Karol May - Skarb Inków.pdf

(1523 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Karol May
Skarb Inków
Espada
- Corrida de toros, corrida de toros! - rozlegało się z ust nawoły-waczy, którzy przystrojeni
barwnymi szarfami i kokardami ciągnęli ulicami Buenos Aires.
Corrida de toros był to temat, który omawiano szczegółowo we wszystkich gazetach miasta,
corrida de roros była przedmiotem roz-mów we wszystkich lokalach publicznych i prywatnych
mieszkaniach. Corrida de toros, walka byków, to słowa, które budzą entuzjazm każdego Hiszpana
i tych, którzy w żyłach mają choć kroplę hiszpafi-skiej krwi. Miłośnik coiridy nic sobie nie robi z
zastrzeżeń przeciw-ników jego ulubionego widowiska, którzy udowadniają, że jest ono naganne nie
tylko ze względów moralnych, ale i rozmaitych innych. Pędzi do cyrku, by wrzeszczeć triumfalnie
na całe gardło na widok dręczonych zwierząt i szaleje z zachwytu, kiedy potężny byk rozpruwa
brzuch konia albo nadziewa na rogi toreadora.
- Tak, corrida de toros! Jakże długo nie widziano już w Buenos Aires walki byków; jak dawno nie
słyszano na Plaza de toros rżenia koni, ryku byków, okrzyków walczących oraz radosnych
wybuchów publi-czności! Minęlo już wiele lat od ostatniej walki bykbw. Awinę pono-siły te
parszywe stosunki polityczne w kraju.
Wojna, w którą Lopez, dyktator Paragwaju, wciągnął konfederację argentyfiską, kosztowała dotąd
tę ostatnią czterdzieści milionów pe-so i pięćdziesiąt tysięcy istnień ludzkich, nie licząc dwustu
tysięcy ofiar, które pochłónęła przywleczona wraz z wojną cholera. Wtedy nie było co myśleć o
widowiskach. Armia argentyńska wciąż przegry-wała z Lopezem, ale w ubiegłym tygodniu
odniosła znaczne zwycię-stwo. Świętowano je w Buenos Aires iluminacjami i uroczystymi
pochodami i, by żaskarbić sobie przychylność ludzi, nowo wybrany prezydent Sarmiento
skorzystał z okazji i dał zezwolenie na walkę byków.
Chociaż na przygotowania pozostało niewiele czasu, sprzyjające okoliczności wskazywały, że ta
corrida de toros będzie niezwykle emocjonująca. Buenos Aires posiadało bowiem licznych
toreadorów, którzy wyrobili sobie nazwisko i żaden z nich dotychczas nie doznał porażki.
Przepełnieni wzajemną zawiścią, aż się palili do walki, aby pokaza~, który z nich jest najlepszy.
Ale oto zgłosił się jakiś obcy Hiszpan z Madrytu, który od kilku dni przebywał w hotelu Labastie”
i poprosił, aby wolno mu było ubiegać się o nagrodę. Kiedy wymienił swoje nazwisko, panowie z
komitetu organizacyjnego bardzo chętnie udzielili mu zezwolenia, był to w końcu nie byle kto,
tylko senior Crusada, słynny w całym krblestwie Hiszpanii espada:
Wiadomość o tym wprawiłą mieszkaficów miasta w podniecenie, ale wkrótce okazało się, że to
jeszcze nie wszystko. Zgłosiło się mianowicie jeszcze dwóch seniores, których chęć przystąpienia
do walki wzmogła podniecenie. Jeden z nich był właścicielem wielkich stad bydła. Prżed laty, nie
bacząc na koszty, sprowadził wiele północ-noamerykafiskich bizonów, by spróbować
skrzyżowania ich z rodzimą rasą byków. Te potężne zwierzęta okazały się jednak tak dzikie i ;
nieposkromione, że właściciel postanowił je zastrzelić. Zapropono-wał, że najsilniejszego spośród
nich dostarczy za darmo na walkę. Drugi senior był właścicielem hacjendy w okolicy San Nicolas.
Jego peoni, chcąc złapa~ jaguara, który przetrzebił mu stada owiec, założyli 6 wnyki i tak im się
poszczęściło, że złapali drapieżnika nawet nie zranionego. Nie zabito jaguara, chcąc go sprzedać, a
teraz hacjendero oświadczył, że sprowadzi tu zwierzę, by sprezentować go komitetowi. Nietrudno
sobie wyobrazić, że obecność słynnego toreadora oraz perspektywa walki z bizonem i jaguarem
były ogromnie ważne nie tylko dla publiczności, ale przede wszystkim dla tutejszych toreado-rów.
Toreadorzy albo toreros - słowo to pochodzi od toro, byk - dzielą się na poszćzególne grupy, z
których każda ma do wykonania własne zadanie. ‘Idk więc są to picadores, którzy drażnią byka
oszcze-pami, pozostając na koniach. Następnie banderilleros, którzy - jeśli picador znajdzie się w
niebezpieczeństwie-mają za zadanie odwró-cie od niego uwagę byka za pomocą kolorowych szarf i
skierować ją na siebie, a potem wbić mu w kark cienkie pręty zaopatrzone w zakrzywione haki,
banderillos. Wreszcie espada.~, właściwi zawodnicy, którzy muszą dobić byka mieczem. Nazwa ta
pochodzi od słowa espnda, miecz: Espados nazywają się inaczej ynatadores, od słowa matar,
zabijać i obowiązkiem ich jest zadać bykowi cios ostateczny; jeśli nie został trafiony śmiertelnie,
ale już padł. Jak wspomniano, nawoływacze przemierzali ulice Buenos Aires, by ogłosiE, że jutro
odbędą się walki byków. Było to wieczorem. Kto mógł, zamykał swój sklep, by udać się do
kawiarni lub do confiterii i fam porozmawiać o wydarzeniach dnia. Confiterias to lokale, w któ-
rych spożywa się jedynie lody i ciastka.
Cafe de Paris”, uznana za najwytworniejszą kawiarnię w Buenos Aires, była tak przepełniona
gośćmi, że trudno byłoby w niej znaleźć wolne miejsce. Panowało tam duże ożywienie, zwłaszcza
przyjednym stoliku, do którego wciąż zwracały się oczy obecnych, gdyż siedzieli przy nim trzej
argentyńscy espadas, którzy nazajutrz mieli udowodnić swą odwagę. Choć wobec siebie pełni
zawiści, byli zgodni w twierdze-niu, że komitet popełnił niewybaczalny błąd, dopuszczając do
walki Hiszpana. Postanowili uczynić wszystko, by odebrać mu dotychczaso-wą sławę. Jeden z
nich, który najwięcej się chełpił, oświadczył, że już pierwszym ciosem powali
południowoamerykafiskiego bizona. Za-propnował nawet obecnym, by poszli z nim o zakład, że
słowa dotrzy-ma.
Obok, przy innym stoliku, siedziało czterech wytwornie ubranych panów. Zwłaszcza jeden rzucał
się w oczy. Był olbrzymem i choć mógł mieć niewiele ponad pięćdziesiątkę, jego gęsta długa broda
była biała jak śnieg. Włosy miał również siwe. Mocno opalona twarz wskazywa-ła, że to gauczo
lub w ogóle człowiek, który przebywa tylko na wolnym powietrzu, na pampasach lub nawet w
dzikich ostępach, lecz eleganc-kie, uszyte wedle najnowszęj paryskiej mody ubranie świadczyło ó
czymś. wręcz przeciwnym. ‘Ii~zej jego współbiesiadnicy byli również mocno opaleni. Jeden z nich
zwrócił się do niego ze słowami:
- Słyszałeś tego samochwałę, Carlosie?
Brodacz tylko skinął głową.
- I co ty na to?
Zapytany wzruszył ramionami, a po jego poważnej twarzy prze-mknął lekceważący
uśmieszek.
- Jestem całkowicie twojego zdania - ciągnął tamten. - Trzeba mieć nie byle jakie
umiejętności, by tutejszego toro dobić mieczem, zanim osłabnie. A ty wiesz lepiej od nas, co
to znaczy bizon północno-amerykański, bo przecież przebywałeś tam dwa lata i polowałeś na
bizony. ‘I~n espada nie będzie chyba w stanie dotrzyma~ obietnicy.
- I ja tak sądzę. Bizona nie zabija się słowami.
Powiedział to głośniej, niż zamierzał. Espada to usłyszał, zerwał się, podszedł i rzekł niemal
rozkazującym tonem:
- Senior, czy zechce mi pan zdradzić, jak się nazywa?
Siwobrody zmierzył go wzrokiem nad wyraz obojętnym i odparł:
- Czemu nie; jeśli przedtem poznam pafiskie nazwisko.
- Moje nazwisko jest szeroko znane, jestem Antonio Perillo.
Na te słowa oczy olbrzyma na chwilę zabłysły, ale zaraz przymknął powieki i rzekł takim
samym tonem jak przedtem.
- Nazywam się Hammer.
- Czy to niemieckie nazwisko?
-Tak.
- Czy jest pań Niemcem?
- Owszem. .
- Więc niech pan trzyma język za zębami, kiedy idzie o tutejsze sprawy. Jestem porteno, rozumie
pan?
Wypowiedział to słowo z naciskiem i spojrzał przy tym dumnie z góry na tamtego. Porcenos-tak
nazywają siebierodowici mieszkaficy kraju. Jeśli espada sądził, że tym słowem wywrze wrażenie,
to się pomylił, gdyż olbrzym jakby nie wiedział, co to słowo oznacza i espada ciągnął coraz
gniewniej.
- Wyraził się pan o mnie z lekceważeniem. Czy zechce pan cofnąć te słowa?
- Nie. Powiedziałem, że bizona nie zabija się słowami, a ponieważ jestem Niemcem, zawsże wiem,
co mdwię.
-Caramba! To niesłychane! Ja, najsłynniejszy espada w tym kraju, mam pozwolić, by szydził ze
mnie Niemiec! Co pan na to powie, je5li wyzwę pana na szpady?
- Nic, ponieważ nie warto o tym mówić - odparł Hammer, odchylając się na krześle i rzucając na
espadę spojrzenie, które bynaj-mniej nie wyrażało obawy.
To wzburzyło tamtego jeszcze bardziej. Z błyszczącymi od gniewu oczami podszedł o krok bliżej,
podniósł ramię jakby do uderzenia i zawołał:
- Co, nie chce pan cofnąć swej obelgi i dać mi satysfakcji?
- Nie.
- Dobrze, więc naznaczę pana jako pozbawionego czci tchórza.
Ma pan! .
Chciał uderzy~ Niemca pięścią w twarz, ale ten zapobiegł uderze-niu, szybko się zerwał, wziął
espadę za ramiona i cisnął nim o ścianę, aż zadudniło.
Wszyscy goście zerwali się z miejsc, by zobaczyć, co się teraz stanie.
Espada ubrany był według francuskiej mody, a więc należało się spodziewa~, że nie ma przy
sobie broni. On jednak szybko się zerwał, sięgnął pod surdut, wyciągnął długi nóż i z rykiem
wściekłości rzucil się na Niemca. ‘I~n nie cofnął się ani o cal, chwycił szybkim ruchem rękę
trzymającą nóż i tak silnie przycisnął espadę, że ten z okrzykiem bólu upuścił broń. Potem
rozkazał groźnie:
- Daj spokój, Perillo! Nie ze mną w ten sposób. Znajdujemy się w Buenos Aires, a nie w
Salina del Condor. Zrozumiano?
Przy tych słowach przeszył przeciwnika tak ostrym wzrokiem, jak gdyby chciał zajrzeć w
głąb jego serca. Peńllo cofnął się i z przeraże-niem spoglądał na mówiącego. Zbladł jak
płbtno, oczy mu migotały niepewnie, a głos drżał,,kiedy powiedział;
- Salina del Condor? Nie wiem, co to znaczy.
- Wiesz aż nazbyt dobrze, widzę to po tobie. ‘
- Nie wiem, o ćzym pan mówi: Nie chcę mieć z panem nic do czynienia. .
- Masz po temu wszelkie powody, Peńllo!
Sięgnął do kieszeni, rzucił na stół lcilka papierowych peso, by zapłacić za konsumpcję, zdjął
kapelusz z haka i poszedł do drzwi. Nikt nie odważył się go zatrzymać. Kiedy wstał, wszyscy
ujrzeli, że z tym goliatem lepiej nie zaczynać. Jego trzej towarzysze poszli za-nim.
Kiedy drzwi się na nimi zamknęly; espada znów nabrał odwagi. Zwrócił się do swoicb
towarzyszy, by załagodzić porażkę, ponieważ jeden z nich zawołał szyderczo:
- Co za hafiba, Perillo! On cię przewrócił!
- Biegnij więc za nim i oddaj mu! Z takim olbrzymem nikt nie wygra!
- Możliwe. Ale mówił do ciebie ty”. A ty pozwoliłeś na to, sam mówiąc mu pan”.
- Wcale tego nie zauważyłem.
- A co znaczy to Salina del Condor? Co on miał na myśli?
- Skąd mam wiedzieć? Ten Niemiec cierpi na jakieś urojenia.
Przecież wiecie, że wszyscy Niemcy są trąceni. Dajmy temu spokój. Zapewne nie skończono by z
tym tematem, ale właśnie wszedł ktoś, kto przyciągnął oczy wszystkich. Był to gauczo, tak mały i
cherlawy, jakiego żaden z obecnych jeszcze w życiu nie widział. Człowieczek ten miał na sobie
białe, szerokie spodnie, sięgające do kolan i czerwoną bawełnianą c~iripa. Jest to koc, który
mieszkańcy pampasów owijają na ukos dookoła bioder, podciągają z przodu i z tyłu, a potem
okręcają wokół ciała w talii.‘ Rękawy koszuli, równie śnieżnobiałej jak spodnie, mały człowieczek
zakasał za łokcie, tak, że przedramiona miał odkry-te. Nad pasem przewiązana była czerwona
szarfa, której końce zwisały po bokach. Równie czerwone poncho okrywało górną połowę ciała.
Na nogach miał buty, jakie zwykli nosić gauczo. Aby wykonać takie buty to, podczas zarzynania
konia ściąga się skórę zjego pęcin, ale się jej nie wyprawia, tylko ciepłą wkłada do wrzątku, by
łatwiej było zeskrobać sierść. Kiedy skót~a jest jeszcze mokra, wciąga się ją na nogi jak pończochy
i czeka, aż wyschnie i w ten sposób otrzymuje się odporne na niepogodę obuwie, którego co
prawda nigdy już nie można zdjąć. Nosi się je tak długo, aż spadną z nóg. Ocżywiście osłonięte są
tylko podudzia i wierzchy stóp. Palce natomiast wystają, podeszwa także jest bosa. Gauczo, który
nosi takie obuwie, chodzi więc boso, jeśli w ogóle chodzi. Najczęściej bowiem porusza się tylko
wówczas, kiedy jest we własnej ~ chacię, poza tym zawsze siedzi na koniu. Falce nóg muszą być
bose ze względu na strzemiona, bo te są tak tnałe, że wchodzi do nich tylko duży palec. Za to
ostrogi, które gauczo zwykle nosi, są ogromne. Ten mały mężczyzna miał na głowie szary filcowy
kapelusz, z którego zwisał chwościk, a pod nim jedwab-ną, czerwoną chustkę. Chustkę nosi gauczo
pod kapeluszem, by chronić kark przed żarem słonecznym. Chustka daje również ochłodę podczas
jazdy konnej, bo wiatr wydyma ją i chłodzi kark. U pasa pod szarfą przybysz miał długi nóż i
pistolet, a na ramieniu podwójną flintę, która była niewielę krótsza od niego samego. W rękach
trzymał dwie książki. .
Ta ostatnia okoliczność zwróciła szczególną uwagę. Gauczo z
książkami! ‘l~go jeszcze nigdy nie widziano. W dodatku był on gładko
ogolony, co także wydało się dziwne. Mężczyzna zatrzymał się na
- chwilę przy drzwiach i pozdrowił wszystkich głośnym buenos dfasl odszedł do stolika,
który właśnie się zwolnił, usiadł, otworzył
Potem p obie l~.siążki i zaczął gorliwie je studiować. Były to dwa traktaty Królewskiej
Akademii Nauk w Berlinie Daltona i Weissa.
Panujący hałas ucichł. Mały zaskoczył zebranych, nie wiedzieli, co
o nim sądzić. Ale jego to nic nie obchodziło. Nawet tego nie zauważył;
był pogrążony w czytaniu i wcale mu nie przeszkadzało, kiedy znów odniosły się głosy i
rozpoczęto na nowo rozmowy o walce byków.
Tylko kiedy kelner, równie mały jak obcy przybysz, podszedł i zapytał,
co mu podać, gość spojrzał i najczystszym hiszpafiskim zapytął:
-Czy mogę dostać piwo? Mam na myśli cerevisia, jak to się nazywa po łacinie.
-‘Tak, senior. Mamy piwo, sześć peso butelka.
- Proszę mi przynieść butelkę ampulla, czyli po łacinie lagoena.
Kelner spojrzał na niego ze zdziwieniem, przyniósł butelkę oraz szklankę i nalał do pełna.
Goś~ jednak nie pił, nie odrywał się od książek. Przestano się więc nim interesować,
zwyjątkiemjednej osoby - Antonia Perilly. Ten nie spuszczał z niego oka, wydawało się,
że nawet w myślach się nim zajmuje. Wreszcie wstał, podszedł, ukłonił się i rzekł
uprzejmie:
- Przepraszam, senior! My chyba się znamy?
Mały gauczo oderwał się od swojej lektury, wstał i odparł równie uprzejmie:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin