Campbell Amstrong - BAŁTYCKI NOKTURN.doc

(1180 KB) Pobierz

Campbell Amstron

Bałtycki Nokturn

 

 

Zdecydowanie źle się działo w Edynburgu pod koniec sierpnia. Tłumy ciągnące Princess Street, wlewające się i wylewające na tę arterię prowadzącą do zamku, który wznosił się w lepkiej mgle niczym galeon, przyprawiały Jake’a Kivirannę o klaustrofobię. Roje amerykańskich i japońskich turystów gonią­cych za okazją w sklepach, w których nic okazyjnego nie było, przygniatały go. No i w końcu pogoda: dżdżysto i nijako. Odkąd przedwczoraj dotarł do miasta, deszcz padał wolno i bezlitośnie. Nie mógł pozbyć się uczuda, że ma płuca zalane wodą.

Spojrzał na starego timexa i stwierdził, ża ma jeszcze pół godziny do przyjazdu pociągu na dworzec Waverley. Ruszył w dół Rose Street słynnej edynburskięj ulicy barów, mijając z dala otwarte drzwi, przez które było widać całe rzesze pośpiesznie pijących klientów. Wybrał wreszcie pub, usiadł przy końcu lady, jedynym w miarę ustronnym miejscu, i zamówił gin.

W lustrze za barem dostrzegł swoją twarz. Głęboko osadzone jasne oczy wywoływały lekki niepokój u każdego, kto w nie spojrzał. Nie miał zbyt wielu przyjaciół czy znajomych, nie licząc psychoanalityków i terapeutów, a i d nieliczni, gdy spotkali się z nim, zawsze znajdowali pretekst, by jak najszybciej pożegnać się. Było w nim jakieś napięcie, coś jakby z innego świata, coś co odstraszało potencjalnych przyjaciół. Nawet teraz, gdy siedział przy barze, jego wargi poruszały się nieznacznie jak wargi tych, która/ spędzali życie w całkowitej samotności i którzy rozmawiał! tylko z głosami, słyszanymi na dnie swoich czaszek.

Na lewym rękawic wojskowej kurtki koloru khaki miał naszywkę z twarzą Myszki Miki, a na prawym małą flagę amerykańską. Włosy ściągnięte brązową gumką tworzyły sztyw­ny kucyk. Nosił rzadką brodę i wyglądał jak hippis-emeryt — relikt z innego czasu i miejsca. Przypadkowy obserwator pomyś­lałby zapewne, że jest zapóźnioną ofiarą kultu narkotyków, która wzięła w żyłę o jeden raz za dużo i nie udało się jej wrócić do normy, a teraz, biedactwo, telepała się po zwariowanym świecie, który sama wymyśliła. Lecz było w nim jednak coś więcej niż wrażenie człowieka nie z tego wymiaru. Coś z determinacji i przerażenia jak u potencjalnego świętego, który wyszedł z dziczy.

Pociągnął kolejny łyk i spojrzał ponownie na zegarek Jeśli koleje brytyjskie przestrzegały swoich rozkładów jazdy, to mial jeszcze dwadzieścia pięć minut do przyjazdu pociągu na Waverłey, peron trzeci. Wsunął rękę do kieszeni kurtki i dotknął broni. Była to argentyńska dziewięciostrzałowa Bersa 225. Kiedy przyniósł ją do pokoju, doznał radosnego, wręcz zmysłowego mrowienia, gdy przesuwał pałcami po lodowato błękitnej gładzi luty i magazynka.

Dwadzieścia minut Wyszedł, nie dopijając drinka. Do stacji miał około dziesięciu minut piechotą, ale zdecydował, że pójdzie bardzo wolno.

Na Princess Street spojrzał na zamek. Przypominał mu teraz jakieś dzieło, coś co natura wyciosała wiatrem w skale i stale to doskonaliła. Wzdłuż ogrodów na Princess Street flagi poruszały się smutno. Plakaty reklamujące taki to a taki festiwal były pomięte, ociekające wodą, obojętne. Sztuki awangardowe, pantomima, Mozart, koncerty kobziarzy i bębniarzy.

Przed sobą zobaczył wejście na dworzec. Zatrzymał się. By)

poszturchiwany ze wszystkich stron przez ludzi z parasolami i bagażami. Grupa chłopców ubrana w barwy miejscowe) drużyny piłkarskiej przeszła obok, przepychając się i wydając jakiś bełkotliwy i denerwujący refren. Położył dłoń na kolbie i zbliży! się do stacji. Znowu znikąd pojawił się ten znajomy ból i zakorzenił się w jego głowie.

Słyszeli sapanie lokomotywy, krzyki gazeciarzy i pisk hamul­ców kasztanowych autobusów. Dopiero teraz po raz pierwszy poczuł, że się denerwuje, że coś chwyta go za serce i że sztywnieje z zimna. To coś nie miało nic wspólnego z pogodą. Poprawił torbę na plecach, zatrzymał się przed stoiskiem z gazetami, rzucił okiem na nagłówki i ruszył dalą.

Z kieszeni dżinsów wyją) broszurkowy przewodnik i udając, że go przegląda, kartkowa!, ale niewiele widział. “Edynburg był zawsze znany jako Ateny Północy”. Druk zdawał się rozmywać w oczach, słowa i zdania zmieniały się w strużki szarą cieczy. Odłożył książkę i zaczął schodzić w dół na dworzec. Ponownie dotkną! broni. Wytar! ręką strugi deszczu z twarzy i palcami przeczesał wilgotny zarost Znowu wróciła neiwowość i drżenie, jakby kłoś włączył dodatkowy stymulator rytmu jego serca i ciała. Musi nad tym zapanować! Żadnych wewnętrzych niepokojów!

Wszedł na dworzec — miejsce niesamowitego bałaganu, spóźnionych pociągów, komunikatów z megafonów, sterty bagaży, rozrzuconych gazet Bagażowi stali wokoło jak niecierp­liwi grabarze czekający na koniec pośmiertnego panegiiyku, który słyszeli już miliony razy. Kiviranna szedł przez olbrzymi dworzec, oglądając perony. Głosy z megafonów przerażały go. Dziwne nazwy mówione dawnym akcentem. “lnverkeithing. Kirkcaldy. Kinghom”. Patrzył na tablicę odjazdów i przyjazdów.

Ból pulsował pod czaszką. Czuł, że żuchwę ma sparaliżowaną Nienawidził tego uczucia, gdyż kiedyś powodowało ono irrac­jonalny, duszący lęk przed tym, że któregoś dnia zamknie usta i

nigdy już ich nie otworzy. “To tylko zwykły lęk, Jake!” Zawsze mu to mówili w różnych zakładach. I dawali proszki o słodko brzmiących nazwach, żeby złagodzić te lęki. Czasem to działało, czasem nie, a wtedy Jake przesiadywał bezsenne noce na krawędzi łóżka, owinięty w koc, dygocąc, wyobrażając sobie różne koszmary i słysząc niesamowite dźwięki napływające z wrogiej ulicy biegnącej pod oknem.

Ruszył do wejścia na peron treeci. Kontroler spojrzał na niego, potem odwrócił wzrok. Znowu jankes i to z tych zabiedzonych. Studendak w średnim wieku zwiedza Europę w pięć i pół dnia Widział takich jak Jacob Kiviranna, “bitników” — tak o nich myślał — którzy przybywali tu z Amsterdamu z marihuaną w zelówkach, mieli sztywne oczka i mamrotali coś do siebie.

Kiviranna omiótł wzrokiem peron pełen toreb pocztowych i kufrów. Podszedł do stoiska z gazetami i przerzucił kilka tytułów, potem obszedł halę dworcową i zatrzymał wzrok na tablicy przyjazdów. Siedem minut zanim będzie mógł nareszcie pozbyć się zła, które właśnie sunęło po śliskich szynach ku Edynburgowi.

Pomimo potwornego kaca Frank Pagan czuł się całkiem znośnie ze swoim zadaniem eskortowania Aleksîsa Romanienki do Szkocji. W zasadzie nie lubił jeździć pociągiem, gdyż nawet przedziały pierwszej klasy były zatęchłe i niewygodne. Poza tym widoki z okna na pewno nie zapierały tchu — ściany granito­wych budynków, żałosne ogródeczki, potrzaskane szklarnie. Czasem jakaś twarz w mijanym oknie spojrzała na przejeż­dżający pociąg, jakby był wydarzeniem tygodnia.

Ale dzisiaj antypatia do pociągów opuściła go. Poprzedni wieczór spędził dość burzliwie. Raczej niespodziewanie dla samego siebie upił się wódką w hotelu Savoy w Londynie z Aleksisem Romanienką. Siedział teraz w milczeniu i był zdumio­ny rześkością swego kompana. Rosjanin byt już po pięćdziesiąt-

ce, a mimo to jego zdolności powrotu do normy po wlaniu w siebie takiej ilości wódki jak ubiegłej nocy, stawiały go wśród młodzieńców.

Na wpół uśpiony rytmem jazdy Pagan spoglądał na siedzące­go naprzeciwko Romanienkę, który rozprawiał o przyszłości przemysłu komputerowego w Związku Radzieckim. Silne, czer­wone ręce żywo i swobodnie gestykulowały. Wzruszał ramiona­mi, przewracał oczami, śmiał się jak energiczny miody człowiek, który nie umie usiedzieć długo w bezruchu, pełen dziecięcego, zaraźliwego entuzjazmu.

Pagan próbował odtworzyć wydarzenia z ostatniej nocy. Zaczęło się od grzecznościowej wizyty. Tyle wiedział na pewno. J Przyszedł do pokoju Romanienkj w Savoyu, by omówić plan ich podróży i szczegóły dotyczące bezpieczeństwa. Romanienko z typową dla wielu Rosjan zniewalającą gościnnością wyciągnął butelkę wódki, dwa kieliszki i zaproponował toast za zdrowie ltMojego nowego przyjaciela ze Scotland Yardu, mojej ochrony, pierwszego brytyjskiego policjanta, którego mam przyjemność poznać”. Następne toasty były nieuniknione. Kiedy otworzyli drugą butelkę, Pagan miał wrażenie, że zna Romanienkę całe życie. Potem były serdeczne uściski dłoni, niedźwiadek, gorąca dyskusja o nowym celu i nowym duchu w Związku Radzieckim. “Ujrzysz zmiany, o jakich nawet nie śniłeś. Idą wielkie zmiany”, i 1 wtedy Aleksis zrobił się tajemniczy jak komputer w posiadaniu I informacji, na które Pagan nie wpadłby nigdy w życiu. Rozdajac j uściski, mrugając porozumiewawczo, Romanienko sprawiał I wrażenie człowieka, który za chwilę wystrzeli z supertajną I rewelacją. A jednak coś go powstrzymywało. “Wielkie zmiany, f Wielkie niespodzianki. Patrz i czekaj)"

| Zdawało mu się, że Rosjanin w którymś momencie płakał z j radości, toasty były coraz pełniejsze i odnosiły się do wspóHst-

 

nienia, pokoju i przyszłości Rosji. “To będzie kraj, Pagan, • dwudziestego wieku! Tak! Ze średniowiecza w epokę kom- \ puterów! Tak! Po tysiąckroć tak! Wypijmy jeszcze raz za nową. Rosję, i za mnie, i za ciebie Frank, za naszą nową przyjaźń!’’ Potem chyba zeszli do baru, bo Romanienko nabrał ochoty, by następne toasty “Za przyjaźń” spełnić w towarzystwie dam. Pagan pamięta! jeszcze czerwoną twarz Romanienki prze- i glądającego lubieżnie gości przy barze i to, że w końcu zdołał ; ściągnąć ze stoika jakąś małomówną pannę, tańczył z nią między i stolikami, obejmując ją obiema rękami w pasie, a jego tubalny i śmiech głuszył skutecznie jej nieśmiałe protesty.              !

Miał mgliste wspomnienia z jazdy taksówką, ale szczegółów j nie pamiętał. A teraz jasnooki i zniewalający Romanienko śmiał ' się, opowiadając jakąś historię opóźnień w przemyśle radziec- kim w stosunku do Europy. Rosjanin znał mnóstwo dowcipów, ; głównie o niedostatkach w swoim kraju. Opowiadał je z wielką ¡, swadą, po angielsku moie niezbyt poprawnie, ale czarująco, i

Oprócz Pagana i Romanienki w przedziale jechał jeszcze jeden pasażer. Nazywał się Danus Oates. Średni urzędnik z ! Foreign Office był młodym mężc^zną o dobrotliwej twarzy, j mówiącym z wypielęgnowanym akcentem z Harrow lub Eton. i Dzisiaj występował jako pilot-przewodnik Rosjanina i nie kwapił i się zbytnio do rozmowy. Jego udział ograniczał się do uwag o ; pogodzie i krótkiego wykładu o historii Edynburga, który wygłosił, jakby połknął kasetę z nagraniem.

W korytarzu jechał także facet ze Special Branch oraz 1 milczący typ, prawdopodobnie z KGB, z radzieckiej ambasady. Ochrona Romanienki nie była zatem zbyt mocna. W gazetach nie pojawiły się żadne pogróżki ani symptomy wściekle an- tysowieckiej propagandy. Nie zauważono też wzrostu aktywno­ści ugrupowań dysydencko-nacjonałistycznych. Romanienko ■ był w końcu jednym z wielu przeciętnych urzędników, bez

nazwiska, z nadbałtyckiego kraju. Jego ochrona była bardziej grzecznością niż koniecznością, ale Frank Pagan miał za zadanie dopilnować, by Rosjanin dotarł na festiwal, wysłuchał tego, czego chciał wysłuchać, tzn. symfonii Prokofiewa i następnego dnia wrócił cały do Londynu. Pagan odnosił się do tego zadania jak najpoważniej.

              Czy zbliżamy się do Edynburga? — zapytał lekko pod­niecony Romanienko, patrząc przez okno.

“Zupełnie jak chłopiec na pierwszym w życiu rejsie po morzu

              pomyślał Pagan. — Wypieki na twarzy. Trochę za głośno mówi”. Oates odparł, ze dotrą tam za jakieś dziesięć minut Romanienko uśmiechną się, zapalił playersa i umilkł, zdaje się po raz pierwszy, odkąd pociąg ruszył z Londynu.

Pagan patrzył przez okno. Było typowe, szare szkockie popołudnie: monotonne bezbarwne niebo, chmury nisko, a granitowe domostwa poplamione deszczem wyglądały ponuro i przygnębiająco.

              Mogłoby nie padać — zauważył Oates. Do Szkocji naj­wyraźniej żywił uczucia Anglika z wyższych sfer. Była to kolonia, w której tylko dwie rzeczy stanowiły potencjalny temat do rozmowy, polowanie na kuropatwy i łowienie łososia.

Rosjanin wzruszył ramionami.

              Deszcz to dla mnie nie problem, przyjacielu. W Rosji znaleźć dobry parasol, to dopiero problem.

Pagan uśmiechnął się i zamknął oczy.

Romanienko i Oates rozmawiali o różach, których krzak Romanienko dostrzegł na którymś z podwórek. Oates nie odróżniał, co prawda, róży od rododendronu, ale wytrenowany w rozmowach o niczym, podtrzymywał temat z wytrawną swobodą. Wyszło na jaw, że róże to prawdziwy konik Rosjanina i rozprawiał o nich z prawdziwym entuzjazmem, a rękami pieścił przestrzeń wokół siebie, tok jakby dotykał płatków kwiatów.

Najprawdopodobniej miał ładny ogród wokół swojej daczy gdzieś nad Bałtykiem. Wyjął portfel z kieszeni i pokazał Oatesowi kilka zdjęć. Oates jedynie uprzejmie potakiwał.

Pagan stwierdziwszy, że pizydaloby się rozprostować nogi i sprawdzić czy skacowany krwiobieg jeszcze działa, przeprosił, wyszedł na korytarz, otworzył okno i zaczął delektować się chłodem deszczu na twarzy.

Facet ze Spedal Branch, który cały czas stał na korytarzu, uważał Pagana za dziwaka. W jego rozumieniu Pagan nie należał do swoich. Jego ubiór — brązowa koszula, beżowy, nie zawiązany krawat, workowaty brązowy garnitur i płócienne brązowe espadryJe — był nie na miejscu. Podobnie jak za­chowanie — nie miał właściwego podejścia. Facet nazywał się John Downey. Czuł się urażony tym, że Paganowi powierzono ochronę Romanienki. Ilekroć pomyślał o Franku, tracił humor.

Z typową dla pracowników zbiurokratyzowanych urzędów złośliwością, niektórzy ze Speciai Branch wręcz ucieszyli się, gdy Pagan bez sukcesu powrócił z USA, gdzie ścigał jednego z “pistołero” IRA. Znalazło się nawet paru, którzy w pubie “U Sherlocka Holmesa”, hucznie uczcili rozwiązanie sekcji antyter­rorystycznej Pagana. Wieści, które dotarły do Pagana głosiły, że był to wieczór kipiący radością. Nie obchodziło go nic a nic co tzw. koledzy o nim myślą. Nigdy nie oddawał się uprzyjemnianiu żyda innym i nie zamierzał zaprzątać sobie głowy opiniami tyle kretynów.

W nawoskowanych wąsach Johna Downeya, jak i w całej jego twarzy było coś z oblicza przedstawiciela dawnego kolonialnego imperium brytyjskiego. Policzki miał wyciągnięte i zwiotczałe jak emerytowany fanfarzysta.

              Planowałem coś lepszego na sobotę — powiedział Dow­ney. — Totenham gra u siebie z Arsenałem. Chdałem iść na

Pagan nie podzielał tej ogólnobrytyjskiej namiętności do futbolu. Patrzył, jak światło dnia znika, gdy pociąg wjechał w tunel, potem ciemność odeszła, znowu w polu widzenia miał twarz Downeya.

Downey na chwilę przeniósł wzrok na siedzącego w przedziale Romanienkę.

              Nie wygląda imponująco jak na pierwszego sekreta­rza — stwierdził.

Pagan pomyślał, czy na Downeyu wywarłby wrażenie tatuaż sierpa i młota na czole Romanienki. Uświadomił sobie nagle, że wpatruje się w kropelkę, która przylgnęła do gęstych, nieprzenik­nionych wręcz wąsów Downeya, i to co go rozbawiło.

              To zawód jak inne — odparł. — Pomyśl o sobie jak o dostawcy. Rosjanin dostarczony do Edynburga, potem od­stawiony do Londynu i wszyscy zadowoleni.

Przez chwilę wydawało się, że Downey podejrzewa ukrytą obelgę w tym porównaniu z dostawcą. Jednak znowu przybrał minę sprydarza.

              Przynajmniej nie jest Irlandczykiem, no nie, Frank?

Pagan uśmiechnął się lekko. Tacy jak Downey, kiedy uczepią

się czegoś, to nie mogą puścić. Już wiele miesięcy Downey wracał do tematu Irlandii pod byle pretekstem. Pagan czuł cały infantylizm takiego zachowania, ale czuł także, że jest to pożywka dla jakiejś śmiesznej żądzy w głębi serca Downeya. “Co za życie ma facet — pomyślał. — Futbol i woskowanie tych cholernych wąsisk. Nie robi nic więcej poza wypowiadaniem tanich uwag pod moim adresem”. Zapewne, było to życie trudne. A może nie, może po prostu przerażająco proste. Wbrew sobie, wbrew postanowieniu, by nigdy nie odpowiadać na żałosne dodnki, Pagan czuł nieodpartą chęć ¿ręcznego odparowania Dow- neyowi.

Wymagało to pewnej dozy energii, której ostatnio nie mógł

niestety w sobie znaleźć. Porusza! się w głębokiej wodzie, jakby niesiony prądem, apatyczny i bezwolny. Śmierć “pistolero” z IRA uradowała paru facetów w Scotland Yardzie. Mogli przynaj­mniej głosić, że facet znany jako Jig nie stanowił już zagrożenia. Usiłowali nawet zrobić z Pagana bohatera, ale było to skazane na : niepowodzenie, gdyż Pagan nie mial odwagi, by grać taką rolę. Poza tym kredyt wdzięczności, jeśli słowo kredyt jest tu od- ■ powiednie, przypisano FBI. Wreszcie, nie było nic z bohaterstwa ! w śmierci irlandzkiego zabójcy i Paganowi pozostał po całej sprawie tylko niesmak.

Po rozwiązaniu Sekcji irlandzkiej dawano mu różne dziwacz­ne roboty, głównie ochronę dygnitarzy z krajów afrykańskich i ■ krajów Wspólnoty Brytyjskiej albo turystów z Europy Wschod­niej jak Aleksis Romanienko, którzy przyjeżdżali do Anglii j załatwić co nieco i trochę pozwiedzać ten osobliwy, zielony kraj. ! Wpatrywał się w Downeya:              *

              Raga. Nie jest Irlandczykiem.

Uśmiech Downeya przypomina] szramę na twara/. Lubił punktować Pagana, zwłaszcza gdy ten nie bronił się.

              Przecież gdyby był, frank, nie daliby ci zbliżyć się do niego nawet na odległość kija.

Pagan otworzył szerzej okno i deszcz uderzył Downeya w twarz, zmuszając do zmrużenia oczu i sięgnięcia do kieszeni płaszcza po chustkę. “Mały, ale punkt dla mnie" — pomyślał Pagan. Kłopot z ludźmi pokroju Downeya polegał na tym, że człowiek zniżał się do ich poziomu głupoty. Patrzył jak John Downey wycierał twarz chustką. Wilgoć zniszczyła wspaniały połysk i sztywność wąsów Downeya, które teraz kłębiły się nad jego górną wargą jak włochata larwa.

              Przepraszam, John — powiedział Pagan — chyba masz ze sobą przybornik do woskowania.

Szybko zamknął okno i wszedł do przedziału. Pociąg zaczął zwalniać, zbliżając się do dworca Waverley.

Romanienko wyczekująco podniósł uarok:

              Dojeżdżamy?

              Za około minutę — odparł Pagan.

              Wspaniale, wspaniale.

Romanienko wstał, przycisnął neseser do nogi. Miał na sobie angielski płaszcz nieprzemakalny, włoskie skórzane pantofle, miękkie i lśniące.

              Czy zaraz zobaczymy zamek? — zapytał.

              Tak — odpowiedział Oates.

Pagan patrzył na zbliżający się peron. Kiedy pociąg stanął, otworzył drzwi przedziału i wysiadł. Romanienko zszedł tuż za nim, a Downey obok niego. Rosjanin głęboko wciągnął powiet­rze i powiedział, że dworce pachną tak samo na całym świecie, zaś Oates, który nie miał prawie żadnego doświadczenia z kolejami, zgodził się z nim chętnie. Posępny facet z ambasady radzieckiej szedł w niewielkiej odległości za nimi, rozglądając się na boki. Jego głowa obracała się na szyi jak dynia na grubej łodydze.

Pagan przemierzył wzrokiem peron, obserwował wysiadają­cych, witających, bagażowych ciągnących walizki, wyładowane worki pocztowe. Był zbyt duży ruch, by ogarnąć go w całości, Idąc jakieś dwa metry przed Rosjaninem, spojrzał w kierunku barierki wejściowej oddalonej około dwudziestu metrów. Za nią tłum był jeszcze gęstszy. “Cholerny festiwal — pomyślał. — 1 do tego ten mecz. To jest nie do opanowania”. Otoczenie nie było należycie izolowane i to go niepokoiło. Ale niepokój ostatnio trapił go dągle — uczucie bezpodstawnego lęku. Przypuszczał, że jest częściowo skutkiem jego nastroju w ogóle, jego niezdecydowa­nia. Uczucie, że jego życie i kariera to dwa goniące bez celu i sensu kundle.

              Rozumiem, że przy dworcu czeka na nas samo­chód — powiedział Oates. — Mamy obiad w hotelu George,

najlepszym w mieście. Szef kuchni przygotowuje wyjątkowe danie z łososia, specjalnie na pana cześć.

Pagan pomyślał, co ma znaczyć “wyjątkowe" w tym przypad­ku . Miał nadzieję, źe nie będzie to jakieś monstrum kulinarne jak łosoś w sosie malinowym z owocami kiwi gotowanymi bez skór. Nagle zatęsknij za frytkami i nfeą, jaką jadał w dzieciństwie, i zatłuszczonej gazety, najchętniej “The News of the World", pełnej niesamowitych historyjek o pastorach sadystach. Poczuł nieodpartą chęć, by wyciągnąć Romanlenkę z tej masy oficjal­nych spotkań i zgubić się z nim gdzieś w bocznych uliczkach miasta, w półmrocznych pubach, podwórkach i zaułkach, tam gdzie ludzie żyją prawdziwym życiem. “To właśnie tak jest naprawdę, Aleksis, tego nie znajdziesz w restauracji hotelu George”.

              Musimy zwiedzić zamek zaraz po obiedzie — powiedział Romanienko. W jego głosie brzmiało autentyczne pragnienie, Coś ciągnęło go do zamku,

              Ależ oczywiście — odparł Oates.

Pagan spojrzał w kierunku barierki. Tłum kłębił się dookoła, Komunikaty z megafonów bębniły w powietrzu. W wyjściu, w pewnej odległości od barierki Pagan dostrzegł kwadrat szarego, deszczowego nieba. Ponure sobotnie, sierpniowe popołudnie w najbardziej surowej stolicy Europy. Romanienko wpatrywał się w ogromny szklany dach dworca.

Doszli do barierki, Pagan metr, półtora przed Romanienką i pozostałymi. 1 wtedy to się stało.

Kiedy pociąg staną!, Kiviranna stał jakieś dwa metry za barierką. Z ręką zasłaniającą kieszeń z bronią zrobił krok, może dwa do przodu, przepychając się przez tłum. Dawne, ale czuł się niesłychanie samotny. Obserwował jak grupa z Romanienką zbliża się do barierki. W sumie pięciu ludzi. Romanienko

rozmawiał z mężczyzną w płaszczu z wielbłądziej wełny i garniturze w prążki. Z jego lewej strony szedł mocno zbudowany mężczyzna z wąsaml, zaś przed Rosjaninem krótkowłosy facet w brązowym garniturze, który rozglądał się bacznie dokoła. Grupę zamykał mężczyzna, którego strój i fryzura jednoznacznie wska­zywały, że jest on Rosjaninem, najprawdopodobniej z KGB.

Nie spuszczając oczu z Romanlenki, Kiviranna przeszedł za barierkę, Posunął się jeszcze dalej, wciskając się między bagażo­wego i grupkę dostojnych, starszych Szkotek z laskami i parasolkami. Starsze panie usiłowały nakłonić bagażowego do zajęcia się ich bagażem. Kiviranna wyciągnął pistolet z kieszeni i okrył go dłonią. Potrzebny byl jeden dobry strzał i to wszystko. Jeden celny strzał w Romanienkę. Podniósł broń. Odgłosy komunikatów z megafonów łomotały pod czaszką, a potem rozmyły się w serię bliżej nieokreślonych ech, W tej chwili nie był świadomy niczego prócz odległości między pistoletem a Roma­nienką.

Na twarzy Romanienki, gdy zobaczył pistolet, pojawił się grymas przerażenia i niedowierzania. W daremnym odruchu obronnym podniósł teczkę przed oczy. Kiviranna wystrzelił prosto w serce Rosjanina. Tamten krzyknął i padł wypuszczając teczkę, która upadła tuż obok Przerażone u^strzalem gołębie zatrzepotały pod sufitem. Ktoranna zaczął biec, ale wysoki facet w brązowym garniturze, którego zaskoczenie nie trwało dłużej niż ułamek sekundy, chwycił go w pasie jak zawodowy rugbista l powali) na ziemię.

Szamocąc się z zamachowcem, rozbrajając go, nakładając kajdanki, Pagan słyszał i czuł za sobą cale zamieszanie. Wrzesz­czące starsze panie, dwóch bagażowych biegnących w przeciwne strony, pojawienie się dwóch mundurowych policjantów, którzy natychmiast zaczęli odsuwać ciekawskich, także grupę kibiców piłkarskich, dła których ten obraz brutalności i przemocy tu na

Waverley był niewątpliwie bardziej atrakcyjny niż to, co mogli zobaczyć na boisku. Strzelanina i zamieszanie. Tego Pagan nie lubi!. Strzelanina i zamieszanie, którym nie zdołał zapobiec i to zirytowało go najbardziej.

Zostawił skutego i leżącego twarzą do ziemi zabójcę, zlecając czuwanie jednemu z policjantów i odwrócił się ku Romanience, który leżał na plecach, z wciąż otwartymi oczami, nie jak ktoś porażony śmiercią, lecz będący w transie katatonicznym. W piersi Rosjanina ziała potworna rana, a Danus Oates powtarzał tylko: “O, Boże, Boże” głosem człowieka, który za chwilę dowie się, że zostanie zdegradowany w hierarchii Foreign Office. John Downey, jedyny, który wiedział jak się zachować w scenie morderstwa, napierał całym ciałem na tłum ciekawskich i klnąc odpycha! widzów. Było w tym coś z szaleństwa i obłędu, które z reguły wyzwalają się na widok krwi. Tak właśnie zlatują się muchy żądne uczty ze świeżo zabitego dała.

Frank Pagan miał strzec tego człowieka, ale zawiódł fatalnie i teraz Romanienko, ten jowialny, gadatliwy nowy przyjaciel, leżał martwy. “Do tego właśnie miałeś nie dopuścić, Frank! — pomyślał Pagan. — To miało być łatwe zadanie. Byle niańka zrobiłaby to znacznie lepiej i bez wysiłku”. A teraz wszystko wzięło w łeb i Pagan poczuł, że żołądek ściska mu się w supeł. Oates jak lunatyk sięgnął po teczkę Romanienki leżącą obok ciała.

Facet z ambasady, który przez całą drogę nie powiedział słowa, teraz odezwał się:

              Proszę teczkę! — i zrobił krok w kierunku Oatesa, wyciągając rękę.

Pagan wkroczył między nich. Zabrał teczkę Oatesowi i powiedział:

              Zabieram ją.              *

-              Wręcz przeciwnie, panie Pagan — powiedział Rosjanin doskonałą angielszczyzną — to ja ją wezmę do naszej am­

basady. W teczce mogą znajdować się oficjalne dokumenty będące własnością ZSRR. Prywatne i poufne.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin