Stenogramy Anny Jambor tom 03.pdf

(2175 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
STENOGRAMY ANNY JAMBOR
Świat otwarty na oścież
TOM III
WARSZAWA 1960
CZĘŚĆ PIERWSZA
PIERWSZE DOMY W SZWAJCARII
Styczeń-październik 1936
Wieczór Trzech Króli
Godzina jedenasta. Znów zostałam samotna. Wszyscy odjechali. Na pożegnanie
zwierzyli mi różne tajemnice rodzinne i odjechali. Mam na myśli Marcina. Opuścili Polskę
już jako szwajcarscy obywatele. Florencja nigdy tego obywatelstwa nie utraciła, a Marcinowi
kanton Waadt podarował je na Gwiazdkę.
Przejęłam wierzytelność Florencji w firmie „Sol”, dwadzieścia tysięcy złotych. Kupiłam
Marcinowy domek przy ulicy Sonnenweg w Bazylei za czternaście i pół tysiąca franków
szwajcarskich. W ciągu miesiąca będę miała tytuł własności na Sonnenweg - przechowają w
„Acacii”. Pozwolenie kupna gładkie, bratanka obywateli szwajcarskich. Ciekawe. U nich
każdy kanton rządzi się po swojemu, niemal jak oddzielne państewka. Otwarta droga, Anno!
Projektowano mój pobyt w Bazylei w okresie świąt wielkanocnych. Domek z meblami.
Podarowali mi umeblowanie dwóch pokoików na pięterku, których nigdy nie wynajmowali
nikomu. Po prostu Marcin był w nich zameldowany od dawna, od daty kupna domu. Tak
robią wszyscy. Od czasu do czasu pokazywał się w Bazylei, kręcił się, był przecież
współpracownikiem światowej firmy chemicznej „Ciba” w Bazylei. Moc znajomych i
przyjaciół, nic dziwnego. Nasz prezydent Mościcki również i dzisiaj jeszcze jest obywatelem
szwajcarskim. Helwecja w roku 1815 ogłosiła wieczystą neutralność. Porządny paszport, to
nie są jakieś Nicaraguy! Otwarta droga, Anno...
Podobno ładny ogródek. Na parterze od dawna mieszka ta sama rodzina nauczycielska.
Poważni ludzie. Marcin zawsze u nich w życzliwej gościnie. Tysiąc dwieście franków
komornego rocznie, z tego na czysto dla właściciela dokładnie osiemset dwadzieścia.
Naturalnie przypomnieli niemal odruchowo o tym, abym nikomu nie zwierzała się z tej
transakcji. Wierzę.
Opowieści. Kreiss o Zajliczu i Zajlicz o Kreissie. Paryskie i warszawskie rozmowy
Marcina. Naprawdę - dwudziestoletni. Jussuf Zaj w charakterze dragomana egipskiej ajencji
Banku Austro-Węgierskiego. Lata dziewięćdziesiąte piąte w ubiegłym stuleciu. W tym
samym czasie trzydziestoletni dr Emil Kreiss również w Egipcie. Urzędnik bankowy,
prawdziwy wiedeński doktorat prawa. W połączeniu z Akademią Eksportową. Jakaś afera,
włamanie, morderstwo nawet, kradzież większej sumy, pół roku w więzieniu, ale wkrótce już
z powrotem na wolności. Nowy zawód Jussufa. Handel kamieniami. Dwa lata. Następnie
zniknięcie z Egiptu i powtórne spotkanie z Kreissem, ale już w zmienionych warunkach.
Krótkie lata przed wybuchem wojny światowej. Dośpiewajmy sobie resztę. Kreiss jako agent
Zacharowa, Giuseppe Zaj jako bogaty plantator w Nicaragui. Hiszpańskie małżeństwo, dzieci.
Wojna światowa. Awanturnicza żyłka wepchnęła Zaja z powrotem do basenu Morza
Śródziemnego - podobno matka była pochodzenia serbskiego. Rodzina matki zamieszana w
kolejne mordy królów serbskich. Gorąca krew. Luka w historii człowieka. Ostatecznie już
jako Zajlicz w Belgradzie, mający bliskie stosunki z powojennym dworem jugosłowiańskim.
Interesy z Emilem Kreissem. Złe i dobre. Stara znajomość. Na koniec opowieść o Nahass
Paszy i o waffdystach. Człowiek bogaty, przynajmniej jakieś dwa miliony dolarów według
relacji Kreissa, Drugie tyle przepadło bezpowrotnie w Egipcie.
Opowieść Zajlicza o Kreissie była bardziej powściągliwa. Łatwiej bowiem rozmawiać o
zmarłym, niż zdradzać tajemnice jeszcze żyjącego.
Nowy interes z Kreissem polega właściwie na zwłoce. Na razie niby zrobiono interes na
Rumunię. W Constanzy załadują na statek o nie znanym dla nas porcie przeznaczenia. Interes
na obie strony. Zapewne dostawa dla Włochów. Dwa miliony i trzysta tysięcy złotych.
Kruszyna. Próba. Dostawa dla zamydlenia oczu, ponieważ równocześnie będą ładować w
Gdyni na statki pod flagą panamską. Przez podstawionych ludzi. Ale to już inny interes, na
starych ścieżkach dostaw dla Abisynii. Trudno obecnie rozgryźć różne powiązania. Nie
można było odmówić zrobienia interesu, można było jedynie rzecz przewlec i opóźnić. Nawet
gdy się o tym pisze, włosy... jak to napisać? W powieściach piszą, że strach podnosi włosy do
góry, bujda, nic podobnego, robi się tylko niewyraźnie koło serca i czasami zasycha w gardle.
Mr David - taki sobie. Mocny rudzielec. Anglik o wyglądzie pastora. Czarno ubrany,
czerń wyraźnie odcina się od nieskazitelnej bieli kołnierzyka i mankietów. W krawacie
szpilka z czarną perłą. Chyba prawdziwa, w takim razie obnosi mały mająteczek w krawacie.
Maniery chłodne. Język niemiecki i francuski, oba mocno przechwalone. Chyba wszystkie
trzy na raz. Pewny siebie, jak to potrafi tylko Anglik w kilka godzin po wylądowaniu w
obcym dla siebie mieście. Tak samo byłoby zresztą w Pekinie czy Kalkucie. Był naturalnie u
nas na wszystkich przyjęciach.
Jutro po raz pierwszy zjawię się na parterze już w oficjalnym charakterze. Na razie
jednak do dziesiątego razem ze stryjkiem Józefem. Ciekawa jestem, jak mnie przyjmą
obecnie. Tuchołka wyjechał skwaszony. Był zimny i patrzył pochmurnie.
- Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw - powiedział mi zamiast gratulacji.
Zebranie akcjonariuszów zagajał prezes Fajans. Przeprowadził sprawę gładko i
błyskawicznie. W sumie trzydzieści jeden osób. Marcin reprezentował Szwajcarię, stryj Józef
siebie i Gdańsk, Mr Garden akcjonariuszów londyńskich. Murowana większość, reszta to
tylko papierowa dekoracja.
Przyjęcia były wspaniałe. Dwóch obcych kelnerów, nieoberwani i eleganccy. Niedzielne
zebranie pań, właściwie pogawędka przy czarnej kawie. Protokół dla formalności napisany
został już kilka dni naprzód. Z panią Lucyną Moderską nie mamy kłopotów. Fikcja, ponieważ
w dalszym ciągu będzie to królestwo panny Beaty. Początkowo boczyła się, ale od razu
zagaiłyśmy: - A nasza kochana panna Beata naturalnie z dotychczasową prowizją...
W ten sposób zaczął się mój Nowy Rok. List ciotki Magdy odczytywałam już w
Warszawie kilkakrotnie. Zamknęłam go do stalowej kasetki w mojej skrytce ściennej. W tych
dniach paczkę z akcjami umieszczę w sejfie bankowym, na miejscu sprzedanych papierów
Marcina. Nie rozpakowałam jej dotychczas.
Czas jednak na zgaszenie światła. Jutro czeka mnie pracowity dzień.
W tym roku bez zabaw i bez karnawału. Inaczej mi to tłumaczą moje żyjące ciotki, ale
we mnie jest obecnie dużo smutku. Zamiast tego wszystkiego, zamiast tej paczki związanej
sznurkiem wolałabym usiąść tuż obok mojej zmarłej ciotki i rozmówić się z nią serdecznie.
Dziwne! Ludzi ceni się i kocha zazwyczaj dopiero wówczas, gdy się ich utraci.
Ale cóż? Są rzeczy, których nie można odrobić, czasu nie można cofnąć, a śmierci
zwalczyć i pokonać.
Trzeba żyć. Trzeba się kręcić między ludźmi. Człowiek jest tylko częścią jakiejś
koralowej rodziny. Tylko życie w rodzinie jest silne i mocne, zasłonięte od - sama nie wiem,
jak napisać? Od trudności życiowych i gospodarczych. Reszta to jedynie złudny kalejdoskop,
po prostu rurka z tektury i kilka kolorowych szkiełek. Pamiętam, w dzieciństwie zepsułam
taką zabawkę. Chciałam koniecznie zobaczyć, co jest w środku. Trudniej jest jednak zajrzeć
w głębię naszego życia.
Niedziela - 12 stycznia
Bardzo ciężki tydzień. Stryjek odjechał wczoraj wieczorem i zostałam sama z
Anglikiem - niemową. Inżynier Pakulla wyjechał gdzieś nad granicę bolszewicką oglądać
drzewostan i właściwie tylko pilnuję „wicedyrektora” Mizresa. Honorowa nazwa dla
prokurenta, któremu po skończeniu prawa nie chciało się iść do sądu i od razu po wiedeńskim
doktoracie wylądował w warszawskim banku. Przynajmniej on jeden u nas wie, czego chce, i
nie potrzeba tłumaczyć mu handlowego elementarza. Grunt, że zna się na podatkach, od razu
widziałam to po mojej sprawie.
Na drugi dzień po Trzech Królach zwalił się do nas na Nowym Świecie jakiś specjalny
rewident z Izby Skarbowej. Owszem, cyfry są w porządku, ale ma odmienne zdanie co do
mnie w latach 1934 i 1935 jako kierownika przedsiębiorstwa. Nie było długiego gadania,
wyszło na jaw moje stanowisko w ministerstwie i sprawa przyjęła dość nieprzyjemny obrót.
Wszystko byłoby w porządku, gdybym na przykład była zwykłym urzędniczkiem w obcej
firmie na południowe godziny. Nawet kumulacja obu dochodów nie uderzyłaby we mnie, jest
na to jakiś okólnik ministerstwa skarbu. Wysokość wynagrodzenia oraz
siedemdziesięcioprocentowy udział w firmie przesądziły sprawę, w dodatku wobec niskiego
stosunkowo kapitału zakładowego. Summa summarum - korektura w podatku dochodowym
firmy. Zapłaciliśmy podatku 6216 złotych od dochodu zeznanego 39 115 złotych, doliczono
nam obecnie do dochodu jakieś nieporozumienia wydatkowe w kwocie zł 1945,26 oraz
wybraną przeze mnie pensję kierownika osiem tysięcy, jednym słowem w ciągu siedmiu dni
nasza spółka musi dopłacić do podatku dochodowego złotych 1981,25. Trudno, numer nie
przeszedł, już zapłaciłyśmy wczoraj, w sobotę, z bólem serca. Tyle zachodu w małych
interesach. Lepsza jest spółka akcyjna, tam tkwią specjaliści i chyba takimi sprawami nie
będą kręcić mi głowy. Doktor Tadeusz Mizres stara się zostać duszą przedsiębiorstwa. Anglik
- niemowa, dyrektor Pakulla - mruk, przynajmniej dobrze, że temu trzeciemu nie zbywa na
ochocie do gadania. Stale gada, nie proszony, nie pytany.
Dobrze, że nie pośpieszyli się z przepisaniem udziału generałowej na panią Lucynę
Moderską. Z panną Beatą obecnie przyjaźń, dopasowały się, tylko że musiałam przy czarnej
kawie powstrzymywać zapał nowego sitka na kołku, to znaczy nowej kierowniczki, do
badania i zgłębienia sprawy sześciu procent niżej konkurencji w sprzedaży hurtowej, o co
naszą pannę Beatę w dalszym ciągu boli głowa. Jej zdaniem - ogólny obrót spadłby
niewątpliwie, lecz wzrósłby za to globalny czysty zysk. Trudno jej jednak powiedzieć, że
mnie właśnie na tym nie zależy!
Zresztą ten rok, jak mówią znawcy, zapowiada się znacznie gorzej, o ile nie dostaniemy
się na listę dostawców COPu w Sandomierzu i Rzeszowie. Ale na to jeszcze czas. Gdy
zajdzie potrzeba, to popchnie się sprawę...
W moich domach mieszkania na trzecich piętrach są już gotowe, mogłabym
wynajmować. Obecnie prawie wychodzą z drugiego piętra. Za dwa tygodnie będzie gotowe
pierwsze piętro, za cztery - partery. Mniej więcej w połowie lutego. Wpakowałam dalsze
osiem tysięcy. Do zakończenia jeszcze jakieś piętnaście tysięcy, później, na wiosnę, już tylko
malowanie klatki schodowej, ale dopiero po wprowadzeniu się lokatorów, aby nie uszkodzili
mi ścian przy wnoszeniu gratów. Nachodzą mnie różni kandydaci, chcą płacić komorne z
góry, najwięcej dokucza mi nasz administrator z Hortensji. Nasz „prezes” jakoś do tej chwili
nie załatwił sprawy w „Pocisku”, najlepiej byłoby od razu wszystko hurtem. Bez kłopotu i
bez detalicznych historii nie wiadomo z kim.
Co do reszty, to smutno. Pocztówki i fotografie z Zakopanego, listy z Chicago, Wiednia
i Paryża, przynajmniej dobrze, że z Montreux nie przysyłają zleceń, widocznie wyczerpał im
się dowcip lub zmęczyli się. Transporty do Rumunii już zostały wysłane. Nie pytałam o
zawartość, w gruncie rzeczy nic mnie to nie wzrusza. Prowizja? Coś zapewne od Mokotowa,
ale to będzie drobiazg, a w Kreissa jakoś nie bardzo wierzę.
Poza tym bale, wczoraj i dzisiaj. Propozycje, odmowa z mojej strony i zdziwienie. Mr
David mieszka na razie w hotelu i stołuje się we własnym zakresie. Na dzisiejszym obiedzie u
mnie milczał, gadał jedynie profesor Wydra, za niego i za mnie. Po angielsku. Niewielka to
pociecha. Napisałam w tej sprawie do Florencji, niech mi doradzi, czy sprawę zostawić
otwartą, czy też poczynić jakieś kroki w kierunku zbliżenia się. Spróbuję również pomówić
na ten temat z Elfrydą, gdy będzie prywatny telefon z Gdańska. To przecież przyrodni brat jej
obecnej macochy, londyńskiej żony muzyka Fryderyka Gardena. Właściwie również i oni są z
nim bardzo zimno, bez zbytniego entuzjazmu rodzinnego. A może to jakiś tamtejszy styl
życia?
Inkaso z weksli wpływa. Na razie były tylko dwa protesty, w każdym razie dobrze, że
paczkę złożyłam do inkasa, a nie do dyskontu. Oba weksle w moim starym banku, to dobrze.
Od dziś za tydzień będziemy miały zestawienia bilansowe na Nowym Świecie. W
biurze spółki panuje chłodna atmosfera. Pani Wiszniewska zesztywniała. Tytułuje mnie
„panią radcą”, nawiązanie raczej do mojego ministerstwa niż do parterowych zagadnień. Co
do łączenia tych dwóch funkcji, nie ma przeszkód, ponieważ inna branża i nasze drzewo nie
ma nic do czynienia z moim działem pracy w ministerstwie. Tak przynajmniej mówił mi
dyrektor naszego departamentu, winszował przy okazji dostania się przeze mnie do spółki
akcyjnej, która według niego ma przed sobą wielką przyszłość - i tak dalej. Wie wszystko od
doktora Szarskiego, z którym żyje w przyjacielskich stosunkach.
Cóż napisać więcej? Rozbiłam procedurę na małe części i poszczególne fragmenty
noszę na zmianę w teczce biurowej, a nawet w torebce. Czytam, psiakrew, wyuczę się na
pamięć jak kanarek. To nie jest żadna sztuka, gdy chodzi o krótką metę. Psu na buty, od tego
mamy pod ręką dr Mizresa i aż dwóch radców prawnych z nazwiskami. Na razie są to
synekury dobrze płatne, po tysiąc złotych miesięcznie za dwie godziny dziennie, ale stryj
Józef mówi, że z czasem będą mieli sporo do roboty. W drzewie jest dużo drobnych
zatargów, które trzeba prowadzić przed sądy. Nie można machać ręką, ponieważ bardzo wiele
drobnych spraw składa się na setki poważnych tysięcy złotych. Nie można ustępować, tak mi
tłumaczyli nasi prawnicy zaraz na samym wstępie znajomości. Chcą widocznie mieć pełne
ręce pracy, niech zatem mają, koszty tej zabawy i tak zapłacą nasi klienci.
Dr Mizres powiedział mi wczoraj tajemniczo:
- Interesy rozkręcą się dopiero wówczas, gdy podniesiemy nasz kapitał zakładowy do
trzech milionów.
Skąd ja wezmę dwieście tysięcy? Ale z myśleniem o tym jeszcze czas. Na razie moja
parszywa procedura cywilna! Właśnie zbliża się jej programowa godzina. Obecnie żyję
podobnie jak w czasach studenckich, ustaliłam sobie rozkład godzin i godziny dla
poszczególnych zajęć. Na razie w biurze spółki od wpół do piątej do szóstej. Półtorej godziny.
Podpisuję wspólnie z Anglikiem. Niektóre, mniej ważne sprawy - jedno z nas z Pakullą lub
Mizresem. Ci ostatni podpisują wspólnie tylko korespondencję bezfinansową, nie pociągającą
dla nas żadnych zobowiązań pieniężnych.
Środa - 15 stycznia
Odwiedziny. Siódma godzina wieczorem. W momencie gdy wróciłam na górę, aby
przebrać się do wyjścia na miasto. Całe szczęście, że kilka minut przedtem był telefon od
profesora. Naprzód byli u niego, z racji tabliczki na drzwiach: Martin Jambor.
Podobno Marcin zawsze płacił. Pięćset złotych. Trudno nie wierzyć. Inkasent w
charakterze poważnym. Może trochę ponury, ale to już inna spraw;a. MOPR, organizacja
pomocy więźniom politycznym. Odruchowo wręczyłam dodatkową setkę, od siebie, jak
zaznaczyłam. Badawcze spojrzenia i zamiast podziękowania dwa słowa: - Dobrze,
dziękujemy. - Liczba mnoga. Rzecz prosta, bez pokwitowania.
Na kolacji profesor Wydra. Rozmowy na te tematy. Jest zdania, że tego nie można
zwalczyć przy pomocy policji. Gdy nabrzmieje wrzód, nie należy zaklejać go plasterkiem
angielskim. A z drugiej strony otwarcie stwierdził, że na to nie ma rady i od czasu do czasu na
kartach historii świata muszą przewalać się różne rewolucje, bodaj nawet bardzo krwawe.
- Krew - mówił - odświeża atmosferę i pierze nasze myśli z brudów różnych aktualnie
przebrzmiałych przyzwyczajeń. Można by do tych słów dodać symboliczne powiedzenie
Nietzschego: Tak mówił Zarathustra...
Czasami, gdy siedzę sama w mieszkaniu przy ulicy Hortensji, czuję się jakby odcięta od
świata. Wrażenie pogłębia być może zakamarkowy charakter ulicy, wąskie przejście koło
sklepu Wedla i cicha ponurość najbliższej okolicy. W tych warunkach niekiedy zapominam,
że właśnie za tym skrętem naszej uliczki, koło Wedla, znajdują się uliczne wrota do
milionowego miasta. Niby lubię to miasto, nie umiałam jednak zróść się z nim i w jakiś
sposób je pokochać. Bo w życiu można kochać miasta, a nawet poszczególne w nich domy.
Nawet przedmieścia Paryża oraz dwie uliczki, przy których w narożniku stoi willa „Acacia” z
witrażem Mehoffera i starą, kalwińską szafą w bibliotece Marcina na parterze.
Czwartek - 16 stycznia
Trochę wypoczynku. Wczoraj w naszym biurze pojawił się pan prezes rady nadzorczej,
bardziej dla pucu niż z rzeczywistej potrzeby. Przyszedł się pochwalić, że kupił plac przy
ulicy Narbutta za trzysta pięć tysięcy plus dwa procent dla pośrednika, którym jest naturalnie
nasz kochany budowniczy. I ja powinnam coś przy tym uszczknąć, ale fraszka, wstyd byłoby
się przypominać. Dobry sobie! Namawiał mnie do budowy wspólnego domu. Oni zarobili
grube miliony na moim nieboszczyku i mogą budować sobie luksusowe domy. Napisało mi
się: nieboszczyk, ponieważ wczoraj zmarło się królowi angielskiemu i tak mi się skojarzyło z
Zajliczem. Nowym królem zostanie Edward, książę Walii. Wesoły młodzieniec, pokazywano
mi go w Cannes z rakietą w ręce. Nosek zadarty w górę i supersnobizm. Nigdy nie
przypuszczałam, ale ostatecznie taki król to jedynie figurant na przedstawieniach teatralnych
podczas otwierania i zamykania Izby Gmin. Co to mnie zresztą obchodzi, że Anglicy będą
mieli wesołego króla?
Poza tym kuję, kuję!
Wtorek - 21 stycznia
Przyjęcie imieninowe u teściów młodego Orzechowskiego. Imieniny pani profesorowej.
Zebranie ożywione dla mnie jedynie gośćmi ze Starej Wsi. List od Leokadii. Już są w
Krynicy, ale pisze, że królowa polskich wód mineralnych nie wywarła zbytniego wrażenia na
gościach z Francji. Panorama Giewontu była dla nich podobno bardziej pociągająca.
Czwartek - 23 stycznia
Montreux, list ze zleceniami, jak zwykle. Polecony, ponieważ uwagi na temat spółki
drzewnej. Ano, mieszkając w „Acacii” trzeba umieć zarobić na jej utrzymanie. Interesują się
wszystkim, więcej widzą z oddalenia niż ja z bliskiej wysokości dwóch pięter. W sobotę
wieczorem zebranie w naszych „lakierach”. Panna Beata przedstawi projekt bilansu.
Piątek - 24 stycznia
List z Poznania, przypomnienie o terminach mojej poprawki. Bardzo grzecznie ze
strony tego młodego asystenta. Mój budowniczy zamknął rachunki dla mnie za rok 1935,
dokładna cyfra: zł 68 742,16 - zapłaciłam mu końcówkę trzy tysiące z drobnymi czekiem na
mój nowy bank, aby nie plątały się rachunki ze starego roku. Mówił, że czyni starania o
Zgłoś jeśli naruszono regulamin