Dennis Lehane - Wypijmy, nim zacznie się wojna.pdf

(1489 KB) Pobierz
924200082.001.png
Dennis Lehane
Wypijmy, nim się zacznie
wojna
(A drink before the war)
Przełożyła Maria Klimek-Lewandowska
Podziękowania
Podczas pisania tej książki radą, krytyką, zachętą i wiarą, za które jestem i zawsze
będę wdzięczny bardziej, niż jestem to w stanie wyrazić, służyli mi:
John Dempsey, Mail Ellenburg, Ruth Greenstein, Tupi Konstan, Gerard Lehane,
Chris Mullen, Courtnay Pelech, Ann Riley, Ann Rittenberg, Claire Wachtel i Sterling
Watson.
Od autora
Niemal cała akcja powieści toczy się w Bostonie, ale obraz miasta i jego instytucji
zarysowany został dość swobodnie. Zabieg ten jest najzupełniej celowy. Przedstawiony tu
świat jest fikcyjny, podobnie jak postacie i wydarzenia. Wszelkie podobieństwo do
autentycznych zdarzeń i osób, żyjących i zmarłych, jest najzupełniej przypadkowe.
Moje najwcześniejsze wspomnienia wiążą się z pożarami.
W wieczornych wiadomościach oglądałem, jak płoną Watts, Detroit i Atlanta.
Widziałem morze mangrowców i liście palm tlące się pod napalmem, gdy Cronkite
mówił spoza ekranu o dwustronnym rozbrojeniu i o wojnie, która straciła sens.
Mój ojciec, strażak, często budził mnie w nocy, żebym oglądał najnowsze
doniesienia telewizyjne o pożarach, które gasił. Czułem od niego dym i sadzę, duszącą
woń benzyny i smaru; gdy siedziałem na jego kolanach w starym fotelu, te zapachy
wydawały mi się bardzo przyjemne. Pokazywał mi siebie, jak przebiega przed kamerą;
mglisty cień podświetlony szalejącą czerwienią i migotliwą żółcią.
Czas płynął, a pożary zdawały się rosnąć razem ze mną. Gdy niedawno płonęło Los
Angieles, dzieciak we mnie zastanawiał się, co to będzie, jeśli popiół i dym ruszą na
północny wschód, zatrzymają się nad Bostonem, zatrują nasze powietrze.
Ubiegłego lata chyba to się stało. Nienawiść przyszła do nas jak tornado.
Używaliśmy różnych określeń – rasizm, pedofilia, sprawiedliwość, praworządność –
ale wszystkie te słowa były jak wstążki i ozdobny papier na pobrudzonym prezencie,
którego nikt nie chciał otworzyć.
Ubiegłego lata ginęli Indzie. Większość z nich była niewinna. Niektórzy winni, jedni
mniej, inni bardziej.
Ubiegłego lata ludzie zabijali. Nikt z nich nie był niewinny. Wiem to dobrze. Byłem
jednym z nich. Patrzyłem przed siebie nad smukłą lufą pistoletu, spoglądałem w oczy
oszalałe ze strachu i nienawiści i widziałem w nich swoje odbicie. Pociągnąłem za
spust, chcąc sprawić, by znikło.
Słyszałem echo swojego wystrzału, czułem zapach prochu i w dymie nadał
widziałem swoje odbicie; wiedziałem, że będę je widział już zawsze.
1
Żeby zobaczyć Ogrody Bostońskie z baru hotelowego w Ritzu-Carltonie, trzeba mieć
krawat. Podziwiałem już Ogrody Bostońskie z innych punktów obserwacyjnych, nie
mając krawata, i nie czułem, żeby mi czegoś brakowało, ale może w Ritzu wiedzą coś,
czego ja nie wiem.
Co do ubrań, preferuję dżinsy i T-shirty, ale szedłem tam służbowo, więc ten czas
należał do nich, nie do mnie. Poza tym ostatnio trochę się opuściłem w praniu i moje
dżinsy pewnie mogłyby same przejechać się metrem i spotkać się ze mną na miejscu.
Wybrałem granatowego dwurzędowego armaniego – jeden z kilku garniturów, które
dostałem od spłukanego klienta – wyszukałem odpowiednie buty, krawat i koszulę i jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zrobiłem się taki śliczny, że chciałoby się mnie
schrupać.
Przechodząc przez Arlington Street, z uznaniem przyjrzałem się swojemu odbiciu
w przydymionej szybie baru. Dziarski krok, błysk w oku i każdy włosek na swoim
miejscu. Życie jest piękne.
Młodziutki odźwierny o policzkach tak gładkich, jakby udało mu się jakimś cudem
ominąć okres dojrzewania, otworzył przede mną mosiężne drzwi, mówiąc: „Z radością
witamy w Ritzu-Carltonie”. W dodatku mówił szczerze – jego głos drżał z dumy, że
wybrałem właśnie jego urokliwy hotelik. Zamaszystym gestem wyciągnął rękę, aby
wskazać mi kierunek, na wypadek gdybym sam na to nie wpadł, i zanim zdążyłem mu
podziękować, drzwi się za mną zamknęły, a on już przywoływał najlepszą na świecie
taksówkę dla jakiegoś innego szczęściarza.
Moje buty z żołnierską sprężystością stukały o marmurową posadzkę, a ostre kanty
spodni odbijały się w mosiężnych popielniczkach. W lobby Ritza zawsze miałem uczucie,
jakbym zaraz miał zobaczyć George’a Reevesa jako Clarka Kenta albo może Bogeya, jak
pali papieroska z Raymondem Masseyem. Ritza to jeden z hoteli niewzruszonych
w swoim statecznym luksusie: przepyszne dywany o orientalnych wzorach, recepcja
i portiernia z lśniącego dębu, tętniące życiem foyer, przystanek wygodnie rozpartych
handlarzy władzą, którzy w teczkach z miękkiej skóry taszczą ze sobą cudzą przyszłość,
bostońskie arystokratki w tych swoich futrach, z tym swoim zniecierpliwieniem,
spieszące na codzienny manikiur, i legion służby hotelowej w granatowych uniformach,
z solidnymi mosiężnymi wózkami bagażowymi, których kółka z najdelikatniejszym
poszumem wyszukiwały punkty podparcia, tocząc się po grubym, miękkim podłożu. Bez
względu na to, co działo się na zewnątrz, stojąc w tym lobby i patrząc na tych ludzi,
można było odnieść wrażenie, że na Londyn wciąż jeszcze spadają niemieckie bomby.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin