Boyd John - Ostatni statek z planety Ziemia.rtf

(532 KB) Pobierz
Boyd John

               

              JOHN BOYD

               

              Ostatni Statek Z Planety Ziemia

               

               

              THE LAST STARSHIP FROM EARTH

               

              Przełożył Tomasz Mirkowicz

 



              Pamięci Henryka VIII Tudora

 


 


               

               

              FRAGMENT PRZEMOWY JOHANNESBURSKIEJ:

               

              Gorąco pragniemy i modlimy się żarliwie, żeby nastał wreszcie kres tej straszliwej wojny — nie wolno nam jednak zapominać o ogromnych możliwościach laseru, choć w wyniku naszej niedoskonałości wynalazek ten znalazł tak niefortunne zastosowanie w ostatnim okresie.

              Przyśpieszenie kwantów światła, obalając dawne granice fizyki, stanowi zarazem poważne ostrzeżenie dla nauk społecznych. Może kiedyś uwolnimy się od historii i staniemy się sędziami nasiej przeszłości — że tak powiem, sami sobie bogami.

              Żyjmy więc sprawiedliwie, zgodnie z tym, jak dane nam jest rozumieć sprawiedliwość, żeby nasze czasy nie znikły z kronik dziejów.

              A.Lincoln

 


 


               

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

               

               

               

              Człowiek rzadko zna dzień i godzinę, kiedy ślepy traf odmienia jego przeznaczenie, ale ponieważ Haldan IV spojrzał na zegarek chwilę wcześniej, nim zobaczył dziewczynę o wspaniałych biodrach, znał dokładnie dzień, godzinę i minutę. W Point Sur, w Kalifornii, piątego września, dwie minuty po drugiej, skręcił nie tam, gdzie trzeba i wjechał prosto na drogę do Piekła.

              Paradoksalna sytuacja, bo jechał według wskazówek swojego współlokatora, studenta teologii cybernetycznej, a przecież w trakcie dwuletniego pobytu w Berkeley zdążył się przekonać, że przedstawiciele tej kategorii nie wiedza, gdzie wschód, a gdzie zachód. Haldan chciał obejrzeć model silnika laserowego — Malcolm powiedział mu, że muzeum techniki znajduje się po prawej, zachodniej stronie ulicy na wprost galerii sztuki. Haldan skręcił w prawo i trafił na parking przed galerią sztuki, naprzeciw muzeum techniki. Szanujący się studenci matematyki rzadko odwiedzali galerie sztuki: tuż jednak przed nim wznosiła się zachęcająco esplanada, prowadząca do wejścia do galerii zawieszonej na szczycie skały dwieście stóp nad Pacyfikiem — niczym mewa zrywająca się do lotu, pomyślał.

              Dzień był ładny. Wietrzyk wiejący od oceanu łagodził upał. Z tarasu galerii roztaczał się wspaniały widok. Haldan zerknął na zegarek i uznał, że ma jeszcze trochę czasu. Zaparkował samochód i ruszył w stronę wejścia, kiedy przed sobą zobaczył dziewczynę. Szła zamaszystym krokiem, kołysząc lekko biodrami, jakby jej miednica była krzywką wytwarzającą fascynujący moment siły wokół własnej osi. Upłynęło kilka mikrosekund, zanim estetyka ruchu przerwała techniczno–matematyczne rozważania Haldana. Proletariackie dziewczęta wabiły podobnym chodem, ale ta dziewczyna miała na sobie bluzę i plisowaną spódnicę studentki należącej do uprzywilejowanej klasy profesjonalistów. Zwolnił kroku, żeby pozostać nieco z tyłu, a tymczasem dziewczyna weszła do rotundy galerii i zatrzymała się przed jednym z obrazów. Haldan, ciekaw jej frontalnej geometrii, stanął obok dziewczyny, i kiedy ta oglądało obraz, zerknął na nią dyskretnie. Zobaczył połyskujące kasztanowe włosy, kształtny, zaokrąglony podbródek, dumne tuki brwi nad piwnymi oczami, długą szyję, wysokie, strome piersi i płaski brzuch wpadający w długie V ud.

              Odwróciła się niespodziewanie i spojrzenia ich skrzyżowały się. Udając zainteresowanie obrazem, Haldan wskazał go ręką i zapytał:

              — Co to ma być?

              Wzrokiem profesjonalistki spojrzała nie wprost na niego, lecz gdzieś obok, i odpowiedziała:

              — To obraz ruchu.

              Popatrzył na płótno — miał nadzieję, że ze znawstwem — i rzekł:

              — No tak, linie jakby się poruszały.

              — Wirują. Przyprawiają mnie o mdłości — wycedziło powoli. Spojrzał na H–7 wyhaftowane no jej bluzie. H oznaczało, że jest studentką nauk humanistycznych, ale nie wiedział, co oznacza siódma kategoria — może krytykę sztuki.

              — Podobno świetnym środkiem na mdłości jest herbata. Czy mogę cię zaprosić na filiżankę tego leku?

              Twarz dziewczyny wciąż była bez wyrazu, ale oczy patrzyły wprost na niego.

              — Zawsze zaczepiasz kobiety w galeriach sztuki?

              — Zwykle w kościołach, ale dziś jest sobota.

              Oczy maski roześmiały się.

              — Możesz mi postawić filiżankę herbaty, jeżeli chcesz marnować kredyty na dziewicę innej kategorii.

              — Sobota to mój dzień na dziewice.

              Zaprowadził ją no taras i wybrał stolik przy balustradzie, przez którą mogli obserwować fale rozbijające się u podnóża skat. Przysunął dziewczynie krzesło, po czym pstryknął palcami no kelnerkę i przedstawił się:

              — Haldan IV, M-5, 138270, 3/10/46.

              — Helisa, H-7, 148361, 13/15/47.

              — Od razu domyśliłem się, że jesteś humanistką, ale co oznacza siódemka?

              — Poezję.

              — Z tej kategorii nikogo dotąd nie spotkałem.

              — Nie ma nas dużo — odpowiedziała, akurat kiedy kelnerka podjechała z wózkiem do stolika. — Cukier i śmietankę?

              — Tak, proszę, jedną kostkę i odrobinę śmietanki… To smutne, że jest was mało — rzekł, podziwiając płynny ruch ramienia i nadgarstka dziewczyny, kiedy wrzucała mu do filiżanki cukier.

              — Skąd u matematyka ta troska o poezję?

              — Nie to miałem na myśli. Żal mi, że masz tak ograniczony wybór partnerów. Wylądujesz z długowłosym bardem, który porzuci cię na środku łąki i pójdzie deklamować wiersze przed jakimś zwiędłym jaskrem.

              — Obywatelu, jesteście atawistyczni — powiedziała z przyganą, po czym o oktawę zniżyła głos. — Ale ja rozumiem prymitywne uczucia. Specjalizuję się w osiemnastowiecznej poezji romantycznej… Czy wiesz, że przed Głodem istniał kult inseminatorów zwanych „kochankami” i że jednym z największych był poeta lord Byron? — To brzmi interesująco.

              — Uważaj, żeby matka nie przyłapała cię na czytaniu jego wierszy.

              — Nie przyłapie. Nie żyje.

              — Ach, przepraszam! Dla mnie los był łaskawszy. Mam przybranych rodziców, ale oboje żyją i świata poza mną nie widzą. Moi prawdziwi rodzice zginęli w katastrofie rakietowej… Ale aż się dziwię, że tak mało wiesz o mojej kategorii. Jeden z waszych wielkich matematyków, też M-5, o ile pamiętam, pisał wiersze — nie w moim guście, ale intelektualiści wciąż je czytają. Słyszałeś chyba o Fairweatherze I, człowieku, który zbudował papieża?

              Spojrzał no nią ze zdumieniem.

              — Kobieto, chcesz powiedzieć, że Fairweather pisał jakieś tam… wiersze? — Haldanie, nie masz co się dziwić. Lepiej klecić wierszyki, niż podrywać podwiki.

              Teraz dopiero osłupiał, wręcz zbaraniał — i ucieszył się. Nie był pewien znaczenia słowa „podwiko”, ale się domyślał, natomiast po raz pierwszy w życiu słyszał, żeby kobieta samo powiedziało coś dowcipnego. Co więcej, po raz pierwszy zdarzyło mu się słyszeć poza domem rozrywek, żeby profesjonalistka o takiej urodzie rzuciła tak zalotne powiedzonko. Ta dziewczyna była pierwiastkiem z minus jeden!

              — Mam prawo się dziwić — oświadczył, kryjąc swoje bezpośrednie zmieszanie pod zmieszaniem znacznie głębszym. — Matematyka Fairweathera to moja dziedzina. Od szkoły podstawowej zajmuję się jej twórcą. Przyjechałem tu po to, żeby w muzeum po drugiej stronie ulicy obejrzeć model silnika laserowego jego konstrukcji. Wiem, że był to — pomijając nas dwoje — najbardziej płodny umysł na świecie, ale ani jeden z moich profesorów czy nauczycieli, żaden ze studentów, nikt, nawet mój ojciec, słowem nie wspomniał choćby o dwuwierszu jego pióra! Byłem dotychczas przekonany, że jestem największym niemiarodajnym autorytetem we wszystkim, co dotyczy Fairweathera 1, więc wybacz moje oszołomienie. — Jestem pewna, że nikt nie starał się tego przed tobą ukryć — powiedziała. — Może żaden z twoich profesorów o tym nie wie? A może wolą pomijać to milczeniem i moim zdaniem w tym wypadku mają zupełną rację.

              — A to czemu?

              — Twój mistrz był wybitnym matematykiem i niezłym teologiem, ale kiepskim poetą. — Helisa, jesteś bystra dziewczyną. Nie wątpię, że znasz się na poezji, ale Fairweather w każdej dziedzinie odnosił sukcesy. Nie potrafię odróżnić anapestu od antrykotu, jednak wszystko, co napisał Fairweather, musi być znakomite!

              — Poznać stos po protonach — odparła. — Mam doskonała pamięć, mogę ci więc powtórzyć jedyny jego wiersz, jaki znam. Powiedział mi go pewien staruszek, kiedy byłam mała, i to raczej jako ciekawostkę.

              — Proszę bardzo — rzekł zaintrygowany.

              — Tytuł jest niemal tak długi jak sam wiersz — powiedziała. — „Rozważania z wyżyn, poprawione”. Posłuchaj:

              Rozciągany sprężonym czasem, cierpisz męki,

              Przyjmij więc w darze, miły, śmierć z mej ręki,

              Młodyś — lecz wiekowy.

              Przez słowa — bez mowy.

              Nie będę cię już dłużej strzegł,

              Dam ci cykutę, smaczny lek.

              Z innego miejsca tak nam rzekł:

              Wygrywa, kto przegrywa bieg,

              W przestrzeni równoległych zbieg.

              Miły, żal na mym sercu legł.

              Skrzywiła się pogardliwie.

 

               

              — Uwielbia takie niemądre paradoksy jak rozciąganie sprężonym czasem lub śmierć w darze. Kompletne bzdury. Haldan zastanawiał się przez chwilę. — Wydaje mi się, że parafrazuje Kazanie na Górze zmodyfikowane przez teorię Einsteina. „Wygrywa, kto przegrywa bieg” to innymi słowy „Cisi posiędą ziemię”. To by wyjaśniało tytuł. ,,Z wyżyn” — czyli z Góry, a rozważania „poprawił” Einstein.

              Zaskoczona, spojrzała na niego z podziwem.

              — Haldanie IV, jesteś neandertalskim geniuszem! Na pewno masz rację. Ani staruszek, ani ja nie wpadliśmy no to, a twoja interpretacja tłumaczyłaby sprawę żywych trupów. Teraz z kolei on się zdumiał.

              — Jakich żywych trupów?

              — No wiesz, zesłańców, Piekielników, urzędowo zmarłych.

              Jej odpowiedź ściągnęła go z powrotem na ziemię.

              — Co oni mają z tym wspólnego?

              — Staruszek, mój krewny, znał jednego z Szarych Braci, którzy eskortują zesłańców na statki do Piekło. Działo się to w czasach, kiedy zesłańcy pieszo wchodzili na pokład. Zakonnik opowiadał, że nagle w połowie trapu jakaś przestępczyni wpadła w histerię — nie dziwię się jej — zaczęła krzyczeć i wyrywać się. Zakonnicy ledwie mogli ją utrzymać, aż nagle mężczyzna idący na przedzie odwrócił się i zawołał: „Wygrywa, kto przegrywa bieg, w przestrzeni równoległych zbieg!”. Po jego słowach uspokoiła się i weszła na pokład statku, zupełnie jakby leciała na jedną z planet naszego układu… Teraz rozumiem, że mężczyzną przekazał tej kobiecie religijne pocieszenie w telegraficznym skrócie. Mimo to wolę Shelleya. Znasz „Odę do wiatru zachodniego”?

              Słuchając, Haldan wciąż wracał myślami do wywrotowej pasji Fairweathera. Trudno komuś odmawiać rozrywek, ale była to prawdziwa ironia losu, że wygnańcom dodawał otuchy wiersz napisany przez człowieka, który wynalazł układ napędowy rakiety transportującej ich na zamarzniętą planetę „Piekło” odkrytą przez sondy Fairweathera i nazwaną przez niego tak paradoksalnie.

              Helisa była studentką pierwszego roku na Uniwersytecie Złote Wrota i zamierzała wykładać w swojej kategorii. Z zapałem mówiła o poezji, a Haldan słuchał zafascynowany. Lovelace, Herrick, Suckimg, Donnę, Keats, Shelley — wymawiała te dawne nazwiska z taką swobodą, jakby to były imiona jej przyjaciół, i cytowała wiersze poetów z radością i ze smutkiem. Słysząc jej głos wznoszący się nad Szumem fal, Haldan zrozumiał piękno dawnej poezji i poczuł tchnienie historii.

              Uświadomili sobie, że czas ruszać w drogę, dopiero kiedy ukośnie padające promienie słońca wyrzeźbiły cienie na zboczach gór.

              Haldan puścił dziewczynę przodem i obserwując jej chód zawołał:

              — Co to było o pysznym rodzie?

              — ,,Jakiż cię wydał pyszny ród?

              Ach, co za kibić wiotka,

              Tysiące cnót i dumny chód,

              Moja Rose Aylmer słodka”*.

              — To o tobie, Helisa! — zawołał z ożywieniem. — Tak właśnie cię widzę.

              — Cicho, wariacie! Ktoś może usłyszeć. Podeszli razem do samochodu Helisy i Haldan przytrzymał drzwiczki, kiedy wsiadała.

              — Haldanie, prawdziwy z ciebie Lancelot.

              — Nic mi o nim nie mówiłaś. Czy odważysz się spotkać ze mną jeszcze raz, na przykład jutro wieczorem w San Francisco, żeby opowiedzieć mi o Lancelocie? Bar „Sir Francis Drake” byłby najlepszym miejscem.

              — Skąd wiesz, że nie jestem policjantko?

              — Skąd wiesz, że nie jestem policjantem?

              — Chodzi mi o twoje bezpieczeństwo. — Uśmiechnęła się. — Ja umiem sobie radzić z policjantami.

              Skinęła mu na pożegnanie ręką i odjechała.

              Wrócił wolno do samochodu czując, że coś się z nim dzieje dziwnego. Siedział i rozmawiał przez parę godzin z dziewczyna, którą teraz wchłonął na zawsze anonimowy tłum mieszkańców San Francisco — i z nią był szczęśliwy, a teraz ogarnął go smutek. Skręcił na szosę do Berkeley i podłączył pilota do pasa magnetycznego — ucieszył się, czując nagle przyśpieszenie świadczące o tym, że wiele mil przed nim droga jest pusta. Oparł się wygodnie i, jadąc szosą biegnącą między szarymi górami a błękitnym morzem, pozwolił sobie na chwilę zadumy.

              Gdzieś na wschodzie w macierzy populacji, gdzie nawet pośród turni Gór Skalistych mieszczą się siedziby ludzkie, żyje osiemnastoletnia dziewczyna, którą wybiorą dla niego genetycy. Ma zapewne sztywno sterczące włosy i kwadratową szczękę, tak jak większość matematyczek. Jest może dowcipna, dobra, godna największego oddania, ale od tej chwili ma jeden poważny mankament — nie jest Helisą ze Złotych Wrót.

              Samochód wjechał do lasu: długie cienie sekwoi układały się na masce w ruchomą kratownicę, a Haldan wciąż rozpamiętywał zaprawiono goryczą słodycz pożegnania. Miał dwadzieścia lat, zapadał zmierzch, a on rozstał się na zawsze z dziewczyną, która ukazała mu się jak w dawnych czasach Deirdre Irlandczykom, tak piękna i pełna wdzięku, że kiedy szła, kwiaty chyliły się ku niej. Opuściła go, a wrześniowy wiatr, pędzący naprzeciw samochodu, śpiewał ballady o czasach, w których ludzie byli panami ziemi, o czasach trzysta lat odległych od obecnego roku pańskiego… Ostrzegawcze czerwone światełko wyrwało go z zamyślenia.

              Wciąż prowadzono roboty przy pasach magnetycznych, zrywano stare i układano nowe. Haldan chwycił kierownicę i przechodząc na ręczne prowadzenie pocieszył się w myśli, że trochę ruchu na pewno wyjdzie mu na dobre.

              Kiedy Haldan wszedł do pokoju, który dzielił z Malcolmem VI, ten akurat siedział przy biurku obłożony wyliczeniami i kreślił krzywą prawdopodobieństwa występowania niebieskodziobych papug w kolejnych pokoleniach przy określonej liczbie początkowej samców i samiczek.

              — Malcolm, wiesz co?

              — Co?

              — Spotkałem w Point Sur młodą damę:

              Boginkę, królową!

              Długie włosy, oczy dzikie,

              Jasny krąg nad głową.*

              Jest poetką. Znasz kogoś z tej kategorii?

              — Na Złotych Wrotach jest ich cała banda. Zetknąłem się kiedyś z nimi w portowej spelunie. Od samego słuchania kręciło mi się w głowie. Na święte sprzężenie zwrotne, to dziwne siostry i bladzi bracia.

              — Wierz mi, ta jest inna!

              Haldan rzucił się na łóżko, przekręcił na wznak i założył ręce pod głowę. — Tak, świętobliwy bracie, jej dziedziną jest prymitywna poezja. Ma sporo wiadomości, których nie znajdziesz w moim podręczniku historii. Kiedy recytuje poezję miłosną, słychać dźwięki dawnych cymbałów topiące lodowe kopuły rozkoszy oraz damy wzywające demonicznych kochanków.

              — Wygląda na to, że przeprowadza badania dla domu rozrywek Belli.

              — Ma prawo się tym zajmować, bo to należy do jej studiów. Słuchaj, wiesz, że nasz mistrz, Fairweather, napisał wiersz?

              — Żartujesz.

              — Ani mi w głowie!

              — Na przegrzane lampy papieża, chyba ci padło na mózg! Skocz lepiej do Belli oczyścić się z wywrotowych myśli. Albo mi pomóż.

              — Wciąż pracujesz nad tabelą chromosomów?

              — Tak.

              Haldan wstał, podszedł do biurka i spojrzał na równania wypisane przez Malcolma obok tabeli, a potem na samą tabelę. Różne szeregi symboli odchodziły od podstawy: co jakiś czas w szeregach występował niebieski iks oznaczający niebieskodziobą papugę. Niektóre znaki były otoczone kółkiem — na nich kończył się szereg.

              W Denver, w Waszyngtonie, w Atlancie też układano podobne tabele, ale w innym celu, niż to czynił Malcolm. Haldan wybrał kiedyś genetykę jako przedmiot nadobowiązkowy i oglądał tabele dynastii profesjonalistów. Czasem pojawiały się puste miejsca, gdzie nie było potomka, a czasem, choć rzadko, widniał za nimi czerwony iks z adnotacją S.R.P. — Sterylizacja z Rozkazu Państwa.

              Patrząc na tabelę Malcolma, Haldan nie myślał o tych sprawach — znał je od dawna. To, co przyszło mu do głowy, wypowiedział od razu:

              — I ty wyśmiewasz się z poetów! Rozwiązanie zadania wynika z założenia. Nie badaj każdego rzędu z osobna. Szukaj niebieskiego iksa, a pozostałe informacje uzyskasz już automatycznie… o tak…

              — Ale muszę wybiórczo eliminować niektóre papugi, co najmniej jedną na dwadzieścia. Bo co by się stało, gdyby nagle spadł z nieba orzeł i pożarł tę tutaj? — Twoja sprawa. Ty jesteś orłem. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin