WILLIAM FAULKNER
Ci wielcy ludzie
Opowiadania
Minęli ciemny kształt gręplarni, zobaczyli oświetloną sylwetkę domu i drugi samochód, dwuosobówkę doktora, właśnie zatrzymujący się przed bramą, i usłyszeli ujadanie psa.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział stary zastępca szefa lokalnej policji.
— Co to za drugi wóz? — spytał młody mężczyzna, obcy przybysz w tych stronach, inspektor stanowej komisji poborowej.
— Doktora Schofielda — wyjaśnił szef. — Lee Mc- Callum prosił, żebym go też przysłał, kiedy zadzwoniłem i powiedziałem mu, że się wybieramy.
— Co?! — wykrzyknął inspektor. — Ostrzegliście go? Zatelefonowaliście, żeby mu powiedzieć, że przychodzimy z nakazem aresztowania tych dwóch dezerterów? W ten sposób wykonujecie polecenia rządu Stanów Zjednoczonych?!
Szef był chudym wysokim mężczyzną, żuł zawsze tytoń, urodził się tutaj i tutaj mieszkał całe życie.
1 Myślałem, że wam chodzi tylko o to, żeby aresztować chłopaków McCalluma i zabrać ich do miasta
powiedział.
— Właśnie, o lo mi chodziło odparł inspektor.
Ale teraz, po waszym ostrzeżeniu, zdążyli uciec.
Prawdopodobnie naraziliście rząd na koszty pos/ukiwania ich prze/ wojsko. Czy zapomnieliście o waszej kaucji? Chcecie ją stracić?
— Nic nie zapomniałem - powiedział szef. 1 od Jefferson próbuję panu wytłumaczyć jedną rzecz. Ale wwbę. ae chyba dopiero McCallumowie wbiją to panu do ftowy. Niech pan stanie za tamtym wozem. Najpierw dowiemy się, jak chory jest ten, kto jest tak chory. że aż trzeba było doktora.
Inspektor podjechał tuż za samochód doktora, wyłączył światła i motor.
— Co za ludzie! — powiedział, a pomyślał: „Ten żujący tytoń stary nudziarz jest jednym z nich. Ambicji i autorytet stanowiska powinny go były przecież zmienić." Nic więcej nie powiedział głośno, zabrał kluczyk ze stacyjki i wysiadł z samochodu, potem go zamknął. podniósłszy najpierw szyby, a przez cały czas rozmyślał: „Co za ludzie! Składają fałszywe zeznania, ukrywają, że są właścicielami ziemi i nieruchomości po to. żeby otrzymać pomoc z Funduszu Bezrobocia albo pracę, z której nie mają zamiaru się wywiązać, upierają się przy swoim konstytucyjnym prawie niepracowania, ryzykują w każdej pracy stosując głupie i naiwne podstępy, żeby tylko uzyskać za darmo materac, który mają zamiar natychmiast sprzedać, chętnie rzuciliby mwci samą pracę, jeśliby bez niej mogli darmo jeść i mać kąt do spania, bodaj najgorszą norę, a gdy są
farmerami, składają fałszywe oświadczenia, żeby dostać pożyczki nasienne, pieniądze z pożyczek obracają na zupełnie inne cele, a potem udają święte oburzenie i si| bardzo zdumieni, gdy się ich na tym przyłapie. Ale kiedy znoszący to wszystko cierpliwie zagrożony rząd prosi w zamian o jedną rzecz, jedną jedyną rzecz —- zarejestrowanie się do poboru — to odmawiają."
Stary szef prowadził, inspektor dreptał za nim, minęli wielką bramę z surowego drzewa w parkanie z żerdzi i poszli ceglaną ścieżką między dwoma rzędami starych, osłabionych cedrów prowadzącą do pękatego gruchotu. piętrowego domu również z surowego drzewa. W otwartym hallu paliła się dyskretnie lampa; inspektor zauważył, że parter jest z bali, pierwsze piętro z desek. Za werandą z solidnych nie malowanych bali, która biegła wzdłuż całego frontu, widział hall pełen łagodnego światła, a spod werandy wyczołgiwał się pies, którego warczenie już przedtem słyszeli, wyczołgał się, rozkraczył na ścieżce, ujadał, póki nic uciszył go głos mężczyzny z werandy. Inspektor wszedł za szefem po schodkach, mężczyzna stał w drzwiach, czekał na przybyszów; miał lat może czterdzieści pięć, nie był wysoki, ale muskularny, opalona nieruchoma twarz, duże ręce jeźdźca; spojrzał na inspektora raz, przelotnie, twardo, a potem już więcej nie obrócił ku niemu oczu mówiąc wyłącznie do szefa.
— Dobry dzień, panie Gombaułt. Proszę wejść do domu.
— Dobry dzień. Rafe — odparł szef. — Kto chory?
' ii ■u i ■ t
— Buddy — wyjaśnił zapytany. — Pośliznął się i wpakował nogę pod parowy młot. Dziś po południu.
— Poważna rzecz? — spytał szef.
— Myślę, że poważna. Dlatego posłaliśmy po doktora zamiast wozić Buddy’ego do miasta. Nie mogliśmy zatamować krwi.
— Bardzo wam współczuję — powiedział szef. — A to jest pan Pearson. — Inspektor po raz drugi poczuł na sobie wzrok mężczyzny, brązowe oczy w opalonej twarzy patrzyły bez specjalnego zainteresowania, w miarę grzecznie, ręka, którą mężczyzna podał, uścisnęła jego rękę w miarę mocno, ale chłodno, bez entuzjazmu. Szef mówił dalej:
— Z Jackson, z komisji poborowej. — A potem dodał zupełnie tym samym tonem: — Ma nakaz aresztowania chłopaków. Żadnej zmiany w głosie.
Inspektor nigdzie nie dostrzegał żadnej zmiany. Bezwładna dłoń puściła tylko jego dłoń, nieruchawa twarz obróciła się w kierunku szefa:
— Co ty gadasz, wypowiedzieliśmy wojnę?
— Nie — odparł szef.
— Nie o to idzie, panie McCallum — wtrącił inspektor. — Nie chodzi nawet o to, żeby od razu szli do wojska. Mieli tylko stanąć przed komisją i zarejestrować się. Ich numer na pewno by nie wyszedł. Małe prawdopodobieństwo, żeby akurat wylosowali pobór. Ale oni odmówili... nie stawili się do rejestracji.
— Ju? rozumiem — odparł tamten. Nie patrzył na inspektora. Inspektor nie był nawet pewien, czy patrzył
6
teraz na szefa, chociaż do niego mówił. — Chcesz się widzieć z Buddy’m? Jest u niego doktor.
— Chwileczkę — przerwał inspektor. — Bardzo panu współczuję z powodu wypadku, jakiemu uległ pański brat, ale ja...
Szef obrócił się na chwilę w jego kierunku, nastroszył splątane bujne siwe brwi, w jego oczach był szacunek, była niecierpliwość, w tym ułamkowym, krótkim spojrzeniu inspektor dostrzegł podobną czujność i ba- dawczość, jaką widział przedtem w szybkim spojrzeniu tamtego mężczyzny. Inspektor był człowiekiem o nieprzeciętnej inteligencji i dlatego już zaczynał zdawać sobie sprawę, że zetknął się z czymś zupełnie innym, niż się spodziewał, ale pracując od tak wielu lat w departamencie opieki społecznej rządu stanowego, mając przeważnie do czynienia z ludźmi ze wsi, uwierzył w końcu i dalej wierzył, że ich dobrze poznał. Spojrzał więc na starego szefa myśląc: „Tak. Tacy sami ludzie. I ten, mimo zajmowanego stanowiska, mimo władzy, jaką posiada, mimo odpowiedzialności, jaka go obarcza, nie zmienił się, pozostał taki sam.” I zaraz pomyślał: „Och, ci ludzie, ci ludzie!”
— Mam zamiar wrócić nocnym pociągiem do Jackson — odezwał się. — Zamówiłem już przedział. Proszę doręczyć nakaz aresztowania i zabierzemy...
— Dobra — przerwał szef. — Na to jest dużo czasu. Chodźmy do Buddy’ego.
Poszedł więc za nimi, cóż miał zrobić, wściekły jak osa, usiłując w czasie krótkiego przejścia przez hall
odzyskać panowanie nad sobą, aby z kolei zapanować nad sytuacją, ponieważ zdawał sobie sprawę, że jeśli ktoś ma zapanować nad sytuacją, to właśnie on; że jeśli aresztowanie chłopców ma się odbyć sprawnie, to może liczyć tylko na własną sprawność, a nie na sprawność szefa policji. Miał rację. Stary urzędnik prowincjonalny nie tylko był w głębi duszy jednym z nich, jednym z tych ludzi, ale najwidoczniej od razu został skorumpowany tą niesamowitą atmosferą, stał się zupełnie nieodpowiedzialny przez sam fakt wejścia do tego domu. Inspektor poszedł za nim przez hall do pokoju sypialnego, a gdy się tam rozejrzał, w oczach pojawiło mu się zdumienie i coś bardzo bliskiego przerażenia. Sypialnia była wielka, podłogę miała z heblowanych desek, poza łóżkiem stało w niej tylko parę krzeseł i jeszcze jakaś sztuka staroświeckiego umeblowania. Jednakże w oczach agenta wydawała się pełna wielkich ludzi stworzonych na podobieństwo mężczyzny, którego spotkali w wejściu, tak było ich wielu, że ściany zdawały się pękać. A przecież w rzeczywistości nie byli oni olbrzymi, nie byli wysocy, nie tryskali żywotnością, nie rozsadzała ich żadna aktywność, stali w milczeniu, patrząc spokojnie na przybysza, który zatrzymał się w drzwiach, ich twarze nosiły nieomal identyczne pieczęcie pokrewieństwa: chudy, drobny starzec lat około siedemdziesięciu, nieco wyższy od pozostałych; drugi mężczyzna również siwy, ale poza tym kropla w kroplę podobny do tego, który ich powitał u progu domu; trzeci mniej więcej w tym samym wieku
co mężczyzna, który ich powitał, ale o rysach nieco delikatniejszych i z tragicznym ponurym akcentem w ta* kich samych ciemnych oczach; dwaj identyczni młodzieńcy o niebieskich oczach i wreszcie niebieskooki mężczyzna w łóżku, nad którym pochylał się doktor, podobny do pierwszego lepszego lekarza z miasta, porządnie ubrany, w dobrze skrojonym garniturze. I wszyscy obrócili się i spojrzeli w milczeniu na inspektora i szefa policji, kiedy ci dwaj weszli do sypialni. A za plecami doktora inspektor widział rozciętą nogawkę spodni mężczyzny leżącego na łóżku i obnażoną zmiażdżoną nogę, odwrócił się czując napływ mdłości, stanął w cieniu futryny, czuł wycelowane w siebie czujne spojrzenia, szef podszedł do leżącego mężczyzny palącego fajkę, na stoliku obok łóżka stało staromodne naczynie z koszykową pokrywką, takie samo, w jakim dziadek inspektora przechowywał whisky.
— Źle się sprawujesz, Buddy — powiedział szef.
— Moja cholerna wina — odpowiedział mężczyzna na łóżku. — Stuart mówił, żebym ostrożnie chodził koło młota.
— Święta prawda — zgodził się drugi stary mężczyzna.
Pozostali milczeli. Patrzyli nadal spokojnym, ale czujnym wzrokiem na inspektora, patrzyli, póki szef nie odwrócił się i nie powiedział:
— To jest pan Pearson z Jackson. Ma nakaz aresztowania chłopaków.
Wtedy mężczyzna na łóżku spytał:
— Za co?
To sprawa poboru do wojska, Buddy — wyjaśnił
szef.
— Nie ma przecież wojny — zauważył mężczyzna na łóżku.
— Nie — przyznał szef. — Ale jest takie nowe prawo. Nie zgłosili się na rejestrację.
— I co z nimi zrobicie?
— Jest nakaz aresztowania, Buddy. Urzędowy nakaz.
— To znaczy, że pójdą do więzienia?
— Jest nakaz aresztowania, Buddy — powtórzył szef.
Inspektor zobaczył, że mężczyzna na łóżku przygląda mu się pykając miarowo z fajki.
— Nalej mi troszkę whisky, Jackson — powiedział.
— Nie — zaprotestował doktor. — Wypiłeś już za dużo.
— Nalej mi whisky, Jackson — powtórzył mężczyzna. Pykał miarowo z fajki patrząc na inspektora. — Pan przyjechał z polecenia rządu? — spytał.
<*■ — Tak — odparł inspektor. — Powinni byli stanąć do rejestracji. Nic więcej nikt od nich nie żądał. Ale nie stanęli... — Zamilkł, siedem par oczu nie odwracało wzroku od jego twarzy, mężczyzna na łóżku pykał miarowo.
- Po co się rejestrować? Jak będzie potrzeba, zawsze nas tu można znaleźć — powiedział mężczyzna
na łóżku. — Nie mieliśmy i nie mamy zamiaru stąd uciekać. — Odwrócił głowę. Obaj młodzieńcy stali w nogach łóżka. — Anse, Lucius! — rzucił.
Odpowiedzi obu zabrzmiały w uszach inspektora jak jedna odpowiedź:
— Tak, ojcze?
— Ten pan przyjechał aż z Jackson, żeby wam powiedzieć, że rząd na was czeka. Najbliżej do wojska jest chyba w Memphis. Idźcie na górę i spakujcie się.
Inspektor ruszył w głąb pokoju i krzyknął:
— Czekajcie!
Ale uprzedził go Jackson, najstarszy z obecnych, i jeszcze przedtem powiedział: „Czekajcie!” Nikt już nie patrzył na inspektora. Wszyscy patrzyli na doktora.
— Co z nogą? — spytał Jackson.
— Spójrzcie! —. odparł doktor. — Prawie ją sobie odciął. Nie możemy tego odkładać. I nie możemy go stąd ruszać. Potrzebna mi do pomocy moja pielęgniarka i muszę mieć eter; mam nadzieję, że nie wypił za dużo whisky, żeby wytrzymać narkozę. Jeden z was może pojechać do miasta moim samochodem. Zatelefonuję...
— Eter? — zdziwił się mężczyzna na łóżku. — Po co eter? Powiedziałeś, że noga już jest prawie odcięta. Sam bym wziął jeden z rzeźnickich noży Jacksona i skończył robotę, gdybym dostał jeszcze parę łyków whisky. No jazda, kończ, jak jest.
— Nie wytrzymasz nowego wstrząsu — powiedział doktor. — Teraz tak mówisz, bo popiłeś sobie.
U
Bzdury! — usłyszał odpowiedź. — Kiedyś we
Francji lecieliśmy przez zboże i zobaczyłem, jak z tego zboża wysuwa się lufa karabinu maszynowego, chciałem ją przeskoczyć, tak jak przeskakuje *się żerdź, którą ci ktoś podstawia pod nogi, ale mi się nie udało. Rąbnąłem na ziemię, byłem załatwiony, pod wieczór zaczęło jak cholera boleć i wtedy coś znowu rąbnęło mnie w tył hełmu, jak cholera rąbnęło, i już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, póki się nie obudziłem. Leżała nas cała gromada wzdłuż rowu przed polowym punktem opatrunkowym, ale zanim do mnie przyszedł doktor, upłynęło sporo czasu i wtedy to już bolało jak cholera. Ale teraz tutaj, jak sobie łyknąłem, prawie wcale nie boli, nie warto nawet o tym mówić. No jazda, kończ, co zaczęte. Jeśli potrzebujesz pomocy, pomogą ci Stuart i Rafe. Nalej mi troszeczkę z gąsiorka, Jackson.
Tym razem doktor podniósł pod światło naczynie i sprawdził poziom whisky.
— Wypiłeś z pół litra — oświadczył. — Jeśli od czwartej po południu wypiłeś pół litra, to wątpię, czy mógłbym ci dać narkozę. Myślisz, że wytrzymasz krajanie na żywca?
— Nie gadaj, bierz się do roboty. Zgniotłem ją sobie, trzeba się jej pozbyć.
Doktor rozejrzał się po obecnych, po twarzach podobnych do siebie, po oczach obserwujących każdy jego ruch.
— Gdybym go mógł zabrać do miasta, do szpitala, i gdybym miał pielęgniarkę, poczekałbym, aż minie szok i whisky wyparuje mu ze łba. No, ale nie mogę go ruszyć i nie mogę też zatamować upływu krwi. Gdybym nawet miał eter czy coś do miejscowego znieczulenia...
— Bzdura — powiedział mężczyzna na łóżku. — Najlepsze miejscowe i inne znieczulenie, jakie stworzył Pan Bóg, jest w tym gąsiorku. I nie gap się na nich, to nie noga Jacksona ani Stuarta, ani Rafe’a, ani Lee. To moja noga. Ja ją sobie zgniotłem i ja mam prawo decydować, w jaki sposób się jej pozbyć.
Ale doktor dalej patrzył na Jacksona.
— No, panie McCallum? Pan jest najstarszy.
Odpowiedział mu jednak Stuart:
— Dobra — odpowiedział. — Do roboty! Czego panu potrzeba? Gorącej wody pewno?
— Tak. I paru czystych prześcieradeł. Macie jaki duży stół? Dałoby się go tu wnieść?
. — Jest stół kuchenny — powiedział mężczyzna, który powitał inspektora na werandzie. — Ja i chłopcy...
— Poczekaj chwileczkę — przerwał mężczyzna na łóżku. — Chłopcy nie będą mieli czasu pomagać. — Spojrzał na nich po raz drugi. — Anse, Lucius!
I znowu inspektorowi wydało się, że odpowiedział jeden głos:
—...
gosiadabrowska