Chłędowski Kazimierz - DWIE WIZYTY W ANGLII - tom 1-2(1).doc

(413 KB) Pobierz

*:

»'*- i'-.« •

r-

- ' - v V^<> '

DWIE WIZYTY w ANGLII.

r-.. -.-.i

•I

1 * 1

L*

; :l -4

(Szkice i wrażenia).

&

0

■Yis

• ci' r •?- - SH^ .-■ '

„Gazeta Polska“. .              Tom 50 (LXIII'.

KAZIMIERZ CHŁĘDOWSKI.

DWIE WIZYTY

W AMLII.

(Szkice i wrażenia.)

TOM II.

WARSZAWA.

Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej*

Druk J. Sikorskiego, Warecka 14-

(Ciąg dals»y).

Pod Oifordem łączą się .dwie rzeki, Isis i Cher- well i tworzą tutaj Tamizę, której Londyn, a po czę­ści cała Anglia swą wielkość zawdzięcza. Cherwell okrąża miasto od południa i obejmuje tam przepyszną kępę swemi ramionami; Isis, a dalej Tamiza, stanowią zachodnią granicę miasta, a na wodach tej ostatniej odbywają się słynne gonitwy na czółnach, które cza­sem dwumilionową ściągają publiczność. — „Stary Tom“ ma przepyszny widok ze swego mieszkania. W wielkim, nieregularnym trójkącie, ¿tworzonym obiema rzekami, zielone łąki, a na nich kępy drzew uderzających swą oryginalnością. Pejzaż spokojny, dziwnie przemawiający do uczucia. — Nieraz mi na myśl przychodzi, że dzieje angielskie do pewnego sto­pnia nie odpowiadają typowi angielskiej ziemi i po­wstałej na niej architekturzel Z gmachów przesią* kłyck wspomnieniami przeszłości, jeden Tower w Londynie nosi ową ponurą, tragiczną cechę, która od-

razu każe się domyślić, że tutaj władało krwawe ra­mię Ryszarda III, zresztą wszakże większość odwie­cznych angielskich budowli, zamków i pałaców prze­mawia, do nas pewDym spokojem, wywiera tak miłe, tak pociągające wrażenie, iż chętnieby się w nich za­mieszkać chciało. Ścisłe połączenie architektury z bujną roślinnością, tło soczyste, zielone, zamiłowa­nie raczej w małych budowlach, aniżeli w wielkich, rozległych gmachach, zdają się to uczucie wywoły­wać. Ponury swą jednostajnością i ogromem Esku- rial, nie mógłby powstać na angielskiej ziemi, pomi­mo, że Anglii nie brak było równie groźnych jak Fi­lip II, monarchów.

Od „starego Toma“ idzie się do katedry przez wielki, trochę pusty gazon, na którym Jan Wicliff, reformator, miewał kazania. Katedra, jak wię­kszość angielskich kościołów, różne przypomina wie­ki, pamięcią sięga Normauów i z najdawniejszych czasów ma piękną drewnianą powałę. Normanie przykrywali swe świątynie—na wzór izymskich ba­zylik—po większej części płaskim stropem, spoczywa­jącym na grubych belkach. Stropy te należą do naj­ciekawszych architektonicznych zabytków w Anglii, oxfordzki podzielony jest na małe kwadratowe pola, z których każde mieści w sobie równoramienny krzyż jako ornament. — Obok pomników rycerzy, którzy dzielnym orężem wyżłobili na murach świątyni swe nazwiska, już i nowoczesne dziennikarstwo zapisała tam swe imię. Jedno z bardzo pięknych malowanych okien katedry zostało ufundowane ku pamięci Jana Waltera, redaktora „Times’a“, syna słynnego założy­ciela potężnej gazety. Pod oknem napis: „Many wa­ters cannot quench love, neither can the fieods drowa

itd.“—Jeszeze inny napis mnie uderzył, na grobowcu Roberta Burton’a, wikaryusza św. Tomasza, który w XYI wieku wydał książkę pod tytułem: „Anatomia Melancholii“. Epitafium to dałoby się położyć na miejscu wiecznego spoczynku wielu dzisiejszych ludzi: . „Paucis notus, paucioribus ignotus, hicjacet Demo- critus junior, cui vitam dedit et mortem — Melan­cholia“.

W zachodnio - południowym rogu podwórza „Christ College“, jest wejście do wielkiej halli, w któ­rej dawał ucztę Henryk VIII w r. Í533 i naród an- . gielski w r. 1814, pokonawszy Napoleona. W tym ostatnim bankiecie brał udział Metternich i Bliicher. —Przedsionek do halli jest jednem z najpiękniejszych dzieł późnego angielskiego gotyku, owego stylu per- pendykularnego, o którym mówiliśmy, opisując kapli­cę Henryka VII. Tutaj podobnie jak w halli West- minsteru ta sama architektoniczna idea. Całe skle­pienie spoczywa na jednym smukłym filarie i zdaje się z niego wyrastać. Filar robi wrażecie palmy o ko­ronie wspaniałych liści, które szeroko się rozchodzą. Sklepienie jest tak lekkie, tyle w niem gracyi, tyle polotnej wyobraźni, iż zdaje. się unosić w powietrzu; nie czuć w niem kamienia.

W ogromnej halli mnóstwo portretów króiów, biskupów, ministrów, którzy byli uczniami lub dobro­dziejami Oxfordu. Niektóre wielkiej artystycznej wartości, są płótna Holbeina, Hogartha, Gainsbo- rough'a, Reynolds’a, Yan-Dyka i innych mistrzów. D waj rywale: (Jainsborough i Reynolds z t?,kim tutaj występują talentem, że doprawdy trudnoby było orz^c, któremu się należy co do portretów paima pier­wszeństwa. Najnowszą osobistością w poważuem

gronie przedstawionych tam dziejowych postaci, jest „The Right Hon. W. E. Gladstone“, o którym Carly­le, przewidując może irlandzkie wnioski, przepowie- dzi*ł, że będzie Anglii ruiną.

Z halli schodzi się na dwa małe podwórza, z któ; rych pierwsze, otoczone starożytnemi krużgankami, może studentom służyć w czasie deszczu za miejsce nauki. W ścianach kilka tablic wmurowanych ku zachęcie młodzieńczej ambicyi, poświęconych pamięci dzielnych wychowańców kolegium. Oto napisy:

„Tomasz Manden Jodrell Esq. M. A.,student te­go kolegium i kapitan 35 pułku piechoty Jej królew­skiej Mości.—W nieszczęśliwym ataku na Rosettę 8 kwietnia 180/ r. ofiarował się dobrowolnie zanieść rozkaz cofnięcia się korpusowi, dziesiątkowanemu strasznym ogniem z murów miasta—Wiedział o nie­bezpieczeństwie, ale mu stawił czoło, jak żołnierzowi przystało.—Padł, spełniając obowiązek.— Nauczyciele i koledzy umieścili tę tablicę ku jego pamięci“.

„Karol Taylor Esq. M. A., ongi student tego ko­legium i pułkownik drugiego lekko konnego pułku dragonów Jej królewskiej Mości, dobrze się zasłużył!

              Własnym kosztem uformował i sam wyćwiczył pułk, na czele którego rozbił w bitwie pod Yimeira, 21 sierpnia 18o8 roku, daleko większy oddział nie­przyjacielskiej kawaleryi, który chciał właśnie okrą­żyć flanki 20 i 52 pułku piechoty. — Padł w chwili zwycięztwa; najdawniejsi jego przyjaciele kamień ten położyli“.

Takie napisy w szkole podnoszą ducha; nie dziw też, że Anglia w każdej potrzebie znajduje mężów pełnych poświęcenia.

Drugie podwórze podłużne, zamknięte ludynka- mi w staro-weneckim stylu, służącemi za mieszkania uczniom. Każdy z nich ma dwa pokoje, sypialnię i pokój do pracy, okna wychodzą na ogromny wspa­niały park nad Tamizą. — Jakiś poważny .jegomość, widząc, że się rozpatruję i że jestem cudzoziemcem, ofiaruje mi się uprzejmie za cicerona. Idziemy do ogromnej starożytnej kuchni, do sali jadalnej, zaglą­damy przez drzwi uchylone do mieszkania jakiegoś studenta. — Wszędzie czystość, komfort i wygoda. Młodzież już tutaj przyzwyczaja się do domowego ży­cia, owe dwa pokoje nie noszą cechy pensyonarskiej, hotelowej, ale na pierwszy rzut oka widać, że mie­szkanko sam je przynajmniej po części urządzał. Me­ble wprawdzie zakładowe, ale wcale ozdobne panoplie aa ścianach ze starej broni, porozstawiane fotografie, jakiś obrazek, mogący udawać Hogartha, dużo ksią­żek — nadają mieszkaniu przyjemną iudywidualną cechę.

              Na iluż studentów tutaj pomieszczenie?—py­tam mego cicerona.

              Na pięćdziesięciu pięciu, ale prócz nich mie­szka w kolegium „Master“, naczelnik zakładu i sze­ściu „Fellows“, zwyczajnych członków kolegium, pła­tnych z kolegialnych funduszów. „Fellows“ są zwy­kle dawniejszymi uczniami tego samego zakładu i po­święcili się akademickiemu zawodowi, chcąc zostać profesorami, ^lbo otrzymać wyższy urząd administra­cyjno-wychowawczy w Oxfordzie. Wyszli oni więc z tamtejszej młodzieży, utrzymują teraz pomiędzy nią porządek i mają ważną prerogatywę, bo obierają „Mastra“.—Mastrowie bowiem wszystkich kolegiów mianują co roku większością głosów wicekanclerza

i pod jego przewodnictwem stanowią zarząd całego uniwersytetu, najwyższą akademicką władzę. Wła­ściwie naczelną głową jest kanclerz, osobistość zazwy­czaj wysokie w społeczeństwie angielskiem zajmująca stanowisko, ale sam kanclerz bywa honorowym re­prezentantem uniwersytetu, rzeczywistą zaś wladz^ przenosi dobrowolaie co roku na wice kanclerza. — Obecnie jest Lord Salibury oxfordzkim kanclerzem.

Na przeciwległej wschodniej stronie wielkiego podwórza Christ-College wąskie przejście pomiędzy murami, a za niemi nowy architektoniczny widok. Znajdujemy się wśród czworoboku gmachów w stylu włoskiego Odrodzenia, w tak zwanym „Peckwater Quadrangle“, w którym najpoważniejsze miejsce zaj­muje gmach biblioteki i galeryi obrazów, spoczywają­cy na pięknych koryuckich słupach Galerya wielce ciekawa, chociaż niezbyt dużo zawierająca obrazów. Do najbardziej zajmujących należą płótna i kartony włoskie: szczęśliwi Anglicy pozwozili tutaj Mante- gnów, del Sartów, Tycyanów i Tintorettów, pomiędzy innemi bardzo ciekawy obraz Carraccego. Matka słynnego mistrza była-jak się to zresztą często mat­kom zdarza—bardzo dumną ze sweg:> syna, i to nie- tylko z talentu, ale i ze społecznego jego stanowiska, które w swej miłości przeceniała. Malarz znał ową słabość matki, a chcąc raz z niej zażartować, wyma­lował spory obraz, w którym siebie i całą rodzinę przedstawił jako familię rzeźaicką, zajętą ćwiertowa- niem i sprzedażą mięsa. Czterej bracia, Agostino, Ani bale, Gobbo i Lodovico, gromadzą się tam obok zabitego cielęcia, a matka z głębi na nich spogląda. Obraz zresztą niezbyt wielkiej artystycznej wartości,

— u

zajmujący wszakże jako wspomnienie po wielkim mi­strzu.

Zwiedzenie rozległego „Christe-College“ z całą grupą pobocznjch budowli zanadto je»t męczącem, aby nie pragnąć odpoczynku. Przeszedłszy też wspa­niały dorycką, bramę (Canterbury Gataway), która kończy piękny „Quadrangle“, ueiekałem czemprędzej ku .świeckiej“ części miasta, aby nie uledz pokusie przepysznych poczerniałych murów, które do dalszej zachęcają przechadzki.

Umysł człowieka jest zdolny przyjąć naraz tyl­ko pewną ilość artystycznych wrażeń, poza granicą tej możliwości następuje przesyt i formalny wstręt do —sztuki. Samemi galeryami, samą architekturą żyć umysłowo nie można, po nieiakimś czasie zaczyna się mieć takie wrażenie, jak gdyby się odbywało wino­gronową kuracyę. Zrazu owoc wyborny, drugiego i trzeciego dnia jeszcze dobry, czwaitego nań patrzeć nie można. Pacyent prosi lekarza, aby mii pozwolił przejeść dużo, dużo — powszedniego Chleba,

Otóż i ja, wychodząc z Christ College, szukam tpgo zwykłego pożywienia, a szukam go niedługo, sły­szę bowiem zdaleka jakiś szum, hałas w powietrzu, jakieś przytłumione głosy, jakby koUów lub bębnów, jakieś jęki parowj ch piszczałek, podobne do świstu parowca, kiedy przystań opuszcza. — Idę w stronę głosów: w ulicach ścisk coraz większy, ruch jakby świąteczny, fizyonomie wesołe, niektóre podochocone, śpiewy, okrzyki, wołanir:—„Co się dzieje? — „Przed godziną rozpoczął się kiermasz, największy w roku, na świętego Gils’a“. — Oczywiście z radością przeci­skam się przez falujące tłumy, a po niemałej pracy łokciami, znajduję się na szerokim skwerze, wobec

rzędu kramarzy, którzy swój towar licytują,.—Krzyk i zamieszanie takie, że zrazu nie mogę sobie zdać sprawy z tego, co się około mnie dzieje; w najświe­tniejszych dniach wiedeńskiego „Wurstelprateru“ nie przypominam sobie takiej piekielnej harmonii. — Po­woli dopiero zaczyna umysł przychodzić do przyto­mności, a oczy rozpoznawać poszczególne obrazy. — Przedewszystkiem uderza mnie jakiś zmęczony, zgrza­ny atleta, z kapeluszem zasadzonym na tył głowy, z podkasanemi rękawami, który,biegając na Wysokiem podium, wywija ua wszystkie strony parasolem, prze­mawia z całem namaszczeniem do publiczności i wido­cznie chce ją o czemś przekonać. Wymowa wszakże zdaje się chybiać celu, bo bohater wydaje z siebie okrzyk tragiczny i rzuca parasol. — Po chwili bierze jednak inny, powoli go rozwija, uśmiecha się, i łago­dnym głosem zaczyna mówić: — „Oto parasol, który uratował życie jednemu z najznakomitszych mężów, jakich Anglia wydała, obrońcy wolnego ładu, wie­cznie młodemu naszemu Gladstonowi!—Tak, panowie, ten parasol uratował mu życie!“ — Mówca opowiada, zrazu powoli, patetycznie, później z coraz to większą werwą i coraz głośniej, jak się z wiązką swoich para­soli znalazł na meetingu w Birmingham obok szlache­tnego ministra, jak zauważył, że lipcowe słońce pie- kielnemi swemi promieniami zaczyna razić łysinę starca, jak niebezpieczeństwo dlań coraz większe i jak jednej tylko brakuje chwili, aby wielki minister nie upadł i nie zginął od porażenia.— „Wtem ja się zna­lazłem—mówi dalej kramarz—rozłożyłem ten parasol i wielki mąż stanu Anglii został uratowany! — Czy uwierzycie, szanowni panowie, że tę cenną pamiątkę oddałbym za pięć szylingów?“ — Następuje sekunda

milczenia, poezem orator rzuca się w tył z oburzenia i woła: „Brak patryotyzmu!—więc niema nikogo, kto- by za taką pamiątkę, za parasol o osiemnastu stalo­wych sprężynach, o podwójnej materyi jedwabnej, nie dał pięciu szylingów?“—Znów milczenie. Orator ude­rza ręką w pierś a zwracając się do jakiegoś jegomo­ści, który stoi w pobliżu, woła: „Weź pan za cztery szylingi i pięć pensów, odbierz mi pan najpiękniejsze moja wspomnienie za tak marną cenę!“ — Jegomość odwraca się i odchodzi, mówca kładzie swój skarb i chwyta za inny.

Przy sąsiednim stole podobna scena. Aktorem wszakże jest krótki otyły kupiec, który ze zmęczenia zdaje się już resztki ochrypłego wydobywać głosu, przedmiotem zaś targu— są chustki do nosa. — Dalej zabawki dla dzieci; tam ścisk i wrzawa nie do opisa­nia, tembardziej, że dalszy stragau z kokosowemi orzechami zanadto jest wielką pokusą, aby namiętno­ści młodzieńcze nie miały być pobudzone do najwyż­szego stopnia. — O kilka kroków inny obraz: trzech drabów, jakby zbiegłych z armii Falstaffa, śpiewa pieśń narodową. Istny chór wysłużonych majtków; jeden z nich takt wybija, dwaj drudzy trzymają w rę­kach drukowane egzemplarze pieśni, należących do ich repertuaru. — Jużcić kto ten śpiew usłyszy, nie oprze się, aby nie dać kilku pensów za broszurę, oso­bliwie gdy sobie ♦ przypomni, że Olivier Groldsmith, jako bezpłatny student „Trinity-College“ w Dublinie, zaczął swoją pisarską karyerę także od komponowa­nia ballad i „songs“ dla ulicznych bardów.—

Jeszcze dalej, ściśnięta grupa ludzi pod drze­wem, a w środku, na krześle młody „reyerend“ mó­wi kazanie. Przybliżam się, staję pomiędzy pobo­

żnymi. Reverend należy do „Church Army,“ blon­dyn, smukły, o szlachetnych rysach twarzy, ubrany starannie w czarny, pod szyją, zapinany surdut, po­dobnie jak duchowni państwowego kościoła i mówi z niezaj rzeczonym talentem. Chwilami słowo jego brzmi tak wzniośle, intonacya głosu tak pełna uczu­cia, iż doprawdy trudno uwierzyć, aby taki talent oratorski zużywał się tam, gdzie połowę jego słów przygłuszają organy pobliskiego karuzelu. Uliczny apostoł prawi o potrzebie hamowania namiętności,

o              cnocie, niektóre kobiety mają łzy w oczach, wielu mężczyzn słucha z uwagą, niektórzy idą, dalej, ale nikt się nie śmieje, nikt nie drwi. — Po skończonem kazaniu, pomocnik Reverenda, człowiek już dość po­spolity, chwyta niebieski sztandar do ręki i into­nują jakąś pieśń nabożną; grupa wiernych się zmniej­sza, pozostali wszakże śpiewają. — Po pieśni, modli­twa: Reverend staje znów na podwyższeniu, zasłania oczy rękami, jakby dla skupienia myśli, a następnie z twarzą podniesioną do góry, zamkniętemi oczyma, zaczyna głośno odmawiać modlitwę. Znakomity to aktor, pierwszorzędny talent sceniczny, albo człowiek całem sercem wierzący w swą misyę. Modlitwa trwa dość długo, poczem „armia“ odchodzi. Idę ku piekielnej muzyce, która samemu Mefistofelesowi spaćby nie dała. Oám, czy dziesięć parowych maszyn ustawionych w niedalekich od siebie odstępach a każ­da z nich spełnia jakieś rozdzierające uszy zadanie. Pierwsza obraca karuzel, a zarazem dmie w piszczał­ki małych organów, druga porusza automatyczną or­kiestrę złożoną z całego szeregu trąb i cymbałów, trzecia sprawia największą uszom „rozkosz,“ bo gra na olbrzymich organach. — Proszę sobie wystawić

wszechmocną dziś „parę“ w roli koncertanta i organi sty, proszę sobie uzmysłowić pisk lokomotyw, statków parowych, lokomobil i uderzenia młotów, w fabry­kach żelaza, a będziecie mieli w przybliżeniu wra­żenie owego oxfordzkiego koncertu. — Ale niedość na tern: z naprzeciwka dochodzą jakieś nieokreślo­ne wrzaski, — to dzicy ludzie, prawdziwi dzicy tań­czą, ryczą i uderzają w brzęczące instrumenta. Da­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin