Ze Starżów pani Appelstein tom 1 - Łoś Wincenty.doc

(466 KB) Pobierz

Świat i finanse.

 

Wincenty Hr. Łoś.

 

Ze Starżów Pani Appelstein

 

Powieść współczesna w dwóch tomach.

 

Tom I

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I

 

Działo się to pod koniec świetnego karnawału roku 187... który doskonale pamięta ówczesne pokolenie wchodzącej w świat młodzieży.

Bal u hrabiów Rożniatowskich miał się ku końcowi. Tańczono z niesłychaną werwą białego mazura, prowadzonego przez słynnego w tym tańcu hrabiego Ka...

Na żadnej twarzy nie było znać zmęczenia; tancerze i tancerki wyglądali tak rzeźko i świeżo, jakby dopiero rozpoczęli pląsy. A matrony siedzące przy ścianach, zainteresowane żywo to powodzeniem, to niepowodzeniem swych córek, nie spostrzegały że przez szpary w adamaszkowych portyerach, wdzierało się światło dzienne i sprawiało niejednym to niemiłe wrażenie, jakie zawsze sprawia każdy niezgnębiony i nieznoszący rywala, despota.

I mężczyźni nawet nie czuli znużenia, będącego następstwem każdego użycia — i przyglądali się figurom mazura prowadzonego mistrzowsko, bo czuli może iż po tym prowodyrze, tego tańca już nikt tak nie poprowadzi; że po nich go już nikt takim może w Warszawie nie zobaczy.

— Pierwsze pary!- zawołał niemłody już hrabia Ka... po chwili pauzy, w której jednakże muzyka nie urywała, jakby się strasznie bojąc, by brak jej akordów nie przypomniał rozszalałemu towarzystwu rzeczywistości, t.j. dnia, szparkami w portyerach zwalczającego świateł setki i dopominającego się końca balu.

Na hasło "pierwsze pary," powiększył się gwar w sali balowej i przyległych pokojach.

— Pierwsze pary! — powtarzały sobie matrony, podnosząc się na fotelach.

— Pierwsze pary! — rzucali sobie i starsi mężczyźni, tłocząc się do drzwi, wstając z foteli, opuszczając nawet stoliki z kartami i kanapy w fumoirze.

Wszyscy spieszyli by zobaczyć pierwsze pary, bo w pierwszych parach tańczyły dwie panny Starża — panny, któremi się tej zimy zachwycała, skora jak żadne miasto, do zachwytów Warszawa, tak pochopna do tworzenia światowych bóstw, tak chętna do przewracania w głowach. Bo częściej moda i wypadek, niż rzeczywiste zalety, wydobywają ludzi na wierzch. Kapryśne są fale tego nieuchwytnego morza, jakiem bezsprzecznie jest salonowy wielkomiejski sukces.

Tej zimy panny Starża były la coqueluehe de tout Varsovie, jak z odcieniem ironii mawiała pani hrabina Korońska.

Ale i ona przybliżyła lornetkę do oczu i przyglądała się tym dwom kobietom, którym powodzenie może dawało właściwie to, co daje powodzenie — tę pewność siebie, ten tryumfujący wygląd królewien balu.

Tańczyły w dwóch pierwszych parach, bo tak chciał hrabia Ka... adorator płci pięknej, mimo swych pięćdziesięciu lat; bo tak pozwalała moda, robiąca jedynie najniesłychańsze wyjątki w tym świecie hołdownictwa formom i przesądom.

Panny Starża więc tańczyły przeważnie tego karnawału w pierwszych parach i to zdwoiło jeszcze ich sukces.

Podobne do siebie, były rzeczywiście piękne, choć o piękniejsze nie trudno było w tym samym salonie.

Ale panny Starża miały na skroni ten niewidzialny dyadem, który na wybrane czoła kobiet nakłada moda, i miały poklask podwajający urok kobiety już uznany i rozgłośny.

Były to smukłe i rosłe brunetki o pięknych figurach i one to sprawiały, iż nie mogły być niezauważone. Rysy ich dalekie od klasycznej regularności, miały droższą dla kobiety od niej delikatność, kapryśnego, ale mimo to poprawnego rysunku. Oczy czarne i głębokie, zdobiły te podobne do siebie główki, przecudnie osadzone na łabędzich szyjach, a marmurowych i pełnych biustach.

Były to nie przepiękne, ale jak hrabia Ka... mówił: "niesłychanie efektowne i paradne panny."

Były to wyjątkowo wybitne zjawiska, a ta wybitność" tkwiła w ich nieuchwytnie subtelnym aplombie salonowym, złożonym z setek odcieni. Śmiałość spojrzenia, dumny ruch głowy, pyszny chód królewny i czarujący uśmiech niewieści — cechowały jeszcze więcej młodszą pannę Starża, noszącą imię Ireny. Używała też ona większego od siostry powodzenia, po części może i dla tego, że starsza panna Starża zaręczoną była od kilku tygodni, tańczącemu z nią w tej chwili Janowi Jeziołowskiemu, młodzieńcowi o obliczu promieniejącem szczęściem.

Irena była zaś wolną, a kroniki salonowe głosiły, że dzisiaj dała dziesiątego kosza w tymże karnawale.

I o tem to właśnie w tej chwili, lornetując śliczną Irenę, zdwajającą swój urok w mazurze tańczonym z niezrównanym wdziękiem, mówiła hrabina Korońska ze swym nieodstępnym, gdy raczyła mówić, Bywalskim.

— Bo powiedz mi pan — cedziła swym paryskim akcentem, a połatanym francuzczyzną językiem — co skłania tę pannę Starża do niekorzystania z daru ślepej fortuny, której tego karnawału przyszedł dziwny kaprys wysypania rogu obfitości na obie te... panienki. Elles ne sont pas mal, ale... ale na przyszły rok się

opatrzą i wyjdą z mody... Będzie polować za tymi, którym tej zimy poodmawiała. Starsza miała więcej rozumu...

— Certainement comtesse  — bąknął Bywalski, zakładając monokl.

Hrabina usiadła i wskazując obok siebie miejsce towarzyszowi, ciągnęła:

— Pan, który masz przywilej mięszania się do wszystkiego, radzenia wszystkim i żyjesz dobrze ze wszystkimi, powinieneś interweniować. Vous devriez monsienr Bywalski, wytłomaczyć tej panience, że się nie odmawia takich partyi, jak Łęski lub Sędzimirski, gdy się nie ma nic prócz swych czarnych oczu i zgrabnej figurki; gdy się jest... enfin tylko panna Starża...

— Ależ to doskonała prastara rodzina — obruszył się Bywalski, który nigdy nie mógł się oswoić ze sposobem traktowania najpoważniejszych szlacheckich nazwisk, przez utytułowana arystokracyę. Może mu to zawsze boleśnie przypominało, że on sam był tylko Bywała-Bywalskim, bez żadnego hr. lub br. wreszcie.

— Nie przeczę, nie przeczę, ale... w naszym wieku i naszym świecie, panie Bywalski, nazwiska utytułowane, książęce, panujące są rien de tout, jeśli nie wymawiane z tym odcieniem uszanowania, które niestety mamy tylko dla złota...

— Ah! hrabino!

— Patrzę jasno na rzeczy, panie... Świat mnie taką być nauczył...

— Świat francuzki, dodaj pani.

— Nie! Świat warszawski w którym nie przewracacie się ze śmiechu, widząc w oknach klatki schodowej pałacu Rinberbergów herb "Topór odwieczny;" świat warszawski, w którym próbowano rok temu, gdym się na jego horyzoncie zjawiła, udowodnić, że nie jestem prawdziwą hrabiną Korońską i nie byłam prawdziwą księżniczkę Pilarską, bo znajdowano...

— Co znajdowano?

— Że za mało mam złota, by te dwa nazwiska nosić,

— Ah! pani.

— Nie przecz pan. Byłeś może pierwszy a eu douter, będąc Warszawianinem par excellence. Was złoto finansów zupełnie zgangrenowało. Niema już w Europie miasta, w któremby mniej wielki świat szanował swoje tradycye, a podlejsze złotu bił pokłony. Ceci dit partous...

Tu uśmiechnęła się tym odrębnym uśmiechem kobiety, która kiedyś czarowała pięknością, a rozumem czarować jeszcze pragnęła i podchwyciła:

— Szczęście, fortuna lepiej powiedzmy, zawsze prawie każdemu z nas podaje swą rękę z rogiem obfitości, za którym gonimy, Tylko my nie wiemy o tem a rogu nie widzimy. Powiedzże pan tej pannie Starża, że tej zimy, owa ślepa dama ją sobie wybrała. Powiedzże jej pan, że ta dama długo przy nikim się nie zatrzymuje i długo nie czeka, by uchwycono rękę którą wyciąga... Powiedzże jej pan to, jeśli masz dlaniej cokolwiek życzliwości, a jesteś przecież jej admitratorem i podobno przyjacielem domu Starżów...

— Powiedzieć, by wyszła za Sędomirskiego? Ależ ona lepszego warta. Ależ ona, przypatrz się jej pani, potrzebuje dyademu z brylantów, jak ten który pani masz, i pereł na szyję... a Sędomirski szlachcic na...

— Ha, ha, ha! — zaśmiała się hrabina. — Więc czekać będzie na tego księcia z powieści, który ozdobi jej skronie?...

— Będzie czekać... — odparł Bywalski, którego, jako przyjaciela Starżów, obruszył śmiech hrabiny.

— To się nie doczeka! — zawołała hrabina. — Widziałam wiele takich panien Starża, którym sukces najgorsza wyświadczył przysługę. — Tu wstała i kończyła: — Przepowiadam panu, iż le prince de la fable w Warszawie się nie znajdzie...

— A gdyby się znalazł? — mruknął najwidoczniej zmięszany Bywalski.

— Ha, ha, ha! — zaśmiała się znowu. — Jesteś pan naiwny. Seryo myślisz, że jakiś Branicki czy Potocki, Sanguszko czy Lubomirski, oświadczy się o pannę Starża?

— Dlaczegożby nie?

Hrabina spoważniała i wyraz niezadowolnienia przebiegł po jej rysach.

— Panie Bywalski, ależ niewolno tak nie znać swego świata! Jesteś wielkim augurem u Starżów i gotóweś unieszczęśliwić tę pannę na całe życie, jeśli ją karmisz des ces idée la.

Bywalski wstał i zakonkludował:

— Jest godną dyademu i dyadem mieć winna.

— A więc go dostanie w Warszawie chyba z rąk jakiego steina lub berga...

— Ah! Pani.

— Nie widzę innego sposobu — odparła hrabina i odsunęła się od Bywalskiego.

Ten pozostał zamyślony. Rozmowa ta go zastanowiła.

— Kto wie — myślał — czy w słowach hrabiny nie tkwiło wiele prawdy. Irena upojona sukcesem, mogła się przerachować...

Długo dumał, aż wreszcie się otrząsnął.

— Ależ nie... to niemożliwe. Irena potrzebuje majątku, dużego majątku, Sędomirski... nie?

Polubił tę pannę i interesował się nią może więcej wskutek swego stanu starokawalerskiego, potrzebującego protegować i admirować, niż w skutek swego bardzo dalekiego ze Starżami pokrewieństwa.

Ta ostatnia złośliwość hrabiny go obruszyła. Co za myśl, by Irena miała nie znaleźć partyi, tylko pod postacią kogoś z finansów. Cóż tę myśl hrabinie dało? czy to, że młody Appelstein kręcił się koło panny Starża?

Bywalski powiódł po sali oczami i odszukał w niej Irenę.

Siedziała na taborecie. Po prawej stronie miała młodego hrabiego Korońskiego, którego słuchała z widocznem roztargnieniem — czy dlatego może, że jąwciąż zagadywał Appelstein, siedzący po jej lewicy i wpatrzony w nią wzrokiem pełnym uczucia i namiętności.

Bywalski zastanowił się. Wyraz twarzy Ireny zdawał mu się być innym niż kiedykolwiek i tak indywidualnym, iż jego niezbyt głęboką psychologię przykuwał,

Panna Starża wyglądała znudzona i zawiedziona: jej spokojny wzrok spoczywał na twarzy pięknego Korońskiego, syna hrabiny i zdawała się go badać z intensywnością, myśli, usiłującej coś odgadnąć. A to co odgadnąć pragnęła, znała już prawie, tylko sobie tego przyznać nie chciała. Tyle zaobserwował Bywalski i to mu wystarczyło by się zatrwożyć. Ten bal był ostatnim balem tego karnawału. Czyżby Koroński, na którego wiedział, że rachowano, nie oświadczył się? Irena była nim zajęta. Pani Starża, obracająca może ostatki swych niegdyś dużych funduszów na ten właśnie karnawał w Warszawie, pragnęła gorąco wydać swe obie córki. Liczyła też na Korońskiego. A najwięcej może nań liczył młody Starża, brat Ireny, mężczyzna lat blizko trzydziestu, który pragnął wyjścia za mąż swych sióstr, aby mu te ułatwiły czy to bogate ożenienie się, czy też życie takie, jakie mieć pragnął. A potrzebował on przedewszystkiem pieniędzy, bo lubił namiętnie to tylko, co pieniądze dają.

Gdy też on stanął w myśli Bywalskiemu, posunął się by go odszukać i zasięgnąć języka. Na tymbalu bowiem rozeszła się była pogłoska, że Irena odmówiła Sędomirskiemu, a Bywalski nie wiedział, ażali to było prawda, lub salonową bajką tylko.

Edward Starża bawił w przylegającym do sali tańców salonie i co chwila opuszczał grupę kilku rozmawiających mężczyzn, by zbliżyć się do drzwi sali i gorączkowem okiem rzucać w stronę, w której Irena z Korońskim i Appelsteinem ściągała jego uwagę.

Młodzieniec ten równie jak siostry przystojny, wysoki, barczysty, blondyn, typ polskiej, szlacheckiej, junackiej, męzkiej piękności — dzięki modzie, używał też tej zimy niepomiernego w Warszawie sukcesu.

Ale teraz nie wyglądał nim upojony, ani zabawą oszołomiony. Owszem, jakiś twardy wyraz mienił się w jego raczej wesołych rysach, jakieś widoczne niezadowolnienie burzyło jego gorącą krew.

Bywalski stanął przy nim w chwili, w której tenże zagryzając delikatne blond wąsy, zamierzał opuścić dopiero co zajęte obserwacyjne stanowisko.

— Powiedz mi Edwardzie — zagadnął — czy jest w tem coś prawdy, co głoszą dzisiaj?

— W czem?

— Że twoja siostra odmówiła Sędomirskiemu?

— Albo ja wiem — obruszył się, jakby hamując wybuch, Edward Starża — albo ja wiem co ona myśli i komu odmawia? Warszawa przewróciła jej w głowie. Nikt się dotąd o nią nie oświadczył, choć kroniki głoszą o dziesięciu, nikt! bo jest głupią gęsią! Ot patrz teraz, siedzi między dwoma. Czy myślisz, że z tego co będzie? Nic! Sukces ją upoił — mówił cicho ale z wybuchem.

— Przesadzasz — szepnął Bywalski, wsuwając swą rękę pod ramię Starży i probując go uprowadzić. Z rozdrażnienia młodzieńca pragnął skorzystać i dowiedzieć się tego, co przed nim nawet, jako przyjacielem domu, widocznie ukrywano. On był przekonany, że panna Starża dała dziesięć koszów tej zimy, a tu się dowiadywał...

— Me przesadzam — odparł Edward. — Nie widziałem tak głupiej gąski, jak Irena. Na seryo bierze swój salonowy sukces, a przytem ten nieszczęśliwy sentymentalizm!... Chciałaby w jednej osobie księcia, milionera i kochanka. Ona jest głupszą od gąski. Ot! patrz teraz, siedzi między dwoma. Gdyby była sprytną i trochę kokietką, a mniej sentymentalną, toby już się był oświadczył Koroński... byłaby go do tego zmusiła. Gdyby była przynajmniej mądra, jak inne panny, toby się oświadczył Appelstein... A ona za chwilę wstanie z niczem, bo jej głupia ambicya nie pozwala zmusić Karola do oświadczenia się, a przewrócona głowa i sentymentalizm nie chcą, by się oświadczył Appelstein...

— Więc byłbyś i za Appelsteinem? — zapytał szeptem Bywalski.

— Dla czegóżby nie — mruknął Edward. — Widzisz jak lubi toalety, zabawy, jak ją odurza świat. Wszystkiego mieć na świecie nie można. Gdy się jest za głupią, by złapać hrabiego i milion, to się bierze trzy miliony u dyabła i robi się bardzo prosty rachunek: milion zamiast tytułu, drugi milion za milion, a trzeci za żyda. C'est simple comme bonjour, et Ie compte y est.

W tem muzyka urwała. Powstało zamięszanie, tylko Bywała Bywalski długo jeszcze stał w miejscu, popychany i potrącany przez cisnące się z sali tańców tłumy.

Smutno mu było, temu wytrawnemu salonowcowi na myśl, że widocznie Koroński bałamucił tylko Irenę.

 

 

II.

 

Bernard Appelstein był pierworodnym synem Salomona Appelsteina, który założywszy w Warszawie poważny dom Appelsteinów, powoli, w tej epoce właśnie schodził z tego świata w bardzo już podeszłym wieku. Czystej krwi potomek warszawskiego Izraela, był nie bez pewnych zasług dla społeczeństwa polskiego, które w satyrycznym wierszu zasługi te niejako upamiętniło. W swoim czasie, lat temu wiele, gdy Salomon Appelstein był w sile wieku, jakiś dowcipniś puścił w kurs ten czterowiersz, będący niejako pamiątką popularności pana Salomona: Kto nie kocha Łubieńskiego, synów i wnuków jego,

Kto nie kocha pani Łąckiej i Łąckiego,

Kto Appelsteina nie kocha.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin