Aleksy Nikołajewicz Tołstoj - BŁĘKITNE MIASTA - OPOWIADANIA.rtf

(1020 KB) Pobierz

ALEKSY TOŁSTOJ

BŁĘKITNE MIASTA

I INNE OPOWIADANIA

 

miała Pani rację, drogi przyjacielu! Jestem po prostu poszukiwaczem przy- | gód. Zrozumiałem to właśnie w tej chwili w knajpce, pisząc ten list do Pani na brzegu stolika zalanego dżinem. Ileż tu napi­sów wyskrobanych nożem wyznań miłos­nych i przysiąg we wszystkich językach! Na­przeciwko mnie siedzi Tob, najpiękniejsza dziewczyna w porcie, Czarna i zła jak małpa. Ciągnie przez słomkę likier, poprawia grze­byki we włosach albo z wściekłością obcią­ga bluzkę; sukienkę ma jedwabną, kradzioną i dlatego zbyt obcisłą. Powiedziała, że jeżeli ją rzucę — to źle się skończy.

O              świcie rwypływam w łodzi podwodnej w tyłowej osłonie kolumny. Łódeczka moja nazywa się „Kate". Nareszcie znajdę się na dnie morza. A Pani wędruje w innych stre­fach, bardziej nierealnych i tyle.

Czy pamięta Pani naszą rozmowę w parku podmoskiewskim? Kukała kukułka i zewsząd dolatywał zapach miodu — z polan, od lip i od Pani sukni. Powiedziała Pani, że istnieją dwa rodzaje ludzi —i jak noc i dzień w wiecz­nym krążeniu: jedni szukają spokoju, a dru-

dzy podniet. Jak Pani widzi, należę do tego drugiego gatunku.

W ciągu tego roku objechałem pół świata. Na trzy miesiące ugrzązłem w tym porcie, gdzie walczę na pięści z powodu Tob, uzbra­jam łódź i właśnie w takie wietrzne noce, przed pustą butelką po dżinie, zaczynam sza­lenie pragnąć przygód... O hej, Tatiano Alek­sandr o wno...

Do świtu jeszcze daleko, ale jeżeli pogoda się nie zmieni, to nas dobrze pohuśta. Za oknem widać całą przystań pełną kałuż z bą­belkami po deszczu. Kołyszą się latarnie. Wiatr zerwał brezent z wielkiego stosu wo­rów. Tańczą światła na masztach. Wyje syrena jak porzucona dziewczyna. Wiatr i deszcz popychają po jezdni pijaniutkiego marynarza w gumowym płaszczu.

Tob powiada, że gdyby umiała, napisałaby do Pani, że jestem bydlę. Wyrywa mi pióro z ręki.

Bez świateł i sygnałów łodzie podwodne wyszły w otwarte morze. Punktualnie o wpół do czwartej Andriej Nikołajewicz wszedł na mostek „Kate"; marynarze i dwaj zastępcy zeszli do łodzi.

Olbrzymie chmury, oświetlone blaskiem latarni portowych i już nasycone bladym świtem, tłoczyły się nad portem i morzem.

Ostry deszcz chlastał w szyby i ściany do­mów, po beczkach z ropą, po brezentach okrywających worki, szumiał wiązami na skwerze, bębnił w stalowe poszycie łodzi i przylepiał płaszcz do pleców Andrieja.

W pobliżu, za zasłoną deszczu, czerwie­niało okienko knajpki. Tam przy oknie na brzeżku stołu wciąż w tej samej pozycji sie­działa Tob, opierając ostry podbródek o za­ciśnięte piąstki.

Andriej uśmiechnął się radośnie i lękliwie: i ten brzeg znowu opuszczał na zawsze. Nie znał w życiu uczucia słodszego od rozłąki i wolności.

Spojrzał na zegarek i zakomenderował peł­ny bieg. Kadłub „Kate" drgnął, łódź poleciała na spotkanie pochyłych fal, pokrytych od­blaskami świateł i śmieciem przybrzeżnym.

Światła portu, stygnąc w blasku poranka, zostały daleko w tyle, zanurzyły się w wo­dzie i znikły. Wiał ostry wiatr. Sunąc uko­sem na spotkanie piętrzyły się bałwany i opa­dały za łodzią.

Poszarpane obłoki przelatywały nad pianą oceanu. Nagle w rozdartej długiej szparze ukazał się wzgórek słońca. Strzeliły w górę i na boki szerokie promienie. Morze stało się zielone. Zabłysła stal na mokrym mostku.

Teraz wgięta powierzchnia nadbiegającej fali wydawała się przezroczysta jak szkło.

„Kate” podlatywała pod jej wierzchołek i jed­nym rzutem wznosiła się na kipiący grzy­wacz. Potem przechylała się i ześlizgiwała w dół. Śruba drżała w powietrzu, grzmiała po prawej stronie przewalająca się masa wo­dy. Na przedzie, na skraju nieba i wody, ko­łysały się dwie anteny łodzi idącej w awan­gardzie.

Z wnętrza „Kate" wynurzyła się wygolona twarz starszego zastępcy, Jakowlewa.

              Andrieju Nikołajewiczu, już czas **• po­wiedział unosząc brwi. — Wszyscy gubimy się w domysłach. Jak brzmi rozkaz?

Wszedł na mostek i zapalił papierosa. Andriej Nikołajewitz określił sekstansem po­zycję okrętu, rozpiął kurtę i wydostał ko­pertę z pięcioma czerwonymi pieczęciami. Na kopercie była oznaczona długość i szerokość punktu, w którym wolno otworzyć tajny roz­kaz. Złamał pieczęcie i płaszczem osłaniając się od wiatru rozwinął cienki arkusik. Zawie­rał krótki, nieprawdopodobny rozkaz: iść... przez Skagerrak i Sund.

Jakowlew powiedział przygnębionym gło­sem:

              Jakże my tak pójdziemy na pewną zgu­bę, Andrieju Nikołaj ewiczu!

              *— A to już nie pana i nie moja sprawa.

Przekazawszy dowództwo, Andriej zszedł po spadzistej drabince do wąskiego koryta­rza, na który wychodziły drzwi kabin. Ma­towe półkule oświetlały z sufitu żelazne po-

malowane na biało ściany, rury miedziane, rzędy nitów, przewody, lufty i gruby chod­nik na podłodze.

Ciepłe, słodkawe powietrze, przesycone zapachem benzyny i smarów, przepływało strugami nad głową. Huczały wentylatory i głucho, miarowo jak puls pracował sil­nik.

Koniec korytarza z drzwiami do maszynow­ni to wznosił się, to opadał. Trzymając się ścian Andriej wszedł do kabiny o trzech ko- jach umieszczonych jedna nad drugą. Na gór­nej spał drugi zastępca, Biełopolski, bujając się jak w kołysce. Cerę miał woskową po nie wyleczonej febrze. Wzdłuż wygiętej zewnę­trznej ściany szumiały strugi wody. Świeży wiaterek dochodził z dołu, wzdymając róg mapy na stole i poruszając włosy śpiącego. Duszne powietrze wysysał wentylator w ko­pulastym suficie zalanym silnym światłem elektrycznym. Na rozkładanym czystym sto­liku stała napoczęta butelka koniaku.

Andriej pogwizdując usiadł przy stoliku i objął rękami kolano. Oczywiście można by­ło wykonać ten rozkaz, ale z olbrzymim ry­zykiem. Wiadomo, że łódź podwodna zanu­rzając się pozostawia na powierzchni pe­ryskop — oko, zawsze dostrzegalne w dzień na wodnym śladzie. Gdy pogrąży się jeszcze głębiej, czyli zanurzy się całkowicie, jest ślepa i płynie po omacku, według kompasu, ryzykując, że wpadnie na mieliznę lub raf;

W porównaniu jednak z łodziami starego ty­pu „Kate" miała pewną wyższość: w jej dziobowej części znajdowały się specjalne optyczne iluminatory niwelujące zniekształ­cania wizerunku przez wodę. Dlatego też „Kate", nawet zanurzając się na znaczną głę-t bokość, nie była ślepa. Andriej liczył właśnie na te iluminatory, rozważając trudności sfor­sowania cieśnin obsadzonych przez flotę nie­przyjacielską.

Do kabiny wszedł wachtowy Kuricyn, ma­sywny marynarz o szerokich kościach policz­kowych, i zameldował, że dowódcę wzywają do telegrafu. Pytano przez radio, czy rozkaz został przeczytany. Andriej odpowiedział szyfrem.

„Tak jest. Płyniemy zgodnie z rozkazem.”

„Kate" dwie doby nurkowała w falach. Mocna i szybka łódź, mogąca porozumieć się z całym światem, radowała serce Andrieja. Nie wyobrażał sobie, jak można zniszczyć ta­ki skarb wybuchem miny lub bomby, gdyż „Kate" ma chyba bardziej wzniosły cel niż zatapianie okrętów.

Załoga kolejno wychodziła na papierosa na pokład, paliła papierosy orzeźwiając się po dusznych kabinach lekkim wiaterkiem. Dni były pogodne, mnóstwo ryb uciekając przed łodzią wyskakiwało na grzywaczach.

Kuricyn umiał je łowić w biegu sakiem.

Marynarze śmieli się patrząc, jak zawinąw­szy spodnie, podchodzi do samego skraju ło­dzi, zapuszcza sak, wyciąga, po czym, wier­cąc się jak bies, biegnie z powrotem po zno­wu opadającym dziobie.

Ukazały się delfiny i popędziły za łodzią. Spod samego dzioba wyślizgiwały się z zie­lonej wody prostopadle w pbwietrze, opusz­czając ogon opisywały łuk i znowu zanurza­ły się bez plusku. Z boków, z tyłu, wszędzie kręciły się jak koła ich śliskie brunatne ciel­ska o białych brzuchach. ,

W dzień Andriej spał lub siedział przy aparacie. Odchylony na krześle słuchał z zamkniętymi oczami urywków komunika­tów o walkach w Szampanii i nad zachodnią Dźwiną, na granicy Austrii, w Dardanelach.

Cały świat ześrodkował się w tykaniu dłu­gim i krótkim, w szeleście i szumie aparatu. Przeszłość — ląd i spotkania — była jak sen, przyszłość wpierała się w miny. Nie ma już ani strachu, ani radości, ani żalu — tylko wo­da, stalowe pudło napchane ludźmi jak sar­dynkami i kreski Morsera w mózgu.

Gdy dzwoniono na kolację Andriej wcho­dził na mostek, zwalniał zastępcę, nasuwał czapkę na oczy i z przyjemnością stwierdzał, że wciąż w tej samej odległości, na granicy nieba i wody kołyszą się dwie krótkie anteny.

Morze było liliowe. Ślad za łodzią na wod­nych wzgórkach miał odcień purpurowego szkła. Światło zachodu zalewało pół nieba.

Z rozżarzonych chmur wyśliznęło się słońce, spłaszczyło i wolno zanurzyło w morze.

A na wschodzie już powstawała niewielka zorza, ni to od płonącego okrętu; wschodził księżyc pomarańczowy, olbrzymi. Kiedy pło­wiejąc i blednąc doszedł do gwiazd, błysz­cząc coraz jaśniej, po wodzie pobiegł sreb­rzysty ślad. Ciężkie to były dla Andrieja chwile. W jego niezachwianym spokoju za­czynała drżeć jakaś nieznośna struna. Patrząc na tak zbyteczne rzeczy jak zachód słońca, czuł, że jeszcze nie doznał wszystkiego i że najważniejsze, najbardziej istotne ma dopiero przed sobą.

Trzeciego dnia, po południu, Andriej wy­szedł z kabiny telegrafu i kazał przygoto­wywać się do zanurzenia. Załoga stanęła przy aparatach wtłaczających wodę. Obejrzeli zbiorniki z tlenem, ozonatory, aparaty do des­tylowania wody, wszystkie luki; artylerzyśći przeszli do wyrzutni torped. Kazano w miarę możności leżeć, jak najmniej się poruszać, nie rozmawiać. Jakowle^, pełniący wachtę, krzyknął z góry (przez tubę, że na północy widać dym. Potem zszedł w dół, a luk wyjś- |              ciowy hermetycznie zasunięto.

Przeszedłszy do sterowni wydał rozkaz za­nurzenia. Zaszumiała wo>da w kingstonach. Wnętrze łodzi nabrało ciężkości i zmniej- |              szyła się chwiejba. „Kate" .zanurzyła się

i poszła pod wodę, kierując się peryskopem. Andriej nacisnął guzik, światło zgasło, z ru­ry peryskopu wytrysnął stożek niebieska­wych promieni.

Powierzchnia lustra ożyła. Jęły poruszać się na niej malutkie fale z grzebieniami, wy­stąpiły obłoki, przesunął się dymek.

Podparłszy głowę, wpatrywał się w morze leżące przed nim na przestrzeni stopy kwa­dratowej. Dymek znikł i wkrótce z prawa ukazała się kreska ziemi. Przed nocą posta­nowił znowu się wynurzyć i iść bez świateł.

Do rana pozostał na mostku. Panowała ci­sza, tylko martwa fala pluskała czasami pod dziobem łodzi. Cienka mgiełka przesłoniła gwiazdy. Na południu, gdzieś strasznie dale­ko, prześliznął się po obłokach niebieskawy promień reflektora.

Uwagę miał tak napiętą, że słyszał tyka­nie zegarka w kieszeni. Przed świtem nisko przeciągnęły kaczki. Nadeszła wiadomość, że pierwsza łódź podwodna całkiem się zanu­rzyła. Wkrótce zawiadomiła druga, że się zanurza. Zbliżał się pas min. Łodzie, jedna za drugą, znikały pod nim, może na zawsze.

Świtało powoli; zielonkawa i pomarańczo­wa poświata rozpływała się na pierzastych obłokach. Andriej rozróżnił wreszcie nad mleczną powierzchnią zatoki niewyraźne za­rysy skał i zakomenderował: „Stop!" Zszedł w idół i sam zakręcił luk-

„Kate" w ściśle ozna<

częła pogrążać się w wielką głębię; potem wolno, kierując się tylko logiem, kompasem i mapą ruszyła pod minami, przytłaczana set­kami tysięcy pudów wody.

Śruba logu kręcąc się na lince za „Ka- te" określała szybkość. Chronometr wskazy­wał czas dokonania zwrotu, a kompas — ścisły kierunek. Jakowlew obserwował przy­rządy. Biełopolski obliczał według tablic poprawki i odchylenia biegu i meldował starszemu mechanikowi stojącemu przy sil­nikach. Andriej pochylony -nad mapą wyda­wał rozkazy sternikowi: w prawo — tyle stopni, minut, sekund, i w lewo — tyle a ty­le. Ani kołysanie, ani posuwanie się nie były wyczuwalne. Marynarze leżeli nieruchomo. Niemniej powietrze było ciężkie i gęste, dzwoniło w uszach. Od czasu do czasu ktoś mruknął: „O Boże, Boże" i westchnął, za­pewne przypomniawszy sobie swoje trzy dziesięciny gdzieś pod Bugurusłanem, hrecz- kę, rżącego źrebaka i wiatr w zaroślach ło­ziny.

              Stop! Stop! — krzyknął Andriej wyska­kując ze sterówki. Rozległ się odgłos, jakby dnp łodzi o coś szorowało, kadłub zaskrzy­piał i przechylił się... — Stop!

Zawyły koła zębate, silniki przestały dy­gotać. Ludzie ciężko oddychali w ciszy. Od razu zrobiło się gorąco jak w łaźni.

Przedostał się do hermetycznej kamery, do której przez iluminatory sączyło się bla­de, zielonkawe światło, i przywarł do szybki.

W podwodnym mroku zaznaczały się cie­nie i zarysy — rozpływające się, niewyraźne. Jeden z cieni drgnąwszy przesunął się wzdłuż szybki. Andriej ujrzał wpatrzone w siebie okrągłe rybie oczy.

Ryba prześliznęła się na ukos głęboko w dół. A więc „Kate" nie osiadła na mieliźnie, a wątpliwe, czy tu mogły być rafy. Andriej kazał wznieść się na parę stóp. Wówczas mnóstwo cieni uskoczyło w bok i wyraźnie zarysowały się kawvałki drucianych schod­ków, lin i wpląitana w nie na wpół pożarta ludzka postać. Z rozstawionymi rękami ko­łysała się głową w dół. Andriej cofnął się od szyby, zadzwoniło mu w uszach. „Kate" zatrzymała się na wraku zatopionego okrętu.

Takie zatrzymanie mogło okazać się fatal­ne. Równomierny bieg łodzi został zakłóco­ny. „Kate" utraciła kierunek i w ciągu mgnienia oka zabłąkała się w czasie.

Andriej zabębnił palcami po szkle. Pozo­stawać pod wodą — niemożliwe, a wyjść na powierzchnię, to zdradzić się i narazić na ostrzał. Niemniej było to jedyne wyjście, aby móc określić położenie łodzi. Wydał ko­mendę powolnego wynurzania się i wrócił do iluminatora. Cienie odeszły w dół, woda wyraźnie rozjaśniała się. I nagle z góry za­częła opadać ciemna kula. „Mina... zaraz

otrzemy się o nią..." — pomyślał i, przezwy­ciężając bezwład przytłaczający mózg, krzyk­nął: „W lewo, jak najbardziej w lewo!" Ku­la oddaliła się, ale z lewej strony zbliżała się druga. Nie podnosząc się posunęli się nieco. naprzód. Lecz i tam w zielonkawym półmroku występowały żelazne kule, czeka­jąc, kiedy dotknie ich stalowe poszycie łodzi. „Kate" zabłąkała się w zaporze minowej.

II

Gdy się patrzy z dużej wysokości, woda morska jest przezroczysta. Jak się później wyjaśniło, „Kate" w trakcie (przedostawania się między minami na powierzchnię zatoki została zauważona przez hydroplan nieprzy­jacielski. Samolot wyśledził pod wodą jej cień i krążąc nad tym miejscem zawiadomił przez radio patrolujące okręty. Ale łódź, opisawszy koło, znowu zanurzyła się na znaczną głębokość.

Teraz szła na oślep. Silniki pracowały ca­łą mocą. Szamotały się w nich setki biesów, zwanych końmi mechanicznymi, wściekle poruszając dźwignie tłoków, koła zębate, sprzęgła i wał. Kadłub dygotał. Półnadzy mechanicy czołgali się koło maszyn doty­kając rozpalonych, huczących części. Było gorąco i duszno. Tlenu w ołowianych but­lach starczało zaledwie na godzinę.

Jakowlew siedział wciąż na tym samym miejscu koło aparatów, z łokciami opartymi

o              kolana, obejmując rękami otumanioną gło­wę. W komorach torpedowych, w kabinach, w przejściach koło ścian leżeli i stali w mil­czeniu marynarze ciężko dysząc. Każdego niepowstrzymanie ciągnęło w górę jak »pła­wik 'ml wynurzyć się, łyknąć wiatru, spoj­rzeć w niebo. Biełoipolski, wciąż jeszcze po­chylony nad bezużytecznymi teraz tablicami, ocierał twarz jakby , usuwał z niej pajęczy^ nę. Wreszcie wstał, ale opadł na ręce i zwy­miotował. Podniesiono go nieprzytomnego.

Andrieja utrzymywało na nogach , tylko ogromne podniecenie. Głos jegO rozlegał się we wszystkich końcach łodzi: „Pół godzinki! Jeszcze tyJ.ko pół godzinki!" — powtarzał. Pędząc łódź ńa całą szybkość liczył że minie zaporę minową. Byle tylko starczyło tlenu.

, Usiadłszy wreszcie koło silnika zobaczył purpurowe światło i uderzył się potylicą

o              ścianę. „Eh, tak nie można błysnęło w świadomości. Podczołgał się do butli z tle­nem, z trudem odkręcił kran i wchłonął ożywczy strumień gazu. Zakręciło mu się w głowie, słodki żar ogrzał płuca. Wstał ko­łysząc się. Wszystkie przedmioty stały się wyraziste, wszystkie twarze odwróciły się ku niemu w pytającym milczeniu. Brodate kości­ste blade twarze marynarzy wydały mu się szczególnie ludzkie... A zapewne wypadnie umrzeć, nie ma rady, trzeba!

W iprzejściu natknął się na Kuricyna marynarz stał oparty o ścianę i chwytał po* wietrze ustami jak ryba. Żyły na czole na­brzmiały, dziotoata twarz posiniała....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin