaszką utonęło w winie, a oto on, szczęśliwy, choć zawsze nieszczęśliwy miłośnik, miał w tej chwili w duszy niebo, a w sercu coś bardziej jeszcze przyjemniejszego od nieba. Piękna kobieta spojrzała na niego ciekawie, potem uścisnęła jego rękę tak silnie, że krzyknął. O, jaka silna potrafi być miłość! Dlatego kobiety mają na różowym ciele tak często i tyle sińców. Ta zaś tym uściskiem zabrała białą i naiwną duszę Dorna, który żył tylko miłością.

Dorn zaczął jej mówić o miłości. Nie umiał o niej mówić wiele, chociaż był nią tak napełniony, jak drzewo wiatrem; mówił niewymyślnie, lecz tak gorąco, że każde słowo jego było pełne żaru, było czerwone i drżące od pragnienia. Każde było palącym pocałunkiem. Trzy lub cztery takie słowa, pełne pożądania, mogłyby wystarczyć do wprowadzenia w stan błogosławiony najczystszej dziewicy, która nigdy nie zaznała męża.

Piękna jego towarzyszka przymknęła oczy i słuchała tych słów z niewysłowioną lubością. Czasem tylko spojrzała na Dorna przeciągle i jakby chcąc ugasić pragnienie pożądania, zalewała je strugą szampana, wlewanego w gardło zachłannie i jakby rozpaczliwie.

Dorn oszalał. Wieczysty erotoman, przysiągł jej miłość na długą śmierć i na krótkie życie.

- Chcesz mnie? - pyta z niepokojem.

- Czekałam na ciebie - odpowiedział mu głos niski i drżący - wiedziałam, że przyjdziesz.

- Kochanko moja!

- Luby mój, jestem twoja… Będę twoja… Każ podać wina!

Było już tak późno, że ich wyproszono z lokalu.

- Pójdziesz do mnie - rzekł głos niski. Oprzyj się o mnie, bo się chwiejesz. Ach, mój mały, drogi Polaku! Kocham cię… Daj mi portfel, ja zapłacę, bo ciebie tu oszukają.

- Weź moje życie! - rzekł Dorn. dając jej portfel.

Kiedy wyszli na powietrze, ona ujęła Dorna silnie pod rękę i prowadziła go, jak dziecko, co się do niej tuliło nieporadnie. Szli przez kręte ulice, bo dzielnica była stara i niezbyt pierwszorzędna. Dornowi się zdawało, że to on ją prowadzi, a jego niosą skrzydła, bo jest szczęśliwy. Chciał śpiewać, chciał coś robić, co by ogłosiło całemu światu jego miłość. Ale cały świat spał. więc nie było się po co wysilać.

Widocznie jednak nie wszyscy spali, bo zza węgła wysunęły się dwie figury, wiadomo zaś, że w nocy, w zaułku i zza węgła nie wychodzą nigdy mili staruszkowie, ani księża łagodni, ani wytworne damy. Toteż te dwie figury zachowały się wcale arogancko. Jedna trąciła w ramię Dorna, druga jego miłość. Swojego uderzenia Dorn nie poczuł, lecz uderzenie, które ją dotknęło, ugodziło go w serce. Zawył z wściekłości i uczynił ruch, jakby się chciał tygrysim skokiem rzucić napastnikowi do gardła. Usłyszał jednak niski cudowny głos:

- Daj pokój, to moja sprawa!

I jeszcze słodycz tego głosu nie zdołała wsiąknąć w noc, a jego towarzyszka, wyrwawszy rękę spod jego ramienia, chwyciła jednego z włóczęgów lewą ręką za gardło, a drugą waliła po pysku, aż grzmiało.

Dorn wrósł w bruk, jak drzewo i nie mógł zamknąć nagle otwartych ust.

Drugi apasz przybiegł swojemu towarzyszowi na pomoc. Wtedy ona i oni dwaj sczepili się ze sobą jak zapaśnicy, tłukli się po głowach i walili po bokach tak, że chrzęściły żebra. Jej zdarli kapelusz, a krótkie włosy, potem zlepione, leciały na jej oczy. Suknia była w strzępach. Walczyła jak lwica. Rozwaliła małą piąstką nos jednemu ze zbójców tak, że go nagła krew zalała. Krew zresztą jest zawsze nagła. Drugiemu podstawiła nogę tak, że łbem ugodził w krawężnik i zaczął wyć, jak szakal.

Gdzieś w pobliżu odezwały się gwizdki, gromadka policjantów rozbrajała po chwili walczących. Za kwadrans całe towarzystwo znalazło się w komisariacie.

Dorn był blady i drżał.

Z apaszami zrobiono krótką sprawę. Potem pytają Dorna.

- Kto pan jest i skąd się pan znalazł w tym towarzystwie?

- Nazywam się Dorn, a ta pani jest moją narzeczoną.

Policjanty ryknęły śmiechem jak bawoły, komisarz policji tylko podrygiwał ze śmiechu.

- Czy pan jest bardzo pijany?

- Nie…

- Czy pan wie, kim jest ta pani? Bo my ją znamy dobrze!…

- Kocham ją, a reszta mnie nie obchodzi. Poznałem ją wieczorem.

- Ach, tak! - rzekł wesoło komisarz… Rozebrać ją!

- Panie!… - krzyknął Dorn - jak pan śmie!…

- Cicho pan bądź i dziękuj pan Bogu, że się tak zdarzyło. Niech pan patrzy!…

Dorn patrzył. Kiedy z niej zdjęto bluzkę, zobaczył sztuczne piersi, kiedy z niej zdjęto resztę, zobaczył prawdziwe rzeczy. To był mężczyzna.

Dorn się zachwiał i padł w ramiona najbliżej stojącego policjanta. Potem go długo cucili.

Biedny człowiek uciekł na zawsze z tego miasta. Jechał przed siebie, wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej. Wbijał sobie paznokcie w dłonie, rozpacz go kąsała. Co on komu zawinił, że nikomu na świecie nie zdarzy się nic podobnego, tylko jemu? Szampan i pożądanie miłości zalały mu mózg do tego stopnia, że zidiociał.

- Ścisnęła mnie, ach, nie ścisnęła! - ścisnął mnie ten bydlak tak silnie za rękę, że krzyknąłem. Trzeba było być pijaną świnią, albo tępym osłem, żeby nie zwrócić na to uwagi. A jak ona piła. „On!” głupcze, nie ona! - krzyknął nagle sam do siebie, tak że na niego spojrzano ciekawie.

A on patrzył na wszystkich spode łba, szczególnie na kobiety. To niemożliwe, żeby one wszystkie były prawdziwymi kobietami. Te, które mają zbyt foremne, przedziwnie piękne piersi, te muszą być przebrane. Wszystkie inne są fałszowane. Oto te piersi są zbyt brzydkie na to, aby nie były prawdziwe.

Dorn leży na pokładzie w płóciennym krześle, a jego smutek płynie za nim, jak smuga dymu za okrętowym kominem. Smutek jego pokrzykuje czasem ponad nim ostrym, nieprzyjemnym głosem, jak mewa nad okrętem. Co go zbawi, co go ocali? Czy ma zapisać duszę diabłu za jedną, jedyną kobietę, która jest prawdziwa na ciele i na duszy? Czy lepiej rzucić się w morze i utonąć. Wtedy go syreny położą na cyplu skał i użalą się nad nim. Syreny? Precz! precz! Pokaże się, że pierwsza, którą napotka w szafirowym morzu, będzie miała fałszywy, przyprawiony, z nieprzemakalnego materiału zrobiony rybi ogon.

- Ratunku! Ratunku! - wołał Dorn szeptem do kogoś niewidzialnego i wyciągnął przed siebie ręce w stronę, gdzie przed chwilą nikogo nie było.

Teraz w tym miejscu znajdowała się kobieta, która usłyszawszy głos pełen skargi, odwróciła się szybko i, ujrzawszy wyciągnięte ku sobie ręce bladego, smutnego młodzieńca i jego oczy, jakby dziecka, co przed chwilą przestało płakać, drgnęła, spojrzała na niego wymownie i, zawahawszy się, powzięła nagle jakieś postanowienie. Podeszła ku niemu szybko i zapytała łagodnie i bardzo tkliwie:

- Co panu jest? Czy pan chory?

Dorn nie powstał nawet; nagły ruch młodej osoby tak go strapił i takim napełnił rozrzewnieniem, że się jeszcze bardziej nad sobą użalił. Rozumiał, że współczucie i szlachetne serce kazało jej uczynić to, co uczyniła, więc tak jak chore dziecko, zapragnął nagle serdecznej opieki.

- Czy pan chory? - powtórzyła ta pani.

- Bardzo… Boli mnie serce.

- Może lekarza?

- Lekarza mi nie potrzeba. Moje serce umarło - rzekł Dorn.

- Co takiego?

- Moje serce umarło z braku miłości. Na co mi lekarz?

Młoda osoba pokryła się rumieńcem tak silnym, że musiał od twarzy sięgać dość daleko.

- Ach, tak… Boja myślałam… Przepraszam pana…

- Za co mnie pani przeprasza? - zawołał Dorn w nagłym napadzie energii, zrywając się z krzesła. - Za to, że pani jest szlachetna i zbliżyć się raczyła do najnieszczęśliwszego człowieka na ziemi, a w tej chwili na morzu?

- To pan jest taki nieszczęśliwy? - zaszemrał cichutko jej głos.

- Pani - rzekł Dorn, już namiętnie - widzi pani tego ponurego majtka? Wygląda tak, jakby zamordował ojca i matkę. A jednak jest on szczęśliwszy ode mnie. Pewnie gdzieś w jakimś porcie jest jakaś straszliwa może kobieta, która go kocha. - A mnie nie kocha nikt. Widzi pani te mewy. Lecą za okrętem, ale kiedy się pożywią, wrócą do swoich gniazd na skałach. A ja lecę, lecę bez końca i nie pożywię się nigdy. Szukam rzeczy, którą przecież znajdowało miliony ludzi, a ja jej znaleźć nie mogę i nie znajdę chyba nigdy…

- Czegóż pan szuka?

- Miłości. Szukam serca, które by jednym drgnieniem odpowiedziało mojemu sercu, które już nie woła, lecz krzyczy, rozpaczliwie krzyczy…

- I pan go nie znalazł?

- Nie znalazłem!

- To dziwne. Pan taki piękny…

- Ja? Piękny?

Dorn podniósł na nią oczy z rozrzewnieniem. Powiedziała to głosem słodkim i dobrym, więc sam nie wiedząc co czyni, wyciągnął ku niej obie ręce, a ona po chwili wahania podała mu swoje, po czym usunęła je łagodnie.

- Jaka pani jest dobra! - rzekł serdecznie.

- Proszę tego nie mówić. Nie zna mnie pan. Jeśli kiedy byłam dobra, to tylko w tej chwili, bo chciałabym, ogromnie bym chciała, aby panu było dobrze i aby pan… znalazł to serce… to najdroższe serce…

- Ja myślę, że już je znalazłem - rzekł gorąco Dorn.

- Jeszcze nie! - zawołała panienka wesoło. - Ale jakie to dziwne rzeczy dzieją się na morzu! Na wodzie jest cisza, a na okręcie jest burza. Pan gna jak burza. Jakiej pan jest narodowości?

- Jestem Polakiem…

- Ach, tak myślałam. Rycerski, piękny naród. Mój ojciec uwielbia Polaków.

- A pani?

- Ja myślę… ja myślę, że ich nawet można kochać… Mężczyźni w Polsce muszą być piękni i smutni…

Dorn spojrzał na nią z rozrzewnieniem. Miała drobną twarzyczkę, nosek nieco zadarty, była bardzo młoda. Spojrzał szybko na włosy, były obojętnego koloru, więc pewnie prawdziwe; spojrzał na piersi - jakie takie, ledwie się rysujące, więc z pewnością prawdziwe, bo fałszerz zawsze przesadza. Uczyniło mu się błogo. Coś go niepokoiło w tej figlarnej twarzyczce, lecz cóż może być fałszywego w twarzy? Nie śmiał się zresztą zbytnio jej przyglądać, gdyż ona nie zdejmowała z niego oczu; zdawało się, że jednym się uśmiecha wesoło, aby go zachęcić, a drugim, spokojnym, przestrzega poważnie, że się mało znają i że nie trzeba zapominać o pięknych i przyzwoitych formach.

Dorn był zachwycony. Mewy już opuściły okręt, komin nie dymił. Jego smutki także już odleciały, serce przestało wydzielać z siebie czarny osad melancholii. Za godzinę był zakochany; w sześćdziesiątej pierwszej minucie postanowił się oświadczyć, dowiedziawszy się, że panienka jest wolna, że jest bogata, że nigdy nikogo nie kochała, ale bardzo tego pragnie i że ojciec jej jest na okręcie, tylko w tej chwili gra w brydża. To go jeszcze zachęciło. Ojciec, który gra w brydża, musi być miłym człowiekiem i dobrym ojcem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin