RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ
WYBRAŃCY BOGÓW
Wydawnictwo Przedświt, Warszawa 1991
Copyright © by Wydawnictwo Przedświt
Na okładce wykorzystano ilustrację Jamesa Warhola
Redakcja: Tomasz Kołodziejczak
Korekta: Zespół
ISBN 83-85081-20-8
Wydanie pierwsze, Warszawa 1991
Wydawnictwo Przedświt 00-478 Warszawa Al. Ujazdowskie 16 m. 49 tel. 21-67-64
Druk: Zakł. Graf. W. N. Łódź, ul. Żwirki 2
Rozdział 1
„Trwa usuwanie ostatnich skutków zażegnanej niedawno plagi szkodników na plantacjach w północnej części III
strefy Terei. Jak donoszą tamtejsze agencje, już w najbliższych dniach produkcja powróci w tych regionach do normalnych
rozmiarów. Według ostatecznych ustaleń komisji specjalnej, straty spowodowane przez szkodniki są minimalne i z
pewnością nie odbiją się na zaopatrzeniu ludności w żywność. Na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Specjalistów
postanowiono wspomóc rynek żywnościowy poprzez specjalne transporty nadwyżek produkcyjnych z plantacji innych
stref, dla złagodzenia chwilowych niedoborów w bieżącym zaopatrzeniu rynku”.
(serwis informacyjny TTI)
Klub „Karoma” mieścił się w niewielkim, parterowym budynku wciśniętym pod plątaninę estakad pomiędzy
wieżowcami czternastej dzielnicy. Mała, obskurna buda z tanim piwem i hałaśliwą muzyką, zawsze pełna
rozwrzeszczanych gówniarzy bez grosza przy duszy. Cholera wie, jakim cudem Kronb w ogóle potrafił wyciągnąć z takiej
klienteli pieniądze.
Tonkai przyleciał na samym końcu. Kiedy pancerka spływała ze świstem na betonowy podjazd przed klubem, teren
był już wyczyszczony. Obsługa i właściciel czekali przy drzwiach pod opieką kilku mundurowych. Spłoszenie, panika,
nerwowo palone papierosy. Tak właśnie pracownicy Instytutu zwykli rozpoczynać pracę: najpierw dać mundurowych,
niech zrobią kipisz, zgarną kogo trzeba, otoczą miejsce akcji i spłoszą wszystkich zbędnych świadków. Nie ma się co
śpieszyć. Przez te pół godzinki zatrzymanym z reguły puszczają nerwy, sypią się ze wszystkiego, czasem nawet ze spraw, o
które nikt ich nie podejrzewał. Po każdej akcji Tonkai miał kilku frajerów dla pospolitniaków. Wystarczyło ich tylko
odpowiednio długo potrzymać w niepewności.
Wyszedł z pancerki, ledwie zdążyła dotknąć betonu. Po obu stronach podjazdu tkwiły szpalery znudzonych
policjantów. Dreptali w miejscu, wyginając w rękach gumowe pałki lub postukując nimi o cholewy butów. Niektórzy
skracali sobie czas komentowaniem paniki, jaką wywołała wśród zatrzymanych wyładowująca się z dwóch pojazdów ekipa
Tonkaia.Kierujący akcją przodownik policji zasalutował niedbale do uniesionej znad twarzy tafli plexiglasu.
- Wszystko zgodnie z rozkazem - mówił znudzonym głosem rutynowanego łapsa. - Dwudziestu trzech obecnych na
terenie przeszukania wypuszczono po skontrolowaniu. Obsługa i właściciel zatrzymani do wyjaśnienia. Wnętrze
wyczyszczone, swoim ludziom też już kazałem stamtąd wyjść.
- Dobrze - Tonkai skinął głową do Drauna. Po chwili jego chłopcy zaczęli wyciągać z pancerki kontenery ze
sprzętem tempaxu i wnosić je do klubu.
- Dajcie tu tego Kronba.
- Te, tłusty! Daje tu! - sierżant skinął ręką na zapoconego, galaretowatego łysielca stojącego w grupie zatrzymanych,
pomiędzy szpalerami. - No, już!
Facet nie wymagał dodatkowej obróbki. Starczyło na niego spojrzeć.
- No, to jak? - spytał spokojnie Tonkai, opierając się o amortyzator pancerki.
- Ja... naprawdę nie rozumiem... - zabełkotał grubas roztrzęsionym głosem, przecierając nerwowo pokrytą
kropelkami potu łysinę.
Tak, śledczemu trudno - ot, tak sobie - pogadać z gościem z ulicy. Każdy od razu się trzęsie na sam jego widok.
Smutne.
- Kiedy ostatni raz widzieliście Sayena Meta? Z kim był, dokąd szedł, o czym mówił, co niósł, dla kogo? - Tonkai
wyciągnął papierosa. Kronb też sięgnął drżącymi palcami do kieszeni.
- Nie palić! - huknął znienacka Tonkai i uderzeniem dłoni, końcami palców, jakby od niechcenia wytrącił mu
papierosa z ust. - No więc? - wrócił do spokojnego tonu, wydmuchując w jego stronę dym.
Grubas zdobył się na heroiczny wysiłek, wydobywając z siebie głos co prawda nieco piskliwy, ale wyraźniejszy i
nie tak rozedrgany, jak przedtem.
- Ja nie znam... nie przypominam sobie żadnego o takim nazwisku.
- Sayen Met. Na pewno go nie znacie? Bywał tu.
- Tu różni bywają, panie oficerze, żeby łyknąć sobie kielicha. Takie typy spod ciemnej gwiazdy. Przecież po gębie
nie poznam, czy który nie jest jakiś łobuz! Kto by ich pamiętał po nazwiskach? Płacą, nie awanturują się, to w porządku.
Tonkai odprawił go ruchem głowy i podszedł do siedzącego w pancerce Wondena.
- Mówi prawdę - mruknął telepata, pocierając palcami czoło. - Boi się jak cholera, ale nie kłamie. Mam wrażenie, że
coś ukrywa, ale nie było o tym mowy.
- Sugestia?
- Nie, absolutnie. Pruje się jak koronka.
- Daj mu zdjęcie - powiedział Tonkai do Drauna - i przepytaj jego ludzi. A potem sprawdzić go u pospolitniaków.
Draun wyciągnął ze schowka wydruk.
RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ - WYBRAŃCY BOGÓW
1 / 87
- Handel prochami - powiedział, - Detal. Brak przesłanek do zatrzymania, pospolitniacy trzymają na tym łapę.
Postraszyć?
Wonden z uśmiechem zrozumienia skinął głową.
- Po wała? - rzucił Tpnkai - Jeśli nic nie wie? Zresztą, jak będzie trzeba, to sam postraszę. A ty co tu jeszcze robisz?
- odwrócił się do Wondena. - Kto siedzi na tempaxie?
- Harte. Jest w szczycie, a to się ciężko zapowiada.
Przeglądając wydruk, Tonkai powoli skierował się ku drzwiom klubu. Automat chwilowo zablokowany był przez
mundurowych. Normalnie każdy, kto chciał tu wejść, musiał wetknąć w szczelinę czytnika swój żeton. W ten właśnie
sposób zarejestrowano w piątek Sayena Meta. Było to ostatnie miejsce jego rejestracji.
Tonkai skinął na sierżanta i wszedł do klubu. Skinięcie miało przypomnieć, że od tego momentu absolutnie nikt nie
ma prawa otworzyć drzwi. Poza, rzecz jasna, pracownikami Instytutu.
W środku technicy kończyli rozstawianie tempaxu. Wpakowali cały sprzęt na niewielką, cofniętą w głąb estradę.
Cztery wielkie bloki emiterów rozstawione były wokół wzmacniacza jak kolumny głośnikowe. Na pulpicie leżała
metalowa obręcz, wyłożona od wewnątrz miękką skórą, połączona ze wzmacniaczem długim, skręconym przewodem.
Technicy krzątali się wokół, podłączając przystawki i testując poszczególne bloki. Tonkai stanął z boku, obserwując
ich spod przymrużonych powiek. Nie odzywał się.
Śmierdząca sprawa. Facet z kursu szperaczy, ledwie parę dni przed zatrudnieniem w specjalnym, po prostu znika.
Znika z kursu i znika z systemu ochronnego. Ostatnia rejestracja sprzed czterech dni, w klubie „Karoma”. Dokładnie
przeszkolony telepata z klasą A, wprowadzony w tajniki funkcjonowania Instytutu. A te gnojki ze szkolenia, zamiast
narobić od razu wrzasku na całą strefę, próbują sprawę zatuszować. Gdyby nie fakt, że jakiś osioł po przyjęciu Sayena na
kurs zapomniał go zdjąć z rejestru osób obdarzonych zdolnościami specjalnymi, cholera wie, kiedy by do tego doszli.
Sprawa wylazła przy rutynowej kontroli „uzdolnionych”. A jeszcze ten drugi szczeniak, jak mu tam... Hornen Ast. Co
prawda tylko z klasa B i bez żadnego przeszkolenia, ale za to życiorys - pogratulować. Stary fajter Roty, pół roku w garze.
Od amnestii do wynajęcia. Niezła parka.
O ile mają ze sobą coś wspólnego, ale z rejestracji widać wyraźnie, że tak.
Na co ci idioci ze szkolenia liczyli? Myśleli pewnie, że kadet przed ostatecznym wcieleniem do służby robi sobie
małą wycieczkę po knajpach i burdelach, poszaleje i wróci. Zdaje się, że mieli na kursie taki zwyczaj. No, teraz im się
dobiorą do dupy. Mokarahn, gdy zlecał mu tę sprawę, nie posiadał się ze szczęścia. Narobi teraz Faetnerowi smrodu, nie
ma co.
Szef techników sprawdzał przystawkę do robienia odbitek - nowa nowość, od paru miesięcy w linii - potem jeszcze
raz przejechał rutynowo po wszystkich połączeniach.
- W porządku - skinął na Hartego, który siedział z boku z twarzą ukrytą w dłoniach, przygotowując się do wejścia w
tempax. - Można zaczynać.
Telepata podniósł się jak zahipnotyzowany. Sztywnym krokiem podszedł do pulpitu. Usiadł w fotelu, zakładając
obręcz na głowę i zamknął oczy. Przez chwilę siedział nieruchomo, z wyrazem skupienia na twarzy.
- Gotów - powiedział w końcu.
- Pamiętasz jego twarz? - zapytał Tonkai, podchodząc. - Charakterystykę pola?
- Tak, wszystko pamiętam. Zaczynajmy.
Technicy rozpoczęli swój taniec wokół aparatury. Jeden z nich przebiegał palcami po pulpicie, dwaj inni obiegali go
dookoła, stroili emitery.
- Daj więcej wysokich - powiedział Harte. - Drugi emiter nie stroi... jeszcze ze trzy... dobrze. Więcej wzmocnienia...
nie, za dużo. Zejdź na ósemkę. W porządku. Zaczekajcie chwilę...
Otaczała go mgła. Gęsta, błękitna zasłona, której nie potrafił przebić wzrokiem. Skupił się i skoncentrował
maksymalnie - na nic. Chciał już powiedzieć, żeby podkręcili wzmocnienie, gdy mgła ustąpiła wreszcie, odsłaniając nieco
zamazany, ale dość wyraźny obraz.
- Mam. Podciągnij trochę... dobrze.
Obraz wyostrzył się. Salę klubu wypełniał falujący tłum. Większość gości otaczała estradę, niektórzy, skupieni pod
ścianami i wokół baru, zajęci byli szklankami i sobą. Z trudem dawało się coś dostrzec. Barwne smugi reflektorów
nakierowano na estradę, reszta sali tonęła w półmroku.
Po chwili uderzyła Hartego fala dźwięków. Podgląd był pełny. Ponad kawiarniany gwar i pojedyncze okrzyki
wybijał się ostry, wysoki jęk gitary, błądzącej gdzieś po najwyższych regestrach na tle powolnego pulsu basu i perkusji,
wśród rozciągniętych, płynących leniwie akordów.
Próbował zmienić punkt, z którego obserwował klub. Odpływając pod sufit, ku środkowi sali, obrócił się powoli. Na
estradzie stało czterech dirtasów. Uwagę Hartego przykuł jeden z nich, klęczący tuż przy krawędzi estrady, z gryfem gitary
wyciągniętym jak tylko było to możliwe w stronę publiczności. Twarz zasłaniały mu strąki długich, ciemnych włosów.
Palce chłopaka szybko przebiegały po strunach, by w końcu zatrzymać się na jednym z najwyższych progów, w długim,
wyciągniętym gdzieś spod serca dźwięku. Druga ręka sprawnie manipulowała przełącznikami przystawek, modulując
przeciągły, zawodzący ton. Gitarzysta odrzucił głowę do tyłu, przymykając oczy, pot spływał mu strumieniami po szyi;
spłowiała, trykotowa koszulka była cała przesiąknięta. Zresztą wszyscy muzycy wyglądali na zmęczonych, chyba kończyli
już koncert. Ciemnowłosy chłopak wytrzymał ten przejmujący jęk przez parę, może paręnaście sekund i nagle, kaskadą
twardych, chropawych tonów, zjechał na sam dół gryfu.
- Czas - zażądał Harte.
Przed oczami złote cyfry wybiły mu współrzędne czasu, w którym teraz przebywał. Kilka sekund wcześniej Sayen
znajdował się w drzwiach klubu. Popłynął w tamtą stronę. W półmroku trudno było rozróżnić twarze, tym bardziej, że koło
przejścia kłębiło się wciąż sporo ludzi. Parametry fali Meta również nie na wiele mogły mu się przydać. Odbierał,
zwłaszcza spod estrady, całą gamę bardzo silnych emocji. Ludzie chyba przeżywali tę muzykę, tak, przynajmniej wielu z
nich przeżywało ją bardzo mocno, tworząc ów atakujący jego mózg szum. Fala, zbyt słaba, żeby go po pokonać, ale
wystarczająca, by ogłuszyć, utrudniała skupienie. Obraz niekiedy rozmazywał się.
Dłuższą chwilę obserwował wejście, przy którym wciąż kłębił się tłum. W końcu zrozumiał, że to nie ma sensu. Nie
znajdzie faceta w ciemnościach i w ścisku.
- Nie znajdę go. Jest ciemno i tłum.
2 / 87
- Próbuj - dobiegł go z bardzo daleka głos Tonkaia. - Musisz go znaleźć. Musisz.
Harte skoncentrował uwagę na barze. Wokół było dość tłoczno, ale przy samym szynkwasie siedziało zaledwie parę
osób, a czerwony poblask podświetlaczy pozwalał rozróżnić ich twarze.
Muzyka umilkła, przez salę przetoczyła się fala oklasków. Wnętrze klubu rozjaśniało się powoli, w miarę jak gasły
reflektory, oświetlające scenę.
„Dziękujemy, bardzo dziękujemy. To już naprawdę koniec. Dajcie nam odpocząć...”
Tłumek na środki sali zrzedł, za to przy barze zrobił się nagle ścisk. Brzęczały wrzucane do automatów monety,
budząc elektroniczny świergot i syk dystrybutorów.
W chwilę potem Harte wreszcie zobaczył Sayena Meta. Siedział pod jedną ze ścian, w miejscu gdzie było dość
luźno. Nie potrafił ukrywać się w tłumie, pomyślał Harte z pewną satysfakcją. Nie próbował nawet zmienić wyglądu. Harte
poznał go od razu - proste, krótko przycięte włosy, ostry nos i silnie zarysowana żuchwa. Wyglądał jak zadowolony z siebie
i z życia żołnierz na przepustce. Przed nim stały na stoliku dwa kieliszki. Czekał na kogoś.
Harte opłynął go delikatnym ruchem, usiłując wejść w jego pole. Nic z tego, odległość w czasie była zbyt duża,
zresztą facet też był mocny. Mark mógł tylko sprawdzić po parametrach fali, że był to człowiek, o którego chodziło.
- Mam go! - wymacał przed sobą przycisk kopiarki. Daleki szum świadczył, że aparatura zaczęła wyrzucać z siebie
zdjęcia tego, co właśnie oglądał.
Dłuższą chwilę Harte czekał. Był już zmęczony i chciał mieć nareszcie coś konkretnego, żeby zakończyć seans.
- To ty chciałeś ze mną rozmawiać? - do stolika podszedł wysoki, chudy chłopak. Ten sam, który przed chwilą grał
na gitarze. Na przepoconą koszulkę zarzucił drelichową bluzę. Usiadł, opierając się o poręcz krzesła.
Met podsunął mu kieliszek i wyciągnął rękę do powitania.
- Sayen. Nic nie mów - uciszył go ruchem dłoni, zanim zdążył odpowiedzieć. - Znam cię. Lepiej nie gadać, na
pewno słuchają.
- Tutaj? - głos gitarzysty był o kilka tonów wyższy od chropowatego tenoru Sayena. - Nie sądzę. Bezpieczniki tu nie
przychodzą. Jeżeli, to ci, których znamy na pamięć.
- Są metody. Nieważne, napij się.
- Nie piję - chłopak zamilkł na chwilę. - Słyszałeś, jak graliśmy?
- Trochę. Nie będziemy mówić o muzyce.
- A o czym?
- Jestem z Roty. No, powiedzmy, z czegoś podobnego. Mam dla ciebie propozycję.
Twarz chłopaka ściągnęła się, stężała.
- Tak? - spytał po chwili, nie swoim głosem.
- Słuchaj uważnie i zapamiętaj - Sayen podniósł leżącą obok krzesła torbę, położył ją przed gitarzystą. - Weźmiesz
to. Na razie nie zaglądaj do środka. Otworzysz ją gdzieś na otwartej przestrzeni, tylko pamiętaj: nikogo w promieniu
dziesięciu metrów. Rozumiesz?
- Tak.
- W środku jest instrukcja, która wyjaśni ci, co to za rzeczy i jak ich używać. Musisz się do niej ściśle zastosować.
Nie nawal, bo możesz zgubić i siebie, i jeszcze paru innych ludzi. Spotkamy się jutro, o dziesiątej wieczorem.
- Zaczeka']. Ty się musiałeś pomylić. Na pewno tak. To nie może chodzić o mnie, ja... Sayen przecząco pokręcił
głową.
- Ja się nigdy nie mylę. Wszystko potem zrozumiesz. Spotkamy się jutro, o dziesiątej wieczorem, w Hirenen.
Dojedziesz kolejką. Jakieś pięćset metrów od stacji Boltin jest tam taki wielki, opuszczony budynek. Spytasz o Trumnę, to
każdy Ci pokaże. Ulubiona noclegownia wszystkich pijaczków w okolicy. W podziemiach, na lewo od wejścia, jest duża,
pusta sala, w której będziemy mogli spokojnie pogadać. Tam się wszystkiego dowiesz.
- No, a jeżeli ja... nie mogę? Sayen przyglądał mu się przez chwilę.
- A kto ci pisze te teksty, które śpiewasz? Podniósł się.
- No, więc na razie. I nikomu ani słowa. Absolutnie nikomu. W ogóle się nie widzieliśmy.
Pusty, nic nie rozumiejący wzrok gitarzysty odprowadził go aż do drzwi.
- Dobra - powiedział Harte. - To koniec. Wychodzę.
Wrócił znów na estradę, żeby nie powiększać szoku wyjścia. Obraz powoli rozpływał się, niknął za mgłą. Po chwili
mgła również się rozpłynęła.
Harte otworzył oczy i ściągnął z głowy obręcz. Niemrawo podniósł się z fotela. Przewróciłby się, jeden z techników
podtrzymał go w ostatniej chwili.
- Dobrze, Harte - powiedział Tonkai, wysłuchawszy zwięzłej relacji. Poklepał go po ramieniu. - Na razie odpocznij.
Trzeba będzie podskoczyć do tej Trumny.
- Dzisiaj? Dziękuję bardzo, kapitanie, postoję. Teraz kolejka Wondena.
- W porządku, zwijajcie sprzęt. - Tonkai wybrał z leżącego koło tempaxu stosu kilka zdjęć i skierował się do
wyjścia.Na jego widok Kronb poderwał się i wyprostował prawie na baczność. Zapomniał tylko domknąć gębę. Nie było po
co grubasa straszyć. Tonkai podsunął mu zdjęcie.
- Znacie go?
- Tego z lewej, tak - sapał Kronb. - On jest z tego zespołu, co u nas grał ostatnio. Do piątku u nas grali, byli drugą
kapelą wieczoru...
- Jak się nazywa?
- Jakoś tak... „Spideren”, tak? - odwrócił się do siedzącego na murku faceta.
- Tak, „Spideren” - potwierdził niechętnie facet.
- To jest Olt Naren, konserwator... Olt Naren patrzył spode łba na Tonkaia, z mieszaniną strachu i nienawiści w
oczach.
- Pytałem jak się nazywa ten człowiek, a nie zespół.
- Zaraz, zaraz... Olt, cholera, jak on się nazywa?
- Kensicz - powiedział Maren, kontemplując czubki swych butów. - Get Kensicz.
- Gdzie mieszka?
3 / 87
- Nie wiem. Nic więcej o nim nie wiem.
- Sprawdź go - rzucił Tonkai do Drauna, podchodząc do pancerki.
Draun skinął głową, przysiadając się do końcówki komputera. Jego palce błądziły chwilę po klawiaturze,
wybierając kody wejścia na rejestry systemu ochronnego.
Tonkai zapalił papierosa. Połączył się przez radio z centralą Instytutu, zapowiadając przybycie ekipy do Hirenen.
Nie było na co czekać, zaczynała się porządna praca. Teraz już to wiedział.
Kiedy wrócił, Draun siedział nieruchomo przy końcówce, wpatrując się w szeregi cyfr i liter wybitych na błękicie
ekranu.
- Nie ma go - powiedział spokojnie, podnosząc wzrok. - Zniknął w sobotę, żadnego śladu. Tak samo, jak z tamtymi
dwoma. Tonkai rzucił ledwo zapalonego papierosa na beton i przez chwilę wolno w zamyśleniu rozgniatał go obcasem.
Rozdział 2
„Dzieci chorego czasu
dzieci nędzy i głodu
dzieci paranoi dzieci ciężkiej wody
dzieci bez rodziców dzieci bez tradycji
dzieci przesłuchań i mordów dzieci nienawiści”
Dcrmot Kar/Get Kensicz, wyk. zesp. „Spideren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla
programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisję kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak wartości
artystycznych.)
Trudno by było powiedzieć o Szregim, że jest kimś szczególnym. Ot, taka sobie robota w zakładach mechanicznych
Hynien - ty udajesz, że robisz, oni udają, że płacą. Od czasu do czasu dawało się zarobić parę guldenów na lewo i wtedy
trafiał się lepszy dzień.
Dziś właśnie trafił się lepszy dzień. Obok talerza z resztką niedojedzonego obiadu piętrzyła się kupka banknotów o
drobnych nominałach. Dwie stówy. Naprawiał roller jakiemuś aparatczykowi z centrum. Musiał do tego ściągnąć parę
części z taśmy, ale opłaciło się. Cholera, musiało się opłacić. Po to przecież, na mocy nie pisanej umowy, zostawia się na
taśmie niedoróbki, żeby można było po godzinach trochę zarobić.
Wyciągnął się na wyrku, opierając plecy o ścianę i palił papierosa, wpatrując się w zaciek naprzeciwko. Gdyby to
było jego mieszkanie, zamalowałby go już dawno. Cholera, przynajmniej by czymś zakleił, choćby gazetą. Ale nie należał
do tych szczęśliwców, którzy mieli własną chatę. Dokwaterowali go do jakiejś starej, wrzaskliwej jędzy. Przed paru laty
obaj jej synowie zapętali się, gdzie nie było trzeba, i zrobił się nadmetraż. Zrzędzenie tej baby przyprawiało go o ból
głowy. Ani kogo zaprosić, ani się napić. Wyliczył kiedyś – chciało mu się - ile lat musiał by pooszczędzać na mieszkanie.
A na przydział raczej nie mógł liczyć.
Przeniósł wzrok ze ściany na równy stos czarnych, plastikowych kartoników podziurkowanych w komputerowe
wzorki. Trzeba się nacieszyć widokiem tych dwóch setek, zanim zrobi z nimi to, co zawsze robił z pieniędzmi. A już czuł,
że urżnie się dzisiaj na amen, do zerwania filmu. Kiedy, jak kiedy, ale dzisiaj musiał. Wróciło do niego to jakieś dziwne
przeczucie i męczyło jak zgaga. Wracało co jakiś czas, ale nigdy nie tak silne. A razem z nim wracały wspomnienia - bo
wtedy, przed czterema laty, też miał od rana jakieś dziwne przeczucie.
Boże kochany, to już cztery lata? Cztery, jak w pysk. Cztery lata takiego życia. Wyjechał z Arpanu, tam co krok
groziło mu spotkanie z którymś ze starych kumpli. Zaszył się tu, w Hynien, na ostatnim zadupiu, prawie na granicy
zamieszkanych stref, żeby zacząć od nowa i jakoś sobie wszystko poukładać. Ale nie szło.
Podniósł się, hartując peta o podłogę. Popielniczka stała tuż obok, ale nic tej jędzy tak nie wściekało, jak rozdeptane
niedopałki. Odliczył sobie cztery dziesiątki - na jeden raz aż nadto. Resztę schował w szafce. Wieczorem na ulicy zawsze
łatwo spotkać nieprzyjemnych ludzi. Wtedy lepiej wywrócić kieszenie - nie ma sprawy, co się będziemy kłócić. Idźcie w
swoją stronę. Zresztą, znał siebie. Nigdy jeszcze po pijaku nie przyniósł forsy z powrotem.
Porozkładał pieniądze po kieszeniach i dopiął kurtkę. Nie ma co, robi się późno. Lepiej wyssać, ile się da, w
knajpie, na mecie zawsze drożej. Gorzała pocieszycielka, bracie, usrasz się i nie poradzisz, a jak już nie możesz - to do niej.
Zafunduje ci parę godzin zapomnienia, z gębą wtuloną w opakowanie syntetyków. Powiesz jej, co chcesz, wysłucha, po
policzku pogładzi. Tylko o jednym pamiętaj - prosto do źródełka i w gardło. Boże broń się nie rozglądaj, zanim nie
łykniesz.
Jędza stała w przedpokoju, grzebiąc w szafie. Odprowadziła go do drzwi złym wzrokiem.
- Posprzątałby po sobie, cholera ciężka...! - zaczęła. Trzasnął z całej siły drzwiami.
Zbiegł na dół, omijając dwa wykruszone stopnie. W dzień schody były normalne, tylko na noc czegoś się robiły
strome. Nad ranem trudno czasem wleźć na piętro. Dla wracających z baru pomyślano kiedyś o windzie, ale odkąd tu
mieszkał, czynna była wszystkiego dwa, może trzy tygodnie. Końcówki w kasecie sterującej dawało się wymienić na
gorzałę, i zawsze ktoś się w końcu skusił. Dlatego od dawna nie naprawiano rozprutych skrzynek. „Założymy coś nowego,
jak tylko przyjdzie”. Ale nie przychodziło. Ludeczkowie przyzwyczaili się, wyrobili sobie kondychę. Boże kochany, o tylu
ważniejszych sprawach umieli zapomnieć, co tam winda.
Po chwili szedł już ulicą w kierunku baru. Ściemniało się. Z góry dobiegał go od czasu do czasu szum nielicznych,
przejeżdżających szosą rollerów. Ech, mieć taki wózek dla siebie... Kiedyś mu tak odwaliło, kupił jakiś stary wrak i głaskał
go prawie przez rok. Może by w końcu i wygłaskał, ale przy generatorze stracił cierpliwość. U nich, w Hynien, nie robiono
takich, przychodziły z Mineken i brygadziści trzęśli się nad każdą sztuką. Magazynier zaśpiewał mu cztery koła. Po trzech
miesiącach dał spokój. Z powrotem rozebrał roller na części, sprzedał, ile się dało i przepił sumiennie, co do grosza. Od
tego czasu przestało mu się już merdać po głowie, żeby zajechać własnym roiłem do Ronię i gdzieś ją zabrać.
Nie bardzo wiedział, jak taka dziewczyna potrafiła wytrzymać na tym zadupiu. Przyjechała, bo odziedziczyła tu
mieszkanie po jakiejś ciotce czy babce. Mieszkanie, cholera, ciasna klitka, ale przynajmniej bez żadnej staruchy. Roni znał
jeszcze trochę z Arpanu, ale wyjechała stamtąd na dużo wcześniej, zanim go zwinęli. Pamiętała go. Nie złożyło się jej
powiedzieć, jak to się wszystko potem poukładało. Nieraz zwalał się do niej narąbany jak bombowiec, w przypływie
4 / 87
pijackiej czułości - i, dziwna sprawa, nawet wtedy nie zdarzało mu się puścić pary z gęby, choć zdawałoby się, że w takim
stanie człowiek powie wszystko, co mu leży na wątrobie.
Dla niej nadal był taki, jak dawniej. Teatr jednego widza. Marnował talent, odgrywając przed nią starego fajtera,
twardziela bez pudła który popija tylko dlatego, że mu ciężko wytrzymać w bezczynności. Powinien grać w holofilmach.
Zarobiłby na chleb i na wódkę. No, ostatecznie, pieprzyć chleb.
...
zkgrandler