Żona mojego męża.pdf

(1334 KB) Pobierz
911515390.050.png 911515390.051.png 911515390.052.png 911515390.053.png 911515390.001.png 911515390.002.png 911515390.003.png 911515390.004.png 911515390.005.png 911515390.006.png 911515390.007.png 911515390.008.png 911515390.009.png 911515390.010.png 911515390.011.png 911515390.012.png 911515390.013.png 911515390.014.png 911515390.015.png 911515390.016.png 911515390.017.png 911515390.018.png 911515390.019.png 911515390.020.png 911515390.021.png 911515390.022.png 911515390.023.png 911515390.024.png 911515390.025.png 911515390.026.png 911515390.027.png 911515390.028.png 911515390.029.png 911515390.030.png 911515390.031.png 911515390.032.png 911515390.033.png 911515390.034.png 911515390.035.png 911515390.036.png 911515390.037.png 911515390.038.png 911515390.039.png 911515390.040.png 911515390.041.png 911515390.042.png 911515390.043.png 911515390.044.png 911515390.045.png 911515390.046.png 911515390.047.png 911515390.048.png 911515390.049.png
Daria Doncowa
ŻONA MOJEGO
MĘŻA
Z rosyjskiego przełożyła
Ewa Niepokólczycka
Tytuł oryginału
ŻENA MOJEGO MUZA
Rozdział 1
Szłam przez ciemny las. Droga wiła się między mokrymi pniami
drzew, aż raptem skręciła ostro w lewo i pojawił się przede mną dość
rozległy wiejski cmentarz. Mętny księżyc, który wymsknął się na
chwilę zza chmury, wychwycił z ciemności stare nagrobki i krzyże.
Żelazna brama, szarpana wiatrem, skrzypiała przeraźliwie.
Zwolniłam, czując na grzbiecie ciarki. Ale jedyne, co mogłam zrobić,
to iść dalej. Było zupełnie ciemno, nogi ślizgały się na gliniastym
gruncie, gdzieś w oddali zahukała sowa. Byłam ledwo żywa z
przerażenia.
- Dasza. - Głos dochodził jakby spod ziemi. - Daszutka, chodź tutaj.
Całkiem ogłupiała, ruszyłam w tamtą stronę.
- Tutaj, tutaj - nawoływał głos - szybciej.
Wreszcie, brnąc z trudem w grząskim błocie, dotarłam do świeżo
wykopanego dołu, zapewne czyjegoś przyszłego grobu, i zajrzałam do
środka.
Na dnie leżał w kałuży mój były mąż Maksym Polański, ubrany, nie
wiedzieć czemu, w sukienkę.
- Dario, pomóż - wyszeptał i wyciągnął ręce do góry. Otępiała,
patrzyłam, jak jego przedramiona stają się coraz
dłuższe i dłoń sięga już prawie skraju mogiły...
Lodowata obręcz ścisnęła mi serce, nogi zaczęły się trząść jak
galareta, a z gardła wyrwał mi się nieludzki skowyt.
Nagle wszystko zniknęło, usłyszałam leciutkie posapywanie, a po
chwili miękka, ciepła szmatka musnęła moją twarz. Otworzyłam oczy,
ciało jakby bez mojego udziału usiadło na łóżku.Na pościeli, zawzięcie
machając ogonem, wiercił się pitbull Bundy. Usłyszawszy zapewne, że
pani drze się jak opętana, wskoczył na łóżko i zaczął lizać mnie po
twarzy.
- Dziękuję, malutki - wybełkotałam. - Żebyś wiedział, jaki koszmar mi
się przyśnił!
Budzik wskazywał ósmą rano, co dla mnie było porą barbarzyńską.
Otworzyłam szufladę, wymacałam ulubione gauloise'y i łypiąc na
boki, zapaliłam. I syn, i córka, i synowa kategorycznie zabraniają mi
palić w łóżku. Ale moja sypialnia znajduje się na pierwszym piętrze w
prawym skrzydle domu, a ich pokoje - w lewym. Nie poczują. Zresztą
muszę się uspokoić po tym koszmarze.
Wygrzebałam się spod ciepłej puchowej kołdry i podeszłam do okna.
W naszym ogrodzie wszystko kwitło bujnym czerwcowym kwieciem.
Niebo bezchmurne, słonko już przygrzewa. Zapowiada się piękny
dzień.
Straszny sen nie dawał mi jednak spokoju. Absolutnie nie wierzę w te
wszelkie brednie o przeczuciach, ale przecież mnie się nic nigdy nie
śni. A już zwłaszcza Maksym.
Maksym Polański był drugim z moich czterech mężów, przeżyliśmy
razem ledwie dwa lata. W tamtych odległych czasach Maksym był
podobny do Jesienina - jasny uśmiech, płowe włosy. Charakter miał
anielski. Nigdy się nie denerwował, jadł, co mu dano, nie
przeszkadzał mu brak czystych koszul i skarpetek, nie pił i prawie
zawsze był w świetnym nastroju. Mogliśmy więc żyć dalej w pełnej
błogości, ale przecież nawet na Słońcu są plamy. A Maksym miał dwie
- patologiczną, nieprzezwyciężoną słabość do płci pięknej i drogą
mamę Ninę Andriejewnę.
No cóż, może bym i przywykła w końcu do niekończącej się procesji
coraz to nowych kochanek, choć, oczywiście, widok męża,
wracającego około pierwszej w nocy z rozbieganymi oczkami, do
przyjemności nie należał.
- Dusik - kajał się małżonek, całując mnie w czoło. - Dusik, kocham
cię nade wszystko, a reszta to było tylko tak, dla natchnienia.
I szybko pędził do łazienki w obłoku obcych perfum. Kłopot w tym, że
Maks był podobny do Jesienina nie tylko z urody, tworzył również
wiersze i nawet wydał kilka tomików. Poetycka natura domagała się
ustawicznego nawożenia, stąd niezliczone romanse i miłosne
awantury. Ale jeśli z batalionami dam serca mogłabym się pogodzić,
to przed ukochaną teściową spasowałam.
Do tej pory pamiętam jej pierwszą wizytę u mnie. Mieszkałam wtedy
w Miedwiedkowie, w dwóch pokojach z maleńką kuchnią.
Nina Andriejewna zdjęła buty, podała Maksowi płaszcz i radośnie
zwróciła się do przyszłej synowej:
- Jak u was miło! Podoba mi się, gdy ludzie nie uganiają się za
luksusem i wygodą, nie robią z mieszkania fetysza, ale po prostu żyją
sobie skromnie jak wszyscy.
Aż mną rzuciło. Wczoraj trzy godziny sprzątałam jak szalona, żeby
przypodobać się przyszłej teściowej. Ta usiadła przy stole i zaczęła się
rozpływać nad poczęstunkiem:
- Torcik! Wspaniale, dawno nie jadłam gotowych wypieków. Już mi
się znudziły te domowe pierożki, kulebiaki, jakie mi podtykają,
gdziekolwiek jestem zaproszona. A u was kupne, jak miło. Masz rację,
kochanie, nie daj z siebie zrobić kury domowej.
- Ależ, mamo - wtrącił Maks.
- Siedź cicho - skarciła go droga teściowa. - Nie pozwolę obrażać
Daszy, zawsze stanę po jej stronie, nawet jeśli troszeczkę nie ma racji.
No właśnie! Po ślubie przeprowadziłam się z moim synkiem Arkadym
do ogromnego generalskiego mieszkania na ulicy Woronowa. I
potoczyło się życie rodzinne, które skończyło się po dwóch latach,
kiedy z Kieszką zwialiśmy z powrotem do Miedwiedkowa.
Czmychnęliśmy o jedenastej wieczorem, wykorzystując dogodny
moment, gdy Nina Andriejewna poszła spać, a Maks zabawiał się
gdzieś z kolejną damą. Ja wzięłam niewielką walizkę ze skromnym
dobytkiem, a zasapany Kieszka dźwigał w koszyku dużego, ciężkiego
kota Sebastiana. Nie rościliśmy sobie żadnych pretensji do jakiegoś
wspólnego majątku, zależało nam tylko na kocie.
Nina Andriejewna dzwoniła później do mnie przez kilka miesięcy,
namawiała do powrotu. Ale po jakimś czasie Maks ożenił się z Luśką i
kontakty się urwały. Choć muszę przyznać, że były małżonek nigdy
nie zapomina złożyć mi życzeń na urodziny, na Nowy Rok i Dzień
Kobiet. Bogiem a prawdą, jest całkiem miły, ale zdecydowanie lepiej
być jego znajomą niż żoną. Owinęłam się w szlafrok i poczłapałam na
dół do jadalni. Ile to minęło od rozwodu z Polańskim? Strach
powiedzieć! Ludzie aż tak długo nie żyją! A przez te wszystkie lata
wszyscyśmy przeżyli przedziwne metamorfozy.
W połowie lat osiemdziesiątych moja przyjaciółka Nataszka po
rozwodzie wylądowała dosłownie na ulicy. Pracowałyśmy wtedy na
politechnice. Ja wtłaczałam do tępych głów studentów początki
gramatyki francuskiej, a Natalia była laborantką. Biedactwo, przez
kilka nocy spała w pracy na rozłożonej kanapce. Gdy się o tym
dowiedziałam, natychmiast zabrałam ją do siebie. I tak oto
zamieszkaliśmy wszyscy razem - Nataszka, Arkady, moja córka
Masza, wielce rasowy pies Snapik, kotka Kleopatra, świnka morska
Patryk, chomik Foma i moja skromna osoba. Jeść chcieli wszyscy, a
zwłaszcza Foma, który wszczynał awanturę w swojej klatce, jeśli nie
podano mu na czas kolacji. Zarabiałyśmy obie, jeśli dobrze pamiętam,
dwieście rubli, dlatego wieczorami ganiałam na korepetycje i
wyciągałam z tego półtora rubla za godzinę.
I pewnie byśmy tak wegetowały, gdyby na początku roku tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątego Natalia nie poznała pewnego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin