Stefańska Agnieszka - Extra vergine.doc

(597 KB) Pobierz

 

 

 

Agnieszka Stefańska

 

EXTRA VERGINE

 

 

 

Najbliższym


Kiedy niemiecki dwupłatowiec wylądował na dachu domu mojej prababki, ta, przeświadczona o bliskim końcu swej egzystencji, zdążyła pomyśleć o trzech rzeczach: o świętym Jerzym ukazującym się pod postacią jelenia, o balii z niedokończonym praniem i o tym, że przyjdzie jej umrzeć dziewicą.

Pierwszy samolot, który przeorał niebo nad Anielinem, mógł na zawsze zmienić losy moje i mojej rodziny, odbierając mojej prababce życie, a co za tym idzie - radość z poczęcia mojej babki, tej zaś mojej matki, a w końcu i mnie: Julii Bałuckiej.

I choć w owej chwili, gdy z trzaskiem załamywała się konstrukcja krytego strzechą dachu, Zofia pomyślała, że takie jest widać jej przeznaczenie, nic nie wskazywało, by miało się ono wypełnić - prababka szczęśliwie przeżyła. A wraz z nią (co doprawdy zakrawało na cud!) przeżył pechowy pruski pilot, któremu tuż nad naszym podwórzem zabrakło paliwa. Mówiono, że właśnie ów pusty bak i upadek na słomiany dach uratowały mu życie.

Zofia cudowne ocalenie gotowa była raczej przypisywać interwencji świętego Jerzego, za najlepszy zaś dowód oddziaływania sił wyższych uważała pojawienie się rzeczonego świętego tuż przed śmiercią. Prababka była tak mocno przekonana o prawdziwości swojego objawienia, iż nigdy nie znalazł się śmiałek chcący je podważyć.

* * *

- Prusak musi zostać! - oznajmiła Zofia. Rodzina niechętnie kręciła głowami. Ukrywać w czasie wojny wroga? Nikomu we wsi nie uśmiechała się perspektywa tej niezwykłej, nawet jak na owe czasy, gościny.

Nieustępliwość Zofii sprawiała jednak, że niektórzy zaczęli dawać wiarę idei boskiej interwencji. Wszak następny „metalowy ptak" miał pojawić się tu dopiero dwadzieścia dwa lata później, przy okazji następnej wojny rozpętanej przez współplemieńców Jurgena.

- Święty Jerzy w odpowiedzi na moje modlitwy zrzucił go z nieba. Dla mnie! - upierała się.

I chyba rzeczywiście coś w tym musiało być, bo jeśli przyjąć, że Bóg prawdomówność szczodrze wynagradza - a w zagrodzie braci Zofii wkrótce po tym zdarzeniu maciora wydała na świat aż siedmioro prosiąt - moja prababka nie mogła kłamać.

- Niech zostanie... - orzekła wioskowa starszyzna. - Ale ptaka z żelaza trzeba zakopać za kościołem, żeby z tego jakiegoś nieszczęścia nie było.

Tak też się stało. Kiedy dwudziestoczteroletni pilot pruski Jurgen z Guttstadtu powracał do zdrowia, jego drogocenna latająca maszyna wraz z całym ekwipunkiem leżała dobre cztery metry pod anielińską ziemią, w miejscu, gdzie bagnisty grunt zabiera wszystko prędzej niż ogień piekielny.

- Wo ist meine Maschine? Wo sind meine Bucher?!

Każdorazowo, kiedy Prusak odzyskiwał przytomność, z niezrozumiałym dla innych uporem dopytywał się o wszystko, co prawdopodobnie miało związek z ekwipunkiem przewożonym w samolocie. W odpowiedzi prababka z tajemniczym uśmiechem Giocondy na twarzy czule głaskała chłopca po rozpalonym czole. Mimo iż od lat panował w szkole przymus nauki języka zaborców, Zofia nie rozumiała ani słowa. Wszak prawdą jest, że my, Polacy, szczycimy się, iż pod przymusem nie jesteśmy w stanie nauczyć się nawet najprostszej rzeczy z mowy wroga. Choćby to miało być abecadło...

* * *

- Wo - sind - meine - Bu - cher?

Głos nauczyciela z gminnej szkoły w Anielinie przywołał mnie do rzeczywistości. Preceptor zadawał każdemu dziecku po kolei proste pytania, rozbijając słowa na sylaby. Nie doczekał się odpowiedzi. Spuściłam głowę, by nie dostrzegł mojego wzroku i nie wywołał mnie z ławki. Pytanie było zbyt proste, aby nie znać na nie odpowiedzi, a jednocześnie nie pragnęłam niczego bardziej niż być jak tamte dzieci pogrążona w słodkiej niewiedzy dotyczącej kwestii „gdzie są książki pana nauczyciela".

Pech! Palec nauczyciela z odległości pięciu metrów precyzyjnie wskazywał jakiś punkt na moim czole.

- A teraz - głos nauczyciela zabrzmiał triumfalnie - ktoś wam wreszcie, wiejskie osły pokaże, jak należy uczyć się języka niemieckiego!

Zdrętwiałam. Czułam się skompromitowana, napiętnowana wyniesioną z domu znajomością znienawidzonego przez dzieciaki „szwabskiego". I kto wie, czy przez całą przerwę nie stałabym samotnie w kącie szkolnego korytarza jako przemądrzały szkop, gdyby nie właśnie zainstalowany w naszej szkole jazgotliwy dzwonek elektryczny, włączający się i wyłączający bez powodu. Cała zgraja rozkrzyczanych dzieciaków jak na komendę wyskoczyła z ławek i rozpychając się teczkami, rzuciła się w stronę drzwi. Dzięki ci, święty Jerzy, patronie naszej rodziny!

Złożyłam zeszyt, bo wspomnienia ożyły bardziej, niż zamierzałam im na to pozwolić, a ciągłe bujanie wagonu uniemożliwiało szybkie pisanie.

Pociąg miarowo wybijał takt jakiejś nieznanej i męczącej melodii. Dźwięk ten męczył mnie jak większość dobiegających do nas odgłosów. Zgrzyt mijanych zwrotnic brzmiał skrzekliwie i nieprzyjemnie łaskotał delikatne ściany labiryntów moich uszu. A te miałam bardzo wrażliwe.

Mówi się, że każdy człowiek rodzi się z jednym talentem. Czasem nie odkrywa go nigdy, lecz ten talent sprawia, iż wszyscy jesteśmy wyjątkowi. Ja swój dar odkryłam we wczesnym dzieciństwie: miałam znakomity słuch. Zawsze potrafiłam rozpoznać piękno i brzydotę dźwięków, odróżnić banalne od tych zupełnie niezwykłych. Ze stuprocentową pewnością oceniałam, który utwór stanie się hitem, a który na zawsze pogrąży się w ludzkiej niepamięci.

Znajdowałam prawdziwą przyjemność w obserwowaniu ludzi przez uszy, mój tajemniczy detektor dźwięków. Zadziwiające, że wkrótce odkryłam rzeczy niezwykłe, choćby jak osobliwie w ludzkiej mowie brzmi strach czy kłamstwo.

Opisanie losów rodziny miało stanowić doskonałą ucieczkę przed wszystkimi otaczającymi mnie dźwiękami, nieodkrytą teraźniejszością i obcą, daleką przyszłością. W psychologii - nauce, którą niegdyś tak kochałam, iż postanowiłam poświęcić jej pięć lat niedokończonych studiów - moje postępowanie miało nawet swoją nazwę. Próbowałam ją sobie przypomnieć, lecz pociąg właśnie pokonywał zwrotnicę i przykry piskliwy łomot przegonił z mojej pamięci rodzącą się myśl.

Także mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie pod wpływem jazgotu kół przebudził się ze snu i ze zdziwieniem rozglądał po przedziale.

Szybko ukryłam brulion przed wzrokiem nieznajomego.

Byliśmy sami.

- Kiedy zasypiałem, pani tu nie było.

- Nic dziwnego, rozsądni ludzie w dzisiejszych czasach nie jeżdżą pociągami, to zbyt niebezpieczne - wyjaśniłam, choć zapewne było to tak oczywiste, że aż niewarte komentarza.

Właściwie zrobiłam to tylko ze względu na jego niecodzienny wygląd. Mężczyzna miał na sobie wełnianą kraciastą marynarkę i przekrzywiony beret. Ciekawa byłam, czy zdaje sobie sprawę, że teraz nikt tak się nie ubiera. W kraju, który ledwo wykaraskał się z komunizmu, a teraz zmagał się z najciemniejszymi stronami kapitalizmu, nikomu by nawet do głowy nie przyszło wyglądać jak angielski arystokrata. Po prostu było to niestosowne i wszyscy to jakoś podświadomie wiedzieliśmy.

- A pani się nie boi? - zainteresował się, intonując pytanie niczym teatralny aktor starej daty.

- Nie.

Miałam ochotę przyznać, że się boję, ale to jego osobliwy, staroświecki wygląd sprawił, iż odważyłam się wsiąść do tego przedziału. I jego głos - dziwnie, przyjemnie znajomy...

- Ten pociąg jedzie spod samej niemieckiej granicy, wie pani? Pomyślałem, że skoro jedziemy w jedną stronę i nie przeszkadza nam potencjalne niebezpieczeństwo, grożące ze strony kolejowych wandali, możemy trochę porozmawiać.

Mężczyzna zrobił pauzę.

- Tak... - stwierdziłam. Jego dykcja na pewno musiała mieć coś wspólnego ze sceną.

- Lubię rozmawiać z ludźmi, poznawać koleje ich życia, to mój zawód - ciągnął swoim wspaniałym głosem. - A ludzie uwielbiają mówić... Pani, zauważyłem, pisze pamiętnik?

Mężczyzna wskazał brodą brulion, który bezskutecznie próbowałam wsunąć pod siedzenie.

- To niezupełnie pamiętnik - odburknęłam. Mogłam to zrobić nieco grzeczniej, lecz nie miałam ochoty rozmawiać.

- Niezupełnie?

Uśmiechnął się rozbrajająco. Nie mogłam go zlekceważyć.

- To rodzaj autoterapii. Piszę o sobie i swojej rodzinie.

- I...?

- Co: i...?

- Nie wiem. Zawsze jest jakieś i. Wszyscy tęsknimy do rodzinnego domu, a jednocześnie pragniemy się od niego uwolnić. A należy go przyjąć.

Patrzył na mnie tak, jakby wiedział o moim życiu więcej, niż powinien. Kim był? Prababcia Zofia mówiła, że jej święty Jerzy też nosił beret, kiedy było zimno. A dzisiaj na dworze był mróz.

- No dobrze - zgodziłam się. - Skoro mamy się nigdy nie spotkać, a łączy nas tylko ta jedna jedyna podróż, opowiem panu, jak święty Jerzy zesłał mojej prababce miłość.

- Doskonale! - mój towarzysz zatarł ręce. - To mój imiennik.

* * *

Zniszczenie drogiej i nowoczesnej maszyny zniweczyłoby karierę wojskową Jurgena. Może nawet trafiłby pod sąd wojenny? Kto wie? Wszystkich więc zdziwiło, iż zamiast cieszyć się, że nie musi wracać do pruskiego hangaru, słaniający się na nogach, wciąż jeszcze bardzo osłabiony pilot całe dnie spędzał na przekopywaniu bagien za kościołem w poszukiwaniu szczątków swojej latającej maszyny. To, że nic nie znajdzie, było od początku oczywiste dla każdego. Ale nie dla Jurgena.

Owa nieznajomość praw, jakimi rządziło się przykościelne bagno, pogłębiła tylko w ludziach przekonanie, że ród germańskich okupantów, choć bardzo zawzięty, nie jest stworzony do wyższych czynności myślowych.

Prusak kopał zatem i kopał, a Zofia siedziała obok niego, nie odzywając się ani słowem. Przekopywanie bagna nawet najwytrwalszemu Niemcowi wcześniej czy później musi się wydać bezsensowne.

Ten moment nastąpił w dzień Bożego Ciała tysiąc dziewięćset siedemnastego roku, kiedy to po raz pierwszy przerwał kopanie, by popatrzeć na Zofię. Siedziała w cieniu wierzby w prostej, niebieskiej sukience i z braku innych zajęć, nie zwracając uwagi na Jurgena, rozczesywała swoje gęste, czarne włosy.

Ruchy jej rąk, malujące się na twarzy znudzenie i senność komuś innemu wydawać by się mogły najbanalniejsze pod słońcem, ale germański żołnierz dostrzegł w nich coś erotycznego, spotęgowanego w jego umyśle przez każdy tydzień, każdą godzinę wstrzemięźliwości.

Swoje spostrzeżenia z precyzją godną ścisłego umysłu postanowił poddać empirycznym badaniom polegającym na stałej obserwacji młodej brunetki. Wierzył, że naukowa dociekliwość będzie najlepszym alibi w razie ewentualnego posądzenia o wścibstwo, ciekawość i brak taktu.

Zauważył, że kobieta jest niezbyt wysoka, ale za to powabnie zaokrąglona. Jej kruczoczarne brwi zrastały się zabawnie nad oczami, tworząc jakby mostek nad nasadą nosa. Próbował nawet nadać kształtowi jej brwi jakąś naukową nazwę, lecz ku własnej rozpaczy do głowy przychodziło mu tylko jedno określenie: że jest... uroczy!

Z każdym kolejnym dniem Jurgen obserwował moją przyszłą prababkę coraz dłużej i wnikliwiej, aż któregoś dnia spostrzegł, że poszukiwania samolotu stały się jedynie pretekstem do zajmujących oględzin.

Dziwiło go, że Zofia nie zna uczucia nudy, tak znamiennego dla miejskich dziewczyn, które widywał w rodzinnym Guttstadcie. Jednego dnia szyła prześcieradło, innego dnia haftowała kapę. Następnego znów powoli zaczynała robić na szydełku serwetę.

Czy gdyby wiedział, że owa Rusałka, Nimfa z Ludu, jak ją w myślach nazywał, szykuje wiano na ich wspólne wesele, mniej by podziwiał jej spokój i opanowanie? Tak czy inaczej, gdy mężczyzna patrzy tak uparcie, a kobieta na to mu pozwala, musi coś z tego wyniknąć. Zwłaszcza wtedy, gdy mężczyznę zsyła z nieba sam święty Jerzy...

Pradziadek Jurgen, od którego pochodzenia nasza rodzina wzięła nazwisko Pruski, szybko zrozumiał, że świeżo poślubiona małżonka niczym nie przypomina jego niemieckiej Mutter, jedynej kobiety, jaką znał, i jedynej, której autorytetu nigdy nie śmiał podważyć. Spowodowało to, że cała jego dotychczasowa wiedza na temat kobiet okazała się mało przydatna.

Mutter z Guttstadtu nawet wyglądem różniła się od małej, czarnowłosej Poleczki. Była wysoka, chuda i niezmiennie poważna, co sprawiało, że nawet ci, którzy nie mieli na to ochoty, musieli się z nią liczyć.

Mutter wierzyła, że kilkakrotna głośna modlitwa w ciągu dnia zbawi każdego, gdy tymczasem Zofia nie była wcale tego taka pewna. Pewnie dlatego nie zaganiała Jurgena do wspólnych modłów, ale i sama nie modliła się często.

Mutter żywiła także głębokie przekonanie, że dzielenie łoża z kobietą to rozpusta i grzech, w rezultacie prowadzące do uwiądu męskich narządów. Ponieważ miała na to również wiele pouczających i barwnych przykładów, chętnie dzieliła się nimi z synem, mrożąc krew w żyłach malca.

Teraz, kiedy w dorosłym życiu w pełni poznał przyjemność, jaką daje posiadanie owych skalanych grzechem narządów, bardzo go martwiło, że miłość do żony niechybnie ściągnie na jego męskość straszliwą plagę niemocy. Zagrożenie powiększał fakt, że Zofia, w przeciwieństwie do Mutter i znanych jej pań, uwielbiała często i długo się kochać z podarowanym jej przez niebiosa Prusakiem.

Podejrzewano, że to nie interwencja świętego, lecz raczej nieco przydługie panieństwo i strach przed dozgonnym dziewictwem obudziły w Zofii niezwykły dla prostych kobiet miłosny ogień. Miała już przecież prawie dwadzieścia pięć lat i jej natura domagała się nadrobienia straconych lat.

Minęła szara jesień, jałowa zima, a później wiosna. Nie nastąpiło jednak to, co powinno się stać. Choć miłość między małżonkami była o wiele bardziej gorąca niż między innymi kobietami i mężczyznami we wsi, to tylko w innych domach, a nie u nich, przychodziły na świat dzieci.

Niebawem skończyła się wojna, którą później nazwano pierwszą wojną światową albo wielką wojną. Polska wybiła się na niepodległość, dzięki czemu bracia Zofii odzyskali spokój sumienia, dręczonego dotychczas myślą o zakopanym pod stodołą wraku niemieckiego dwupłatowca. Jeśli wcześniej przeleciała komuś przez głowę niedorzeczna myśl, że są niesfornymi gośćmi w ojczyźnie Jurgena, teraz nie było wątpliwości: byli u siebie!

Oficjalne przemianowanie wsi z Dorf Anelin na Anielin odbyło się przy akompaniamencie cygańskiej orkiestry i dziesięciu tuzinach butelek wódki. Pradziadek Jurgen, który przysięgał prababce na zawsze pozostać pod tą samą strzechą, która uratowała mu życie, fetował uroczystość na równi z innymi. W życiu miejscowych nie zmieniało się nic, więc czemu się nie bawić, skoro według ludowej mądrości każda okazja do świętowania jest dobra, jeśli tylko nie narusza świętych praw Piotrowego Kościoła.

Zofię tymczasem trapiły zupełnie inne, mniej wesołe myśli.

Jasnowłosi synowie i córki Jurgena, którzy zapełniali świat jej snów i marzeń na jawie, nie chcieli zamieszkać w jej brzuchu, choć wspólnie z mężem zapraszali ich tam co noc.

Próbowała piekących ciało maści i specjalnych modlitw do świętej Elżbiety, patronki zwiastowań narodzin. Była nawet na specjalnej pielgrzymce do klasztoru w Studziannie. Na próżno! Znienawidzona krew miesięczna i tym razem, jak równo cztery tygodnie wcześniej, bezwzględnie przepłukała jej łono.

Kiedy wszystkie fizyczne i biologiczne przyczyny niepłodności moich praprzodków zostały wykluczone, stało się jasne, że źródło ich kłopotów musi leżeć gdzie indziej.

Długo zastanawiano się, myślano, przeczesywano teraźniejszość i przeszłość małżonków, szukano nieuregulowanych długów, czarów i uroków rzucanych przez wiejskie „babki" oraz zwodnicze nimfy bagien i jezior. A kiedy już przegoniono wszystkie duchy przeszłości, na firmamencie ich rodzinnego szczęścia ostała się tylko jedna postać...

Mutter!!! To słowo spadło na Zofię niczym objawienie, istny grom z jasnego nieba. Gdzieś daleko, w obcym kraju, w którym nigdy nie była, miała teściową opłakującą śmierć jedynego syna. Mutter przez wszystkie długie tygodnie, które minęły od chwili, gdy Prusak wylądował na krytym strzechą domu prababki, musiała wierzyć, że strącony nad terytorium wroga Jurgen zginął męczeńską śmiercią bohatera wojennego.

Te same myśli trapiły też pilota. Już niejednokrotnie wcześniej, w czasie Weihnachten (jak zwykł nazywać Boże Narodzenie), gnębiły go wyrzuty sumienia, iż pozwala matce nosić po sobie żałobę, zamiast dzielić z nią swoje spokojne i proste szczęście. Zaraz potem sentymentalne myśli pradziadka Jurgena rozpływały się jednak jak śnieg na przednówku. Był szczęśliwy. Z dala od codziennych modlitw, Mutter i pruskiego wojska. Jeśli była rzecz, której zdarzało mu się żałować, to od dawna leżała pogrzebana w przykościelnym bagnie.

Z rozważań wyrwał go głos Zofii:

- Jurguś, jeśli urodziłabym ci dziewczynkę, to może byśmy naszą małą nazwali Mutter? Na pamiątkę twojej matki? Nie sądzisz, że byłaby zadowolona?

- Nie możemy.

- Dlaczego? Prusacy nie nadają dzieciom imion po przodkach? U nas nawet królowie tak robili. A Mutter to zupełnie niebrzydkie imię... Chociaż są, oczywiście, ładniejsze!

Jurgen chętnie przytakiwał, że są imiona ładniejsze od „Mutter", które tak naprawdę nawet nie było imieniem, i rozmowa szybko się kończyła.

Tym razem jednak prababka uparła się nie na żarty. Codzienne rytuały polecone przez zamawiaczkę uroków nie uspokajały jej sumienia, więc postanowiła pierworodne dziecko poświęcić pamięci nieznanej teściowej.

I tak na świat miała przyjść Stanisława Mutter Pruska, moja cioteczna babcia.

Jurgen z Guttstadtu, mój pradziad z krwi i kości, nie potrafił zrozumieć, jak jakieś pogańskie wierzenia i gusła mogą wpłynąć na przyjście na świat jego potomstwa. Wszak tylko Pan Bóg i Matka Natura decydowali, co może się zdarzyć, a co jest niemożliwe...

Jednak i tym razem przekonał się, jak omylny może być logiczny umysł wykształcony na pisanych gotykiem podręcznikach i chrześcijańskiej Biblii. Na świat przyszła bowiem nie tylko Stanisława Mutter; zaraz po niej urodzili się Tadeusz i Alina - moja babcia.

* * *

Szczęście, niczym wrześniowe prawdziwki, lubi zjawiać się parami, a czasem nawet całymi gromadami. Tak się więc złożyło, że czas urodzin dzieci był najlepszym okresem dla wsi, która od kilku wieków - oprócz charakterystycznych dla Europy Wschodniej ziemniaków i żyta - uprawiała rośliny oleiste. Gorące, długie lata i krótkie, mroźne zimy tak zintensyfikowały rozkwit lnu i rzepaku, że anieliński olej zasłynął jak kraj długi i szeroki. Po beczułki wypełnione złotym, kleistym płynem przybywały ze wschodu i zachodu drewniane wozy konne.

W pewne pachnące rzepakiem anielińskie lato Jurgen wpadł na przedziwny pomysł zasadzenia na polu koło stodoły drzewa oliwnego, o jakim Mutter czytała w Biblii i jakie widział w ogrodzie botanicznym. Podobała mu się historia, że oliwki są największym darem bogów dla ludzkości, więc postanowił w ten sam sposób zrewanżować się wsi.

Zdobycie sadzonki egzotycznej rośliny nie należało oczywiście do najprostszych zadań, lecz Jurgen pamiętał, że bywająca na południu kontynentu arystokracja często przywozi do swych arboretumów dziwne drzewa i krzaki. Była więc nadzieja, że ktoś z wielmożów pokusił się o sprowadzenie drzewa oliwnego.

Trzy lata rozpytywał przyjezdnych, słał listy i ogłaszał się w gazecie „Maszyny i Rośliny Rolnicze", aż wreszcie nadeszła oczekiwana odpowiedź. Drzewko się znalazło. Przywiozła je do Polski pewna Greczynka, nauczycielka języków klasycznych z samego uniwersyteckiego Krakowa. Choć nigdy się nie wyjaśniło, jak owa Greczynka przeczytała ogłoszenie w „Maszynach i Roślinach Rolniczych", fakt pozostawał faktem - drzewko Jurgena było już w kraju i zawiedzione nieurodzajną glebą królewskiego miasta czekało na przesadzenie.

Kolejne pół roku Jurgen myślał, jak ów cud natury sprowadzić do Anielina, aż wreszcie pewien flisak spławiający z Tatr drewno do niemieckich portów na Bałtyku obiecał przewieźć sadzonkę w miejsce ujścia Pilicy do Wisły. Stamtąd już miał zabrać ją Kanzel, żydowski kupiec bławatny w zamian za osiem kur.

- Nic to w porównaniu z drogą, jaką oliwka przebyła z kraju Zeusa! - wzdychał pradziadek, gdy Zofię nachodziły wątpliwości, czy warto poświęcać pierwszorzędne nioski na tak niepewne przedsięwzięcie.

- Jezusa, Jurguś, Jezusa. Sam mówiłeś, że to biblijne drzewko - poprawiała cierpliwie męża, gdy ten przekręcał słowa na obcą, germańską modłę.

Tylko starcy, kaleki i rodzące kobiety nie wyszli w drugą niedzielę września powitać Kanzla wracającego wozem z zamorskim drzewkiem. Ludzie przekomarzali się, dociekając, jak ów cud może wyglądać. Przeważały opinie o wężowatych liściach i płożących się kwiatostanach o zapachu egzotycznych owoców. Inni zaś sądzili, że skoro z owoców drzewa uzyskuje się najlepszą na świecie oliwę, musi ono być niczym innym jak wyrośniętym ponad wszelką miarę krzakiem żółtego rzepaku.

Jedna śmiała fantazja goniła drugą, tak więc nawet Jurgen nie krył rozczarowania owiniętym w szmaty szarym patykiem o trzech nędznych listeczkach na końcu gałązek.

- To wszystko?! - zdziwił się, gdy Kanzel zażądał kur.

- Przekazuję, co mi dano - kupiec podrapał się w brodę.

I jemu egzotyczne drzewko wydawać się mogło nieszczególne, bo zamiast ustalonej wcześniej liczby niosek postanowił wziąć tylko jedną.

- Ale niech pan nie rezygnuje, Herr Jurgen - pocieszał pradziadka, klepiąc go po ramieniu. - Kto, jak nie pan i ja, ma wierzyć w postęp tego świata?

Ludzie rozeszli się po domach w głębokim przekonaniu, że ktoś - albo Kanzel, albo flisak z Krakowa, albo nawet sama Greczynka - wystrychnął Prusaka na dudka, bo krzak przypominający polną gruszę nigdy nie będzie dawać cudownej biblijnej oliwy. Jurgen zasadził więc swój dar dla Anielina w samotności, a na polu za domem towarzyszyła mu jedynie Zofia i ich rozbrykane dzieci.

Pół roku później wszyscy zapomnieli o drzewie oliwnym, które szczęśliwie przetrzymało zimę i rosło sobie powoli pod troskliwym okiem Jurgena.

* * *

Dzień był duszny i parny. W kuchni na potężnym kaflowym piecu gotowały się ziemniaki, a obok nich w ogromnym, blaszanym kotle wrzała woda na krochmal. Zofia otarła pot zalewający jej czoło, kiedy w drzwiach stanął młody ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin