Dębski Eugeniusz - Yeates 03 - Flashback.pdf

(647 KB) Pobierz
Eugeniusz Dębski
Flash Back
Życie jest w zasadzie sprawą prostą,
to my sami komplikujemy je
poruszając się po nim krętymi drogami.
Godzinami mógłbym opowiadać o złośliwości telefonu. Zawsze, kiedy wygodnie
rozpieram się w fotelu otoczony pracowicie rozłożonymi papierosami, termosem z kawą,
zapalniczką, popielniczką, oszronioną szklanką z kostką lodu pływającego w jeziorku whisky,
kiedy włączam maszynę i zastanawiam się nad pierwszym słowem – odzywa się sygnał. Niemal
nigdy nie udaje mi się poskromić swojej ciekawości – wstaję i rozpoczynam idiotyczną rozmowę
o niczym z kimś mało ciekawym. Tym razem wytrzymałem tyle, że dopiero gdy skończyło się
nagranie na dysk, podszedłem i posłuchałem, co ma mi do powiedzenia mój agent.
– Owen, wiem, że jesteś w domu. Masz sto minut do spotkania z Richmondem Markiem
Guylordem. Gdybyś chciał sam przed sobą udawać ignorancję, to powiem ci, że jeśli zechce
wyda twoje powieści w nakładzie dowolnym, – nawet kilku milionów. Nawet kilkunastu albo
kilkudziesięciu. Tak więc obciąż swój gibki jęzor plasterkiem ołowiu i zbieraj się. AKME ma
swoją siedzibę na placu Armstronga.
Sto minut. Jakob ma irytujący zwyczaj podawania odstępów czasowych w minutach, co
zmusza rozmówcę do marszczenia brwi, przygryzania dolnej wargi i obliczeń. Za sto minut
będziemy mieli drugą. Kilkanaście milionów... Wróciłem na fotel i wyłączyłem maszynę.
Przyspieszyłem proces topienia lodu grzejąc szklankę w dłoniach, potem żal mi się zrobiło
biednej kosteczki – szybko dopiłem whisky i dolałem świeżej. Dziewięćdziesiąt siedem minut
czasu... Nie pójdę... Jakob mnie zabije. Pobiegnie z przeprosinami do Guylorda, będzie obrzucał
mnie wyzwiskami, polewał strugami obelg, będzie się kajał i przepraszał. Albo jeszcze gorzej –
powie, że jestem nieśmiały! Pójdę.
Najszybciej trzeźwieję w wannie. Zrobiłem sobie czterdziestominutowe leżenie z dwoma
drinkami i pojechałem do AKME. Do Richmonda Marca Guylorda. Właściciela jednej
z największych korporacji wydawniczych, największej sieci Express-Totka i mnóstwa innych
największych rzeczy. Portier wystartował w moim kierunku z szybkością nieosiągalną dla wielu
napastników futbolowych.
– Owen Yeates – powiedziałem. – Jestem...
Wyprostował się i zmienił wyraz twarzy w sposób nieosiągalny dla wielu mistrzów sceny.
– Pan Guylord przyjmie pana za siedem minut – przerwał mi, ale zrobił to w sposób
niesłychanie elegancki nieosiągalny dla wielu żałosnych autorów podręczników savoir-vivre’u.
Skinąłem głową i ruszyłem do wyjścia, eskortował mnie bezszelestnie, choć miał na
stopach pantofle na skórzanych podeszwach. W holu wysunął się nieco do przodu i wskazał fotel
pod baldachimem z liści poliandra. Zapaliłem – smukła marmurowa popielniczka natychmiast
podjechała do mnie i przywarowała obok dłoni z papierosem – i rozejrzałem się. Wsłuchałem się
w stały, dyskretny szmer dolarów kapiących z każdego centymetra powierzchni, z każdego
przedmiotu, z każdego uśmiechu personelu. Nawet gdybym przedtem wątpił w możliwość
wydania moich powieści jednocześnie w kilkunastu językach i w milionowym nakładzie, to
widok tego cichego agresywnego przepychu musiałby złamać i moje wątpliwości, tak jak
codziennie łamał serca i dusze hardych biznesmenów, co to przysięgali sobie stawianie twardych
warunków, a po chwili pobytu w holu na uginających się nogach wchodzili do gabinetu
Guylorda, by z góry zgodzić się na wszystkie jego warunki.
Z korytarza wyłoniła się grupka Japończyków pilotowana przez rewelacyjnie zbudowaną
brunetkę. Podstarzali Japończycy szli za nią wytrzeszczając oczy, a ich małżonki rozglądały się
w poszukiwaniu miotacza płomieni albo przynajmniej duchownego, który odesłałby hostessę do
najodpowiedniejszego dla niej miejsca, czyli do piekła. Ponieważ nic takiego nie wpadło im
w ręce dziewczyna spokojnie zatrzymała się przy automacie Express-Totka.
– A tu macie państwo jeden z trzydziestoośmiomilionowej armii automatów do
najpopularniejszej w stanach gry – Express-Totka. – powiedziała do podszczypujących ją
spojrzeniami Japońców. – Zasady gry są proste: trzeba wytypować dowolny układ siedmiu cyfr
z sześćdziesięciu i opłacić zakład gotówką lub czekiem. Losowanie wygrywającego zestawu
liczb odbywa się co minutę, tak więc grający niemal natychmiast dowiaduje się, czy został
milionerem, czy stracił swoje dziesięć centów. Tu... – wskazała smukłym palcem – ...znajduje się
ekran wyświetlający aktualne stawki, można więc zagrać albo poczekać na większą pulę. Można
również... – uśmiechnęła się, a wtedy moje serce na moment zastrajkowało, ale co tam serce –
przysiągłbym, że popielniczka zwiotczała na swojej marmurowej nodze – ...grać systemowo,
z większą ilością typowanych liczb.
– Popatrzyła na bliskie eksplozji matrony made in Japan.
– Może zechce pani spróbować? – zaproponowała najbliższej. – Na koszt firmy, rzecz
jasna. – Wrzuciła do szczeliny monetę i odsunęła się robiąc miejsce przy klawiaturze. Japonka
chwilę się wahała, a potem krzywo się uśmiechnęła i postukała trzema palcami w klawiaturę.
Automat potwierdził przyjęcie zakładu melodyjnym sygnałem, cała grupa zamarła, w niemal
zupełnej ciszy czekaliśmy kilkadziesiąt sekund, a potem automat wyświetlił wylosowany przez
jakiś sekretny komputer zestaw liczb. Japonka poszerzyła nieco szczelinę uśmiechu i odsunęła się
od klawiatury.
– A teraz może pani? – hostessa uśmiechnęła się do innej kobiety.
Sekundę przed tym uśmiechem zdążyłem zamknąć oczy, dzięki temu nie poderwałem się
i nie wymordowałem ciosami karate całej wycieczki. Usłyszałem graną melodyjkę i zaraz potem
triumfujący jazgot grupy. Otworzyłem oczy.
Automat pulsował feerią barw. Japończycy okazywali brak opanowania, hostessa
uśmiechała się tak, że poliander zaczął wyciągać korzenie z gleby – miał zamiar przytulić
brunetkę do swej szorstkiej kory. Automat rozćwierkał się całą serią triumfalnych melodyjek.
Pójdziesz, durniu, na złom, pomyślałem.
– Siedemset czterdzieści dwa dolary i siedemnaście centów! – zawołała hostessa
i niedbale oparła dłoń na obudowie automatu.
Oderwałem z wysiłkiem spojrzenia od jej melodyjnych kształtów i w tej samej chwili
usłyszałem gdzieś spod sufitu:
– Pan Owen Yeates. Proszę wejść do windy numer cztery.
Popielniczka wciąż wgapiała się w piekielną przewodniczkę, przywołałem sprzęt do
porządku wrzucając doń połowę papierosa i wszedłem do windy. Ruszyła natychmiast
i wypuściła mnie dopiero w sekretariacie R.M. Guylorda. Sekretarka nie zrobiła na mnie
większego wrażenia, była tylko śliczna, nic więcej. Uśmiechnęła się i poprowadziła w kierunku
drzwi do gabinetu bossa. Musiał to być jeden z kilku gabinetów, bo nie przypuszczałem:, by
w takiej skromnej scenerii jeden z najbogatszych ludzi Układu Słonecznego rzucał na kolana
innych możnych. Gdy otworzyły się drzwi, szedł już w moim kierunku z wyciągniętą dłonią
i sympatycznym uśmiechem na twarzy.
– Ogromnie się cieszę, panie Yeates – powiedział i prawie mu uwierzyłem, że mówi
prawdę. – Dziękuję, Barbaro – rzucił w przestrzeń za i ponad moim ramieniem, ściskając
jednocześnie moją dłoń. – Nie odmówi pan kropelki koniaku? – zapytał wskazując ręką fotel.
– Ludzie nie rozpieszczają pana odmowami – powiedziałem. – Niby dlaczego ja mam
podejmować takie ryzyko?
Powinien był rzucić teraz na mnie bystre przenikliwe spojrzenie pod tytułem „Nie
wiedziałem, bracie, że jesteś taki lotny”, ale nie zrobił tego. Zdobył moją sympatię. Co prawda
zdobywa ją każdy, kto częstuje mnie koniakiem z butelki, na której widnieją tylko trzy litery:
AYO. Guylord uważnie przyjrzał się swojemu kieliszkowi i gestem zaproponował degustację.
– Panie Yeates – zaczął zaraz po przełknięciu pierwszej porcji. Spodobało mi się to
zestawienie: moje nazwisko i najdroższy koniak świata. – Mam recenzje pana książek, wiem, że
pierwsze wydania rozeszły się znakomicie, przeczytałem więc obie powieści. Zgadzam się
z recenzentami, że od tej chwili określenie „czytadło” straciło swoje protekcjonalno-negatywne
zabarwienie. To jest właśnie to, co powinno się czytać w chwili zmęczenia, w podróży czy dla
podniesienia ciśnienia. Jeśli zadowolą pana moje warunki wydam to w dużym nakładzie,
naprawdę dużym. Nie to co K.A.W.
Cały czas bawił się swoim kieliszkiem, wpatrywał w powstające i gasnące zawirowania,
ani razu nie oderwał spojrzenia i nie popatrzył na mnie. Przypominał mi w tej chwili Phila,
stojącego przede mną i grzebiącego czubkiem buta w dywanie, co niechybnie znaczyło, że za
chwilę dojdzie do sedna opowieści, i nie spodziewa się pochwały... Łyknąłem trochę i z
przyjemnością poczułem znowu przechodzący po skórze pleców dreszcz. Koniak
z dreszczykiem!? Skoncentrowałem się na tym, co mówi Guylord.
– Sądzę, że pozostały już kwestie techniczne, które powinni omówić ze sobą pański agent
i moi pracownicy... – Po raz pierwszy od dwóch minut podniósł wzrok od kieliszka i popatrzył na
mnie. – Rozumiem, że pan wyraził zgodę, przychodząc tutaj?
Skinąłem głową.
– Znakomicie. – Uśmiechnął się, i zaraz spuścił wzrok, jakby chciał częścią tego
uśmiechu obdarować AYO. – Cieszę się.
– Potrafi pan jeszcze cieszyć się z tak błahego powodu? Prychnął cichym śmiechem przez
nos i energicznie opadł plecami na oparcie fotela. Miał śmieszny uśmiech – wargi mu drżały,
jakby nie był zdecydowany, co zrobić: parsknąć głośnym śmiechem czy zgasić rechot w zarodku.
Na chwilę z jego oczu wyparowało zmęczenie.
– Sam się sobie dziwię – powiedział chyba szczerze. – Ale tak. Każda udana transakcja
cieszy mnie, niezależnie od przewidywanego zysku.
– A straty?
– Straty?.. – powtórzył pytanie jakby szukał w sobie szczerej odpowiedzi. – Chyba mnie
specjalnie nie martwią...
– Zwłaszcza że strata siedmiuset czterdziestu dwóch dolarów i siedemnastu centów nie
jest godna obciążania sobie nią pamięci...
Zmarszczył brwi i przekrzywił nieco głowę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin