Hedges Peter - Co gryzie Gilberta Grape'a.doc

(1408 KB) Pobierz

 

 

Peter Hedges

 

 

Co gryzie Gilberta Grape’a

(Przełożyła: Aldona Możdżyńska)


 

 

 

 

 

Dla mojej matki, która nie jest gruba,

i dla mojego ojca, który nie umarł.


 

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Wystawanie z moim bratem Arniem na skraju miasta stało się już corocznym rytuałem.

Mój brat Arnie jest strasznie podniecony, bo za parę minut, godzin czy kiedy tam w ciągu dnia do naszego mia­steczka Endora w stanie Iowa mają przyjechać ciężarówki i przyczepy z lunaparkiem. Na jednej ciężarówce będzie ośmiornica, na drugiej karuzela z niebieskimi i czerwonymi samochodzikami, dwie ciężarówki będą wiozły diabelskie koło, przyjadą różne atrakcje i, co najważniejsze, przybędą konie z karuzeli.

Dla Arniego to jeszcze lepsze niż Gwiazdka. To bije na głowę wielkanocnego zajączka i dobrą wróżkę, która daje pieniądze za mlecznego zęba — czyli wszystkie te głupoty, które uwielbiają tylko dzieciaki i niedorozwinięci dorośli. Arnie jest niedorozwinięty. Niedługo kończy osiemnaście lat i moja rodzina planuje z tej okazji wielkie przyjęcie. Kiedyś lekarze mówili, że będziemy mieć szczęście, jeżeli Arnie dożyje dziesiątego roku życia. Arnie dożył dziesiątki, żyje dalej, a lekarze mówią: Teraz to już kwestia dni. Arnie może odejść lada chwila. Tak więc co noc ja, moje siostry i mama, kładąc się spać, zastanawiamy się, czy rano Arnie się obudzi. Raz się chce, żeby żył, innym znowu razem — nie. Akurat w tej chwili mam wielką ochotę wepchnąć go pod zbliżające się ciężarówki.

Moja starsza siostra, Amy, przygotowała dla nas jedzenie. W termosie była kwarta koolaidu z czarnej wiśni, którą Ar­nie wypił duszkiem z takim pośpiechem, że nad górną wargą wyrosły mu fioletowawe wąsy. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie powinniście wiedzieć o Arniem, jest to, że zawsze ma resztki jakiegoś jedzenia na twarzy, koolaid, keczup albo okruszki po grzankach. Jego twarz to coś w rodzaju tablicy informującej o czterech podstawowych grupach żywności.

Arnie to przemiły chłopak, ale potrafi, kurczę, zaskoczyć człowieka. Latem łapie świerszcze, wkłada w taką metalo­wą skuwkę na skrzynce na listy, przytrzymuje je, a potem opuszcza klapkę, odcinając świerszczom głowy. Zawsze przy tym histerycznie chichocze, bo to najpiękniejsze chwile w jego życiu. Ale wczoraj wieczorem, kiedy siedzieliśmy na ganku, jedząc lody, chyba mu stanęły przed oczami całe zastępy martwych świerszczy, bo nagle zaczął płakać i szlochać, jakby świat się kończył. Ciągle powtarzał: Za­biłem je! Zabiłem je! Utuliliśmy go z Amy i poklepaliśmy po plecach, mówiąc, że wszystko w porządku.

Arnie płakał wiele godzin, aż wreszcie usnął. Ciekawe, kurczę, jak by to było, gdyby wszyscy pozostali przy życiu naziści mieli takie wyrzuty sumienia. Ciekawe, czy w ogóle zastanawiają się nad tym, co zrobili, i czy może ich to ko­pać do tego stopnia, że są cali obolali na myśl o jatce, jaką urządzili. A może to takie cwaniaki, że potrafią w żywe oczy okłamywać nas i siebie? Piękne w Arniem jest to, że jest zbyt głupi, by kłamać. Albo zbyt cwany.

Stoję z lornetką i obserwuję autostradę numer 13. Ani śladu naszego corocznego wesołego miasteczka. Braciszek klęczy, jego ręce buszują w koszyku z jedzeniem. Zjadł już obie torebki chipsów ziemniaczanych, obie kanapki z ma­słem orzechowym i dżemem, i oba czekoladowe pączki, a teraz namierza zielone jabłko i wgryza się w nie.

Usiłując zignorować mlaskanie Arniego, próbuję dokonać niemożliwego. Wiecie, on tak przeżuwa, jakby dopiero co od­krył, że ma usta, a dźwięki, jakie przy tym wydaje, kojarzą mi się z porządnym, wilgotnym seksem. Przez te chlupiące i gulgoczące odgłosy mam ochotę współżyć z szerokim asor­tymentem najpiękniejszych mieszkanek Endory.

Jest dwudziesty pierwszy czerwca, pierwszy dzień lata, najdłuższy dzień w roku. Nie ma jeszcze siódmej rano, a ja tu sterczę w towarzystwie mojego braciszka. Mądrzy ludzie jeszcze śpią.

 

— Gilbert?

— No?

Okruszki chleba i kawałeczki masła orzechowego spadają z koszulki Arniego, gdy ściąga ją na kolana.

— Gilbert?

— Co jest?

— Ile jeszcze mil?

— Nie wiem.

— Ile jeszcze, ile jeszcze do koni i wszystkiego?

— Trzy miliony.

— No dobra.

Arnie wydyma wargi, wydając przy tym odgłosy przy­pominające warkot motorówki, i macha wokół koszykiem, obryzgując wszystko śliną. Wreszcie siada po turecku i cicho zaczyna liczyć mile.

Żeby się czymś zająć, zaczynam rzucać kamieniami w tablicę oznajmiającą, że od tego miejsca zaczyna się miasto Endora w stanie Iowa. Tablica jest zielona z białymi literami i poza śladem, który na niej zostawiłem w zeszłym roku, rzucając kamieniami, znajduje się w doskonałym stanie. Obwieszcza, że liczba mieszkańców Endory wynosi 1091, co, jak wiem, nie może być prawdą, bo wczoraj moja nauczycielka ze szkoły średniej, pani Brainer, udusiła się kostką kurczaka, siedząc w hamaku na ganku. Doprawdy to niewielka strata.

Pani Brainer przeszła na emeryturę wiele lat temu. Mieszkała tuż koło rynku, więc widywałem ją codziennie, zawsze uśmiechniętą, jak gdyby się spodziewała, że wyba­czę jej cały ten ból, który mi kiedyś zadała. Słowo daję, ta kobieta uśmiechała się przez cały czas. Pewnego razu gdy wychodziła ze sklepu, rozerwała jej się siatka z zakupami. Puszki z brzoskwiniami i sokiem owocowym wypadły na podłogę, kalecząc jej palce u nóg. Mój szef i ja byliśmy przy tym. Uśmiechała się od ucha do ucha, chociaż po policzkach ciekły jej łzy. Pozbierałem jej puszki, ale ona nie mogła prze­stać się uśmiechać i płakać, a jej palce ciągle krwawiły.

Podobno kiedy ją znaleziono na ganku, zaciskała palce na gardle, na szyi i na ustach miała czerwone zadrapania, a pod paznokciami kawałeczki ciała. Ciekawe, czy i wtedy się uśmiechała.

W każdym razie zabrali ciało do domu pogrzebowego McBurneya w Motley. Jutro mają ją pochować.

 

— Gilbert?

— Co?

— Yyyy.

— Co?

— Yyyy. Konie, karuzele, konie przyjadą, co nie? Co nie?

— Tak, Arnie.

 

Endora jest tu, gdzie się znajdujemy, a musicie wiedzieć, że opisywanie tego miejsca przypomina taniec bez muzyki. To miasteczko. Farmerzy. Rynek miejski. Stare kino jest zamknięte, więc na filmy musimy jeździć dwadzieścia pięć kilometrów do Motley. Chyba z połowa mieszkańców ma więcej niż sześćdziesiąt pięć lat, więc łatwo sobie wyob­razić, jakim odlotowym miejscem jest Endora w weeken­dowe noce. W ostatniej klasie było nas dwadzieścia troje, a w mieście zostało tylko czworo. Większość przeniosła się do Ames albo Des Moines, a naprawdę ambitni pojechali do Omaha. Jednym z tych, którzy zostali, jest mój kumpel Tucker. Pozostali dwaj to bracia Byersowie, Tim i Tommy. Zostali w mieście z powodu niemal śmiertelnego wypadku samochodowego, z którego wyszli okaleczeni na całe życie, i teraz jeżdżą po rynku, ścigając się na elektrycznych wóz­kach inwalidzkich. Robią tu za coś w rodzaju maskotek, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że są podobnymi jak dwie krople wody bliźniakami. Przed wypadkiem nikt nie mógł ich odróżnić. Teraz twarz Tima jest poparzona, a skóra na niej taka jakby świńska. Obaj zostali sparaliżowani, ale tylko Tommy stracił stopy.

Któregoś dnia w naszym tygodniku, Express Endory, świnioskóry Tim wskazał na jasną stronę tego wszystkiego. Teraz można łatwo powiedzieć, co jest co. Po wielu latach Tim i Tommy wreszcie odnaleźli własną tożsamość. W dzi­siejszych czasach w Endorze to wielka rzecz. Tożsamość. I jasne strony. Mamy tu takich, którzy musieli oddać farmę bankowi, stracili dzieci na wojnie, pochowali krewnych, a bez mrugnięcia okiem i z lekkim uśmieszkiem powiedzą ci, jakie są jasne strony tego wszystkiego.

Trudno mi dostrzec jasną stronę w taki poranek jak dziś. Nie da się uciec od moich dwudziestu czterech lat, od tego, że poza Iową byłem raptem raz i że w swoim życiu do tej pory nie zrobiłem nic poza niańczeniem upośledzonego brata, kupowaniem papierosów matce i pakowaniem zaku­pów dla szacownych obywateli Endory.

 

— Gilbert? — mówi Arnie.

Wokół ust ma okruszki, a nad zdrowym okiem kapkę dżemu.

— Co, Arnie?

— Na pewno przyjadą? Stoimy tu już tak długo.

— Będą tu lada chwila. — Biorę z koszyka serwetkę i pluję na nią.

— Nie!

— Chodź tu, Arnie.

— Nie!

— Chodź tu.

— Wszyscy ciągle chcą mnie wycierać!

— A jak myślisz, dlaczego?

— Dlatego.

Dla Arniego jest to normalna odpowiedź.

Rzucam się, by wytrzeć mu twarz, i patrzę na szosę. Jest pusta.

W zeszłym roku wielkie ciężarówki przyjechały dość wcześnie. Przyczepy i obozowicze przybyli później. Arniego interesują tak naprawdę tylko konie z karuzeli.

— Hej, Arnie, powinienem sobie podeprzeć powieki za­pałkami — mówię, ale jego to nie obchodzi. Przygryza dolną wargę, myśli nad czymś.

Mój braciszek jest cokolwiek zaokrąglony i ma włosy z rodzaju tych, które starsze panie ciągle chcą czesać. Jest o głowę niższy ode mnie, a jego zęby wyglądają tak, jakby były pozamieniane miejscami. Nie da się ukryć, że jest upośledzony. Widać to na pierwszy rzut oka.

— Gilbert! Nie jadą!

Mówię mu, żeby przestał krzyczeć.

— W ogóle nie jadą, Gilbert. Karuzele miały wielki wy­padek, a wszyscy pracownicy się powiesili...

— Zaraz tu będą — mówię.

— Powiesili się!

— Nie, nieprawda.

— Ty nie wiesz! Ty nie wiesz!

— Nie każdy się wiesza, Arnie.

Nie słyszy mnie, bo sięga do koszyka, wpycha drugie jabłko pod koszulkę i zaczyna biec z powrotem do miasta. Krzyczę, żeby się zatrzymał. Nie zatrzymuje się, więc pędzę za nim i łapię wpół. Unoszę go do góry i jabłko wypada na brązową trawę.

— Puszczaj. Puszczaj.

Niosę go z powrotem do koszyka z jedzeniem. Czepia się mnie kurczowo, nogami uciska mój brzuch, palcami wpija mi się w szyję.

— Rośniesz. Wiedziałeś o tym? — Potrząsa głową, przeko­nany, że się mylę. Nie jest wyższy niż w zeszłym roku, ale za to się zaokrąglił, przytył. Jeżeli to się nie zmieni, wkrótce będzie za duży, żebym mógł go unieść. — Ciągle rośniesz. Robisz się coraz cięższy. I coraz silniejszy.

— Nie. To ty, Gilbert.

— Nie ja. Uwierz mi, to Arnie Grape robi się coraz więk­szy i silniejszy. Jestem tego pewien.

Stawiam go na ziemi, kiedy dochodzimy do miejsca, w którym stoi koszyk. Brakuje mi tchu, na mojej twarzy pojawiły się kropelki potu.

— Po prostu robisz się coraz mniejszy — mówi Arnie.

— Myślisz?

— Ja wiem. Robisz się coraz malusieniejszy. Kurczysz się.

Głupki często mówią bardzo mądre rzeczy. Nawet Arnie wie, że popadłem w rutynę.

Ponieważ nie wierzę w noszenie zegarka, nie mogę określić dokładnej godziny, ale chwilę po tym, jak mój szajbnięty brat zrywa mi bandaż z serca, słyszę wrzask. Wrzask Arniego. Wskazuje na wschód, a ja za pomocą lor­netki namierzam zbliżającą się do nas maleńką kropeczkę. Za nią podążają inne kropeczki.

— To oni? To oni?

— Tak — mówię.

Arnie rozdziawia usta. Zaczyna tańczyć.

— Jadą koniki, jadą koniki!

Zaczyna wyć i podskakiwać wkoło. Ślina tryska mu z ust. Arnie wstępuje teraz do nieba. Stoję i patrzę, jak się przygląda pojazdom. Tak sobie stoję i mam nadzieję, że nagle nie wyrosną mu skrzydła i że nie odfrunie.

 

2

Jest ten sam ranek tego samego dnia. Śpię na kanapie w salonie.

Rozkoszuję się tym okresem odpoczynku, tą kocią drzem­ką, kiedy nagle jakiś ostry zapach zaczyna mnie kręcić w nosie i wdzierać się do głowy. Gwałtownie otwieram oczy. Rozglądam się, trochę przymulony, i widzę, że to moja młod­sza siostra siedzi obok w szortach i górze od bikini i maluje sobie paznokcie. Jezu, co za smród.

Moja siostrzyczka ma na imię Ellen. W zeszłym miesiącu skończyła szesnaście lat. Dopiero co zdjęli jej klamerki z zę­bów i teraz od paru dni łazi po domu, cały czas przesuwając językiem po dziąsłach i wzdychając Oooch, jakby nie mogła się nadziwić gładkości swych zębów.

Odkąd zdjęli jej ten aparat, Ellen jest istnym wrzodem na tyłku. A jak do tego jeszcze dodać nagły pociąg do błyszczyku i czerwonego lakieru do paznokci u nóg, który sobie strasznie upodobała — to już naprawdę jest niemożliwa.

Zapach lakieru zmusza mnie do tego, by wstać i spojrzeć jej prosto w oczy. Wciąż skupia się na paznokciu, który właśnie maluje, więc mówię:

— Siostrzyczko, musimy?

Ona maluje dalej, paznokieć za paznokciem. Nie reaguje, nie odpowiada, więc mówię:

— CZY NIE MOŻNA TEGO ROBIĆ GDZIE INDZIEJ?

Nie patrząc na mnie, Ellen zasuwa mi taki tekst:

— Gilbercie, niektórzy mają dopiero szesnaście lat. Nie­którzy próbują wykorzystać jedyną szansę w życiu. Wypróbowuję coś nowego, zupełnie nowy kolor lakieru, i przyda­łaby mi się twoja pomoc i słowa zachęty. Mogę sobie pójść, ale jesteś moim bratem i jeżeli nie poprzesz moich nowych kroków, to kto to zrobi? No, kto? Powiedz mi kto!

Kilka razy szybko wciąga powietrze przez nos, wydając świszczące dźwięki.

— Jestem w takim trudnym wieku. Dziewczyny w moim wieku krwawią. Krwawimy co miesiąc i to bynajmniej nie dlatego, że zrobiłyśmy coś złego. Na przykład siedzę sobie w kościele i...

— Przecież ty nie chodzisz do kościoła.

— Hipotetycznie, Gilbert.

— Nie używaj wielkich słów.

— Dobra. Jestem w pracy i mieszam lukier albo robię rożki i nagle czuję, że to się zbliża, a ja przecież nic nie zrobiłam. Ty jesteś facetem, więc nie wiesz, jak to jest. Po­winieneś wykazać więcej zrozumienia i pozwolić mi robić w spokoju jedyną rzecz, która daje mi radość i uczucie speł­nienia. Więc dziękuję, Gilbercie, baaardzo ci dziękuję!

Patrzę na nią, starając się wymyślić jakiś dyskretny sposób na morderstwo. Ona jednak nagle robi w tył zwrot i wychodzi z salonu, zostawiając po sobie jedynie zapach swych nowych paznokci. Postanawiam się udusić, gdyż jest to najbardziej doraźne rozwiązanie. Przykrywając twarz starą pomarańczową poduszką, przystępuję do dzieła. Do­chodzi do tego interesującego etapu, kiedy moim płucom, w przeciwieństwie do serca, zaczyna brakować powietrza, i wtedy czuję, że ktoś stuka mnie palcem w ramię. Ta ro­dzina. Jeśli to Ellen, od razu ją uduszę. A jeśli to Arnie, najpierw powalczymy na poduszki, pośmiejemy się trochę i dopiero potem go uduszę.

Tym jednak razem głos należy do mojej starszej siostry, Amy.

— Gilbercie, chodź tutaj — szepcze.

Nie ruszam się.

— Gilbercie, proszę...

Ledwo żyję. Na pewno to widzi.

— Gilbert!

Ulegam powietrzu i mówię spod poduszki:

— Jestem zajęty.

— Nie wyglądasz na zajętego.

Amy odgina poduszkę i zrywa ją ze mnie. Moje oczy powoli przyzwyczajają się do światła. Amy ma zmartwioną i zatroskaną twarz. Nic nowego. Najczęściej się decyduje na to pełne przerażenia spojrzenie, a ja zdążyłem już je polubić. To pocieszające, że tak łatwo jest je przewidzieć. Dopiero kiedy Amy się uśmiecha, wiadomo, że coś się stało.

Amy jest najstarsza z dzieci Grape'ów. Ma trzydzieści cztery lata, dziesięć lat więcej niż ja. Od dawna jest dla nas bardziej jak matka niż jak siostra. W czasie roku szkolnego pracuje w szkole podstawowej Clover Hills w Motley. Jako zastępca kierownika stołówki podaje maluchom fasolkę szparagową, frankfuterki i herbatniki z cukrem. Pracuje także jako pomoc nauczyciela, całymi nocami mozolnie rysując uśmiechnięte buzie na klasówkach tych uczniów, którzy nie zrobili ani jednego błędu. Najważniejsze jest jednak to, że Amy nie pracuje latem. Ponieważ w ciągu roku szkolnego nasza rodzina zawsze jakoś się rozpada, czerwiec, lipiec i sierpień Amy poświęca na to, by nas znowu złożyć do kupy.

— Śpię — mówię. — Próbuję zasnąć.

Amy wkłada poduszkę między swą pulchną rękę a jas­noniebieską koszulkę z Elvisem. Zezuje, usiłując zajrzeć mi w oczy.

— Amy, proszę. Boże, jeśli istnieje Bóg, proszę. Wziąłem małego, żeby sobie pooglądał karuzele. Byliśmy tam o wpół do piątej czy coś koło tego. Muszę się trochę przespać. O dziesiątej zaczynam robotę. Proszę, Amy. Proszę! Nie patrz tak na mnie!

— Mógłbyś czasami pomyśleć o mamie.

Chcę powiedzieć, że o matce myślę cały czas, że każdy krok, jaki robię, robię z myślą o niej, ale zanim udaje mi się otworzyć usta, Amy łapie mnie za rękę i podrywa do góry.

— Au! No już idę.

Amy ciągnie mnie w stronę jadalni.

— Jezu, co za smród! — mówię.

Amy się zatrzymuje. Stoimy w kuchni tonącej w kilku­dniowych stertach brudnych talerzy i niezliczonych worków ze śmieciami.

— A czego się spodziewałeś? — szepcze. — Nikt nie pomaga w domu. Ellen jest do niczego, ty ciągle pracujesz albo cię nie ma, a ja nie daję sobie rady ze wszystkim.

Bierze głęboki oddech, po czym obraca się na pięcie jak modelka.

— Spójrz na mnie. No, popatrz.

— Tak? — mówię.

— Nie widzisz?

— Nowa sukienka? Hmm. Nie wiem. Co mam zoba­czyć?

— Zaczynam się robić taka jak mama.

— Nieprawda — kłamię.

— Tłuszcz wylewa mi się spod ubrań. Nie mieszczę się w fotelu.

— Mama to zupełnie co innego. Ty zupełnie nie...

— To jest wczesny etap, Gilbercie. Widzisz na razie wczes­ny etap. — Amy ociera oczy dłonią i uśmiecha się.

O kurczę.

No dobra.

Najwyższy czas, byście poznali rzadko wypowiadaną prawdę o mojej matce, Bonnie Grape.

Nie da się tego określić elegancko. Moja matka to tucz­nik. Zaczęła się obżerać siedemnaście lat temu, w dniu, kiedy znaleziono mojego ojca martwego. Od tamtej pory je bez przerwy, przybierając kilogram za kilogramem, rok po roku, aż w końcu doszło do tego, że nikt właściwie nie wie, ile ona dokładnie waży. Żadna domowa waga nie ma wystarczającej skali.

Mama zajmuje pierwszy pokój na piętrze, ale nie lubi wspinać się po schodach, właściwie to w ogóle nie lubi cho­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin