Sierecki Sławomir - PRAWDA I LEGĘDA O DZIKIM ZACHODZIE.doc

(353 KB) Pobierz
Sławomir Sierecki

 

Sławomir Sierecki

Prawda i legenda o Dzikim

Zachodzie

 

 

W jaki sposób zrodziła się „wielka legenda” Dzikiego Zachodu? Odpowiedzieć na to trudno. Z pewnością był tu element Wielkiej Przygody, Wielkiego Odkrycia, ale istniało również konkret­ne zapotrzebowanie na legendę. Był to przecież okres, kiedy wielkie państwa kapitalistyczne przy­stąpiły do ostatecznego podziału świata między siebie i kiedy ruch robotniczy stawał się bardzo realnym widmem — używając znanego zwrotu z Manifestu koviunistycznego — krążącym już nie tylko po Europie.

Nie ma w tym nic dziwnego, że ratunkiem przed bezrobociem wydawał się wówczas dla ubożeją­cego europejskiego chłopa (bo robotnik na taką podróż nie mógł sobie pozwolić) wyjazd do Ame­ryki, a tam, gdy na wybrzeżu oceanu już nastę-' powało bezrobocie, wnętrze kontynentu stanowiło dalej dziką, dziewiczą krainę, w dodatku pełną bogactw lub miraży tych bogactw.

Na tej pożywce wyrosła legenda Dzikiego Za­chodu, zresztą w różnych okolicznościach i z róż­nych przyczyn podtrzymywana i odpowiednio ubarwiana.

Specyficznego brzmienia legenda ta nabrała dla J Polski.

[/ Polska pod zaborami w drugiej połowie XIX stulecia weszła w szczególnie ciężki okres niewoli. ^ Wyjazdy do Ameryki stały się wówczas popular­ne, zwłaszcza w zaborze pruskim i austriackim. W czasie antypolskiej działalności Bismarcka emi­gracja przybrała na sile. Nie znaczy to jednak, żeby już w poprzednich okresach nie zjawiali się s w Ameryce Polacy.

' W r. 1608 na żaglowcu „Mary and Margaret”

..              do istniejącej zaledwie kilka miesięcy osady Ja-

:/ mestown przybyło pierwszych pięciu Polaków, „L ^którzy wydatnie przyczynili się do umocnienia i rozwoju osadnictwa na terytorium Wirginii. W r. 1619 było tam już około pięćdziesięciu Pola­ków i kiedy w pierwszych wyborach do samorzą- -• du kolonii odmówiono im prawa głosu, zorgani- i- zowali słynny strajk, o którym będzie jeszcze ■ mowa przy omawianiu ruchów społecznych || w Ameryce.

*r              Emigracja Polaków w tym czasie wynikała

! prawdopodobnie z nietolerancji religijnej. Byli to przede wszystkim uchodzący przed prześladowa- s niami członkowie zgrom; dzenia religijnego arian,

nazywanych również Braćmi Polskimi. Podobnie zresztą w osadnictwie anglosaskim przeważali prześladowani w Anglii purytanie, członkowie sekty nie uznającej obrządku rzymskokatolickie­go i nie godzącej się z zasadami kościoła angli­kańskiego. Jeden z licznych odłamów tej sekty — tzw. pielgrzymi •— założył drugą anglosaską osadę w Ameryce, Plymouth.

Emigracja polska w późniejszych latach miała przeważnie charakter polityczny, popowstaniowy. Dopiero w drugiej połowie XIX stulecia ożywiła się emigracja ekonomiczna, w znacznej liczbie chłopska.

Od przybycia Kolumba na kontynent amery­kański aż do wojny o niepodległość Stanów Zjed­noczonych Ameryka Północna była niepopularna. Stany południowe żądały niewolników i łatwo dobywanego złota. Północ natomiast to były lasy, dziewicze puszcze, pustynie, góry, step. Nie było tam złotych świątyń Inków ani Majów jak w Ameryce Środkowej.

Lecz cofnijmy się jeszcze o wiele lat wstecz i spójrzmy na przeszłość tego kontynentu uważ­

niej. Gdyby tak istotnie można się było cofnąć, moglibyśmy tam znaleźć rzeczy niezwykłe i nie­spodziewane.

Około roku 1000 Leif, syn Eryka Rudego, mło­dy dowódca okrętu Wikingów, wylądował na ziemi położonej na zachód od Grenlandii. Krainę tę nazwał Ziemią Kamienistą. Żeglując jednak dalej na południe, zamiast kamieni napotkał lasy, aż dotarł do lądu, na którym znalazł dziko rosnące wino.

Po powrocie Leifa do Grenlandii wybrał się w podróż jego brat, Torwald, który po raz pierw­szy spotkał Indian. Trzeciemu bratu podróż się nie powiodła — sztormy zniszczyły statek, a ura­towani żeglarze zmarli na wybrzeżu z wyczer­pania.

Ale nie był to kres normańskiego „rekonesan­su” na nieznanym kontynencie.

Kilkanaście lat później Torfin, mąż pięknej Gu- drid, wdowy po Torwaldzie, dotarł daleko na po­łudnie, jak przypuszczają niektórzy uczeni — do ujścia rzeki Hudson, a jak sądzą inni — do Zatoki Chesapeake. Na ziemi amerykańskiej urodził się jego pierwszy syn Snorri.

I powiedzcie, czy owe historie nie biją na gło-

wę — pod względem egzotyki — nawet pojedyn­ków przesławnego Buffala Billa z wodzem indiań­skim Żółtą Ręką na tomahawki? A jednak nie one miały wejść w skład Wielkiej Legendy Ameryki. Dlatego właśnie o wyprawie Torfina przeciętny młody człowiek wie mniej niż o bandycie kolejo­wym Jessie Jamesie, który grasował na szlaku Union Pacific Railroad 1.

A przecież nie Jesse James czy „pogromca In­dian” Buffalo Bill pisał prawdziwą historię tych ziem. Pisali ją szarzy, biedni, prości ludzie, którzy uciekali z Europy przed niewolą lub śmiercią, aby znaleźć na ziemi Nowego Świata kawałek gruntu i małe szczęście. Jakże często jednak znajdowali tam śmierć albo też w poszukiwaniu tego szczę­ścia napotykali nie bezludne obszary, a ziemie za­ludnione przez bitne szczepy Indian.

Nieśmiertelna, dramatyczna epopeja Dzikiego Zachodu! Bohaterowie i zbrodniarze, pionierzy i złodzieje! Tragedia ludzi, dla których ostatnią

szansą życiową była wyprawa na Dziki Zachód, lecz wyprawa ta obiektywnie godziła w prawo do życia zamieszkałych tu ludów.

Oto Ameryka drugiej połowy XIX stulecia!

Wielkie, rosnące jak na drożdżach miasta, roz- jazgotane różnojęzycznym tłumem i rytmem mod­nego wówczas tańca cace-walk “lub hałaśliwą mu­zyką zwaną ragtime — zapowiedzią późniejszego jazzu. Już wkrótce Wschód z Zachodem połączy „kolej dwóch oceanów”. Na prerii powstają forty, a szlaki, na których dotąd można było spotkać tylko bawoły, zaludniają tłumy ludzi, którzy nie rozstają się z bronią.

Bawoły cofają się dalej na zachód, a Indianie gotują się do ostatnich bitew, które przysporzą im nieśmiertelnej sławy i przyniosą ostateczną klę­skę.

Biała plama na mapie Ameryki

II

Termin Zachód nie jako geograficzna nazwa strony świata, ale oznaczający cały złożony pro­blem polityczno-społeczny zjawił się po r. 1815. Data ta Europie mówi niewiele, ale dla Ameryki Północnej oznaczała koniec ostatniej wojny prze­ciw zamorskiemu wrogowi — Anglii, prowadzo­nej na własnym obszarze.

W r. 1814 w Gandawie podpisany został pokój między Zjednoczonym Królestwem Wielkiej Bry­tanii a Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północ­nej, a w pierwszych dniach stycznia 1815 r. ge­nerał Andrew Jackson, do którego nie dotarła jeszcze wieść o pokoju, pokonał Anglików pod No­wym Orleanem.

Stephen Vincent Benêt, niedawno zmarły pi­sarz i publicysta, pisze w swojej książce:

„Przeciętny Amerykanin z roku — powiedz­my — 1840 uważał Europę za muzeum pamiątek przeszłości. Może i była nawet warta zwiedzenia, ale miała charakter muzealny, stanowiła symbol wszystkiego, od czego Amerykanie chcieli się ode­rwać. A właściwie większość z nich rzadko o niej myślała.

Dla przeciętnego Europejczyka z tego samego okresu Ameryka była na poły cywilizowaną pu­szczą, gdzie Indianie skalpowali białych. Wpraw­dzie kuzyn John pisał w listach stamtąd jakieś dziwne rzeczy, ale on przecie zawsze był pomy­lony!”

-              W miastach amerykańskich zaczynają coraz częściej dymić kominy fabryk, zjawiają się coraz nowsze wynalazki, na Missisipi płyną już ładowne bawełną olbrzymie statki-promy. Wykorzystano arterię wodną Ohio, gubernator Nowego Jorku Clinton przeprowadził budowę kanału między rze­ką Hudson a Wielkimi Jeziorami, a wreszcie wy­budowano drogę, która miała większe znaczenie niż swojego czasu rzymska Via Appia i była też w istocie drogą-gigantem. Prowadziła z Cumber­land na zachód do St. Louis, miała około 370 km długości i około 20 m szerokości.

St. Louis leżało nad rzeką Missisipi. Tam koń­czyła się już cywilizacja, a zaczynał kraj, który określały właśnie terminy: Zachód, Dziki Zachód, Daleki Zachód lub Kresy.

Na mapach obszar ten często nazywany bywał Wielką Puszczą Amerykańską, chociaż znajdo­wały się tu stepowe równiny lub skaliste góry.

Nie było to jednak ważne, skoro i tak cały ten obszar pokrywała jedna biała plama. Najodważ­niejsi przekroczyli wprawdzie Missisipi, ale czy­nili to z lękiem i nie oddalali się od granicy cywi­lizacji. Kiedy wybuchła „kalifornijska gorączka złota”, tysiące ludzi ruszyło do tej ziemi, tak nie­dawno jeszcze prawie nie znanej.

Proszę spojrzeć na mapę: ludzie ci mieli naj­bliższą drogę do Kalifornii z St. Louis. W prostej linii była to odległość niemal taka sama, jak z St. Louis do Atlantyku. A jednak wyprawiano się do Kalifornii nie tędy, ale... morzem, bądź z okolic Przesmyku Panamskiego, bądź też wokół całego kontynentu amerykańskiego, opływając straszny Przylądek Hoorn na Ziemi Ognistej.

Co śmielsi zaczęli jednak szukać drogi bliższej, a zdopingowało ich do tego przyłączenie w roku 1845 do Stanów Zjednoczonych Teksasu, a następ­nie Florydy i terytorium Iowa.

Tutaj mała dygresja: kolonizacja Zachodu róż­niła się w tym okresie od kolonizacji obszarów zamorskich przez inne wielkie mocarstwa. Woj­sko rzadko brało udział w akcji kolonizacyjnej, zresztą wojska było istotnie niewiele. Zanim je­szcze bowiem pierwszeństwo w wojennej myśli

amerykańskiej zdobyła teoria amerykańskiego ministra marynarki Mahana, sugerująca, że kto przewodzi na morzu, przewodzi na świecie, już i tak główną uwagę zwracano na rozbudowę floty wojennej.

Główną „siłą zbrojną” byli więc tutaj pionie­rzy, awanturnicy i wywiadowcy, a główną siłą na­pędową ekspansji — miraż szczęścia na Zachodzie i ostre konflikty ekonomiczne występujące na obszarach cywilizowanych.

Trzeba było znaleźć drogę na południowy za­chód, na zachód i na północo-zachód, gdzie leżały żyzne podobno ziemie Oregonu, terytorium wciąż jeszcze sporne między Kanadą a USA, ale też bardzo słabo zaludnione.

W historii Afryki zapisały się nazwiska Living- stone’a i Stanleya. Ci dwaj podróżnicy pierwsi przemierzyli szlaki na obszarze, który dotąd przed­stawiany był na mapie jako biała plama.

Livingstone’em i Stanleyem Ameryki Północnej byli Lewis i Clark. Otrzymali oni w roku 1804,

jeszcze za rządów prezydenta Jeffersona, polece­nie, aby zbadać obszary położone na zachód. Pierwsi przekroczyli Missisipi oraz Missouri. Przy­nieśli z sobą opis tych ziem, wykonane własno­ręcznie mapy, a nawet założyli pierwszą faktorię zajmującą się skupem futer od Indian, słynną Spółkę Futer Missisipi.

Po Danielu Boone, kolonizatorze amerykańskim,

: który stanowił pierwowzór dla stworzonej przez Jamesa Fenimore Coopera postaci Nataniela Bum- po — Sokolego Oka — byli to nowi herosi Za­chodu.

Skoro jesteśmy przy herosach, wspomnijmy je­szcze o jednym z nich, który wszedł do legendy Dzikiego Zachodu. Nazwisko jego brzmi: Davy Crockett. Był myśliwym, wywiadowcą i polity­kiem. Swoimi czynami wzbudzał szacunek, ponie­waż jednej zimy potrafił zabić 105, niedźwiedzi. Dlatego osadnicy wybrali go jako delegata na kongres.

Okazało się, że kwalifikacje myśliwego pomo­gły dopiero, gdy Davy Crockett znalazł się w oblę­żonej przez wojska meksykańskie pod dowódz­twem generała Santa Anna „misji Alamo” Był to kluczowy moment małej, lecz krwawej wojny

o              terytorium Teksasu, które Amerykanie usiło­wali wydrzeć Meksykowi i ostatecznie wydarli.

Amerykanie mieli już za sobą beznadziejną obronę San Antonio, gdzie poległo tylu żołnierzy, a wśród nich oficerowie polscy, którzy przybyli tu po upadku powstania listopadowego — Dem­biński, bracia Pietraszkiewicze i Kartuski. W Ala­mo polegli wówczas również wszyscy obrońcy, a także półlegendarny heros Zachodu — Davy Crockett.

Śmierć jego pomściły wojska Sama Houstona, a inny heros Teksasu wdarł się na tyły armii me­ksykańskiej i wziął do niewoli samego dowódcę wojsk nieprzyjacielskich, generała Lopeza de San­ta Anna.

Ów śmiałek nazywał się Feliks Andrzej War­dziński i był Polakiem. W roku 1831 walczył je­szcze pod Olszynką Grochowską, a już trzy lata później przybył do Ameryki. W roku 1836 zapisał swoje nazwisko na honorowej tablicy dziejów Te­ksasu obok Davy Crocketta w owej pamiętnej bi­twie, kiedy to rozgromiona została armia generała Santa Anna.

Tak się działo na południu, ale czy w ślad za Lewisem i Clarkiem nie ruszył nikt, aby rozja­śnić tajemnice białej plamy na mapie zachodniej Ameryki?

Oczywiście tak!

Był nim Jim Bridger. W roku 1824, po przekro­czeniu pełnego niebezpieczeństw szlaku nad Plat­te River i przebyciu gór, znalazł się nad potokiem, który Indianie nazywali Rzeką Niedźwiedzią. Posuwał się w dół jej biegu, pragnąc zobaczyć,’ gdzie leży ujście tej rzeki, do jakiej arterii wod­nej wpada.

Kiedy jednak dotarł do ujścia, zatrzyma! sit; zdumiony. Przed nim roztaczało swoje wody ol­brzymie jezioro, wokół którego rozciągała sit; równina.

Jim Bridger ukląkł i zaczerpnął w garść wody, aby ugasić pragnienie.

Wtedy zdumiał się jeszcze bardziej.

Woda była słona.

Tak odkryte zostało Wielkie Słone Jezioro, mo­rze kontynentu amerykańskiego.

Jim Bridger nie poszedł dalej. Zbudował tu ra­zem z przyjaciółmi forteczkę z bali drzewnych i posłał meldunek o swoim odkryciu, tort Biid- ger stał się później ważnym punktem w marszu na Zachód. Tutaj zaczynał się słynny Szlak Kali­fornijski i tutaj kończył pierwszy odcinek Szlaku Oregońskiego.

Wkrótce pociągnęły tędy karawany mormo­nów l.

William Becknell pierwszy przebył Szlak Santa Fe, otwierając drogę na południe, John Fremont, idąc po śladach Jima Bridgera, przekroczył pu­stynne obszary Utah i Nevady, aby dotrzeć do Kalifornii.

Rozpoczął się wielki marsz na Zachód.

Z pewnością czytelnik zauważył, że w poprzed­nich rozdziałach, pisząc o kolonizacji Dzikiego Zachodu i w ogóle o dziejach osadnictwa w Ame­ryce, pominięto problem Indian. Stało się tak nie bez przyczyny. Chodziło bowiem o to, aby na­kreślić pewne ogólne zagadnienia ekspansji na Zachód od strony jej źródeł. Pominięto więc mil­czeniem sprawy obszaru podlegającego ekspansji.

Istnieje wiele książek traktujących o historii USA, które nad kwestią indiańską przechodzą tak lekko, jakby stanowiła - ona drobne wydarzenie marginesowe. Jeżeli jednak rzeczywiście w roz­woju politycznym i gospodarczym USA obecność Indian, a następnie ich wyniszczenie zajmuje tak marginesową pozycję, nie jest to oczywiście przy­padek. Trudno bowiem historykom sławiącym „heroiczną ekspansję”, „dynamizm narodowego rozwoju”, „demokrację amerykańską”,, po wiedzieć również o zbrodni popełnionej na gospodarzach tej ziemi.

Wspomniany już Stephen Vincent Benêt, wy­mieniając narody, które zmieszały się z sobą i wy­tworzyły nowy naród, amerykański, pomija In­

dian, a jedyną wzmianką o ich istnieniu jest taka oto notatka o pierwszych kolonistach — miesz­kańcach Jamestown:

„Umierali z gorączki, z głodu, od strzał in­diańskich. Czasem Indianie napadali na nich, cza­sem odnosili się przyjaźnie, osadnik nigdy nie wiedział, który z Indian jak się zachowa i dla­czego...”

Biedni osadnicy! Wypadałoby nad ich losem za­

łamać ręce! Czy można się dziwić, że w okresie podboju Dzikiego Zachodu pewien amerykański generał wypowiedział znamienne zdanie:

              Tylko zabity Indianin jest naszym sprzymie­rzeńcem.

Dzieje Indian w okresie kolonizacji Zachodu to czarna karta historii.

Nie można oczywiście tej kwestii upraszczać i żądać od historii, by zatrzymała ekspansję na Zachód. Mówi się na przykład:

              Biali tępili bizony — jedyne pożywienie In­dian. Indianie musieli się więc bronić, a ponieważ byli gorzej uzbrojeni — przegrywali. Gdyby nie było owej zaborczej ekspansji białych, Indianie żyliby do dziś w spokoju i polowali na bizony.

Teoretycznie — rozwiązanie słuszne. Praktycz­nie jednak oznacza to idealizację praw rządzących społeczeństwem. Ekspansja na kontynent, podbój ziem na zachód od Missisipi — były to zjawiska naturalne, podporządkowane wszelkim prawom społeczno-ekonomicznym owego okresu. A prawa, według których rządził ustrój kapitalistyczny w amerykańskich warunkach, istotnie odznacza­ły się okrucieństwem.

Nie można było więc zahamować procesu eks­

pansji, podobnie jak nie można było zapobiec uni­cestwieniu struktury rodowo-plemiennej społe­czeństwa indiańskiego przez formę społeczeństwa burżuazyjnego. Można jednak było zapobiec uni­cestwieniu Indian. Ale nikt temu nie zapo­biegł i w stosunku do Indian faktycznie to nastą­piło.

Na kwestię tę należy więc spojrzeć również bez okularów Wielkiej Legendy.

Kto to są Indianie? Skąd się wzięli na ziemi amerykańskiej? Pytanie takie zadawało sobie ty­siące uczonych od czasu, gdy Kolumb zszedł z po­kładu swej karaweli na ląd amerykański.

Według ostatnich hipotez Ameryka nie jest jed­nak praojczyzną Indian. Została ona zaludniona najpóźniej ze wszystkich kontynentów prócz Au­stralii, tu bowiem ludność istnieje zaledwie od sześciu tysięcy lat.

Czy więc ludy te przywędrowały na obszar ab­solutnie nie zamieszkany? Istnieją pewne teorie, że tak nie było. Ale najprawdopodobniej te naj- pierwsze ludy musiały być nieliczne i znajdować

się na bardzo niskim stopniu rozwoju. Część ba­daczy twierdzi jednak, że przed sześciu tysiącami lat Ameryka była bezludna.

Ludy, które przybyły najwcześniej, byli to wczesnopaleolityczni Azjaci, tzw. protomongoloi- dzi, którzy kontynent ten zaludnili przez natural­ne połączenie Alaski z Syberią, w miejscu obecnej Cieśniny Beringa. Różnego rodzaju wskazówki mówią o kontaktach z Polinezją, możliwe są rów­nież kontakty z Afryką.

Indianie w istocie nie są czerwonoskórzy. Skóra ich ma kolor brunatny, i to w najróżniejszych odcieniach — od śniadego, jak nasi Cyganie, do intensywnego brunatnego. Określenie czerwono­skórzy wzięło się natomiast od czerwonej farby, którą pewne szczepy Indian, mianowicie ci znad brzegów oceanu, malowali swoje ciało, kiedy „wkraczali na ścieżkę wojenną”.

Nazywanie Indian czerwonoskórymi należy więc tylko do przyjętego tradycyjnie lapsus lin­guae, podobnie jak sama nazwa Indianin wynikła z omyłki Kolumba i jego następców, którzy wy­brzeża amerykańskie wzięli za wybrzeża Indii. Dlatego zresztą przyjęło się używać przymiotnika „indiański” zamiast „indyjski”, kiedy mówimy

0              Indianach z Ameryki, a nie o Hindusach, miesz­kańcach Indii.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin