Benedict Clare - Wróć do tego lata.pdf

(953 KB) Pobierz
CLARE BENEDICT
Wróć do tego LATA
Przełożył Wojciech Usakiewicz
Tytuł oryginału A DARK LEGACY
Ilekroć widzę refleksy kolorowych świateł na mokrym chodniku, przypominam sobie
pierwszy raz, gdy go zobaczyłam. Ludzie panicznie uciekali z promenady, spłoszeni nagłą
ulewą; on jeden stał, wpatrzony w witrynę.
Był bardzo wysoki, ręce trzymał w kieszeniach, a szerokie ramiona nieco stulił, żeby
deszcz nie przeszkadzał mu studiować czegoś za szybą. Miał dżinsy i elegancki kremowy
sweter. Gdy podeszłam bliżej, spostrzegłam, jak mienią się krople, które osiadły na wełnie i
na jego włosach.
Obok mnie przemknęła grupka młodzieży i ze śmiechem skryła się pod
rozświetlonymi arkadami. Mocniej zacisnęłam dłonie na walizce i torbie podróżnej; też
zaczęło mi się śpieszyć. Na rogu ulicy dojrzałam podświetlony znak postoju taksówek, po
drodze musiałam jednak minąć tego mężczyznę.
Nie mogłam się oprzeć pokusie, by przechodząc obok, nie odwrócić głowy. Mam metr
siedemdziesiąt dwa wzrostu, musiał więc mieć sporo ponad metr osiemdziesiąt. Właściwie
jednak nie zainteresował mnie wyglądem, bardziej chciałam sprawdzić, co przykuło jego
uwagę. Okazało się, że wielka mapa tej części wybrzeża Northumbrii w witrynie należącej do
punktu informacji turystycznej.
W chwili gdy znalazłam się za jego plecami, mężczyzna niespodziewanie cofnął się o
krok. Wpadliśmy na siebie. Na szczęście miał szybki refleks i zdążył mnie złapać, zanim
upadłam. Ja również instynktownie go objęłam. Naturalnie puściłam przez to bagaż i walizka
wylądowała mu na stopie. Syknął, zaskoczony.
Krzyknęłam do wtóru, choć nie dlatego, że mu współczułam, lecz dlatego że moja
torba podróżna wylądowała w kałuży, a książki i papiery wysypały się z niej na mokry
chodnik.
- I co pan zrobił najlepszego? Niech pan spojrzy!
Przez chwilę nie reagował.
- Oto jakie podziękowanie mnie spotyka - powiedział w końcu. Przykucnął, żeby
pomóc mi w zbieraniu rzeczy. - Gdybym pani nie złapał, siedziałaby pani w tej samej kałuży,
w której teraz leżą rysunki.
Podniosłam głowę i bardzo się zmieszałam; jego twarz była stanowczo za blisko.
Wpatrywał się we mnie z rozbawieniem piwnymi oczami. Byłam pewna, że na wargach igra
mu uśmieszek. Patrząc na mnie, otwierał oczy coraz szerzej; zmarszczył czoło.
Natychmiast wyobraziłam sobie, jaki widok muszę przedstawiać. Garsonkę i niebieską
lnianą sukienkę miałam ochlapane błotem, a mokre kosmyki długich, jasnych włosów kleiły
mi się do twarzy.
Odgarnęłam włosy, żeby nie zasłaniały oczu, i z zakłopotania wyrwałam mu z ręki
ostatnią mokrą kartkę z rysunkiem. Wkładając ją do torby, mruknęłam gniewnie:
- Oczekuje pan wdzięczności, ale trzeba było spojrzeć za siebie, to nic by się nie stało!
Nie odpowiedział. Skubał zamek błyskawiczny mojej torby.
- Obawiam się, że zapięcie nie wytrzymało tej katastrofy - rzekł w końcu.
- Nie, było zepsute już wcześniej. - Za to nie mogłam go winić. Wzięłam od niego
torbę.
Oboje wstaliśmy. Poczułam w kostce znajomy ból, widocznie źle stąpnęłam, chcąc jak
najszybciej odsunąć się od mężczyzny. Teraz musiałam uważać, żeby idąc nie utykać. Zdarza
mi się to niekiedy, gdy jestem zmęczona.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, chwycił za walizkę. Chciałam mu ją odebrać, ale
zrobił unik, drugą ręką ujął mnie pod łokieć i lekko popchnął ku najbliższej kafejce. W
odpowiedzi na mój sprzeciw rozbrajająco się uśmiechnął.
- Moglibyśmy się czegoś napić. Powiedzmy, że to się pani ode mnie należy.
Naturalnie miał na myśli herbatę, kawę albo jakiś napój z bąbelkami, byliśmy bowiem
w Seatoncliffe, małej miejscowości wypoczynkowej na północno-wschodnim wybrzeżu, i
kawiarenki przy promenadzie nie miały koncesji na sprzedaż alkoholu.
Otworzył drzwi. Zatrzymaliśmy się na progu, chłonąc kawiarnianą atmosferę.
Zmoczeni wczasowicze tłoczyli się wokół stolików i wzdłuż kontuaru, na którym syczał
ekspres do kawy.
Gdy zrobiliśmy krok do środka, pod stopami zatrzeszczał nam piasek. Mężczyzna
zaprowadził mnie do stolika przy oknie, po czym stanął w kolejce.
Kafejka było bardzo przytulna. Laminowane stoliki zdobiła wesoła, biało-czerwona
kratka. Pośrodku każdego z nich stała wysoka staroświecka patera z zielonkawego
prążkowanego szkła, a na niej leżały wydłużone trójkąty papierowych serwetek. Wzięłam
dwie serwetki i osuszyłam sobie twarz.
Potem, odwróciwszy się do okna, kilkoma ruchami ręki poprawiłam fryzurę. Na
dworze zrobiło się ciemno, więc w tym zaimprowizowanym lustrze zobaczyłam całe wnętrze
kafejki. Mężczyzna wracał do stolika z tacą w ręku.
Nie patrzył na mnie, więc pierwszy raz mogłam mu się dokładnie przyjrzeć. Przez
chwilę jego twarz wydawała mi się znajoma, ale skąd mogłabym go znać? Przecież nie z
Londynu, bo bym go nie zapomniała, a z Seatoncliffe też nie, bo gdy ostatni raz tu byłam, bez
wątpienia wyglądał inaczej niż teraz.
Kiedy podszedł do stolika, odwróciłam wzrok.
- Kawa z pianką! - Przysunął do mnie filiżankę ze złotym brzeżkiem. Wśród piany w
kolorze cynamonowym unosiły się czekoladowe wiórki. Odebrało mi głos. - Oj, pani nie lubi
cappuccino! Powinienem był spytać, ale zauroczył mnie ten staromodny ekspres do kawy.
Nie mogłem oprzeć się pokusie.
Wydał mi się bardzo zawiedziony.
- Nie, nie... uwielbiam cappuccino, tylko że...
- Że co? - Sprawiał wrażenie zdezorientowanego.
Spojrzałam w jego piwne oczy, ale nie mogłam mu odpowiedzieć. Nie potrafiłabym
sensownie tego wyjaśnić.
Jak miałam mu wytłumaczyć, że w chwili gdy powiedział „Kawa z pianką!”,
usłyszałam te same słowa wymówione zupełnie innym głosem, też męskim i niskim. Było to
jak echo dawnych, szczęśliwszych czasów, o których już zapomniałam.
Wbiłam wzrok w filiżankę i tylko siłą woli powstrzymałam się, by nie wziąć łyżeczki
i nie powybierać z kawy czekoladowych wiórków, jak zrobiłoby dziecko.
Wciąż patrzył na mnie zaintrygowany, więc przestałam myśleć o kłopotliwych
sprawach i wróciłam do rzeczywistości.
- Chyba jeszcze nie otrząsnęłam się po tym wypadku.
Sięgnęłam po torebeczkę z cukrem i skupiłam uwagę na brązowych kryształkach,
sypiących się do filiżanki. Z ulgą przekonałam się, że mężczyzna poszedł za moim
przykładem. Przez chwilę piliśmy kawę w milczeniu i zdaje się, że obojgu było nam z tym
dobrze. Po chwili mężczyzna odwrócił się do okna, z którego rozpościerał się widok na
morze.
Miał wyrazisty, regularny profil. Kusiło mnie, żeby sięgnąć do torby po ołówek i
szkicownik, które zawsze mam pod ręką. Ale w rysunku ołówkiem nijak nie oddałabym
gładkości i oliwkowej karnacji jego skóry. Był bardzo przystojny.
Po chwili znowu spojrzał na mnie, uśmiechnął się. Nie przesadziłabym wiele, gdybym
powiedziała, że serce mi zamarło. Takie wrażenie wywarł na mnie ten leniwy uśmieszek.
- Pani jest stąd czy przyjechała pani na wakacje? - spytał.
Uniosłam brwi.
- Wie pan, niezupełnie... to znaczy... no, przyjechałam w odwiedziny... Tak bym to
nazwała.
Wahałam się, sama bowiem nie wiedziałam, co wyniknie z tego przyjazdu, a epizod
nad zgoła niewinną filiżanką kawy bardzo mnie zmieszał. Ale nie zamierzałam się z tego
tłumaczyć nieznajomemu. Prawdopodobnie moje zachowanie wydało mu się nieuprzejme,
może nawet wrogie.
- Nie chciałem być wścibski.
Zaczerwieniłam się. Uśmiech mu zgasł; odniosłam wrażenie, że go uraziłam.
- Nic się nie stało - odparłam uspokajająco. - A pan? Spędza tu pan wakacje?
- Nie.
Wcale nie miał większej ochoty mówić o sobie niż ja, potraktowałam więc jego
odpowiedź jak stanowczą odprawę. Pewnie uznał, że jestem wyniosła i nie warto się silić na
nawiązanie rozmowy.
Znów zapadło milczenie.
Zastanawiałam się, co nieznajomy tu robi. Skoro nie przyjechał na wakacje, to
dlaczego gapił się na mapę w witrynie jak turysta?
Czarne chmury odpłynęły dalej i na dworze trochę się przejaśniło, a deszcz zelżał.
Kawiarenka zaczęła pustoszeć. Część gości wybiegła w pośpiechu, gdy na przystanek na
nabrzeżu, gdzie niedawno wysiadłam, zajechał autobus.
Wkrótce autobus ruszył w powrotną drogę do Newcastle, chlapiąc na bezludne
chodniki fontannami deszczówki. Właściciele sklepików i kawiarenek zaczęli jeden za
drugim spuszczać żaluzje. Było już po piątej, więc nie opłacało się dalej czekać na klientów,
skoro większość jednodniowych wycieczkowiczów odjechała.
Dziewczyna w kraciastym biało-czerwonym fartuszku zaczęła sprzątać i wycierać
stoliki. Rozejrzawszy się, stwierdziłam, że zostaliśmy w kafejce sami.
- Powinniśmy już iść - odezwałam się. - Pani Bertorelli na pewno chce zamknąć.
- Pani Bertorelli? - zdziwił się.
Uśmiechnęłam się i wskazałam kartę, opartą o paterę z serwetkami.
- Tak, proszę: Lodziarnia Bertorellich.
Wziął menu do ręki i przez chwilę uważnie mu się przyglądał. Potem obrócił je kartą
tytułową w moją stronę, żebym również widziała litery, i przeczytał:
- Gondola. Skąd pani przyszła do głowy ta lodziarnia? Spojrzałam na niego bezradnie.
- Nie wiem...
Rzeczywiście nie wiedziałam. W każdym razie nie byłam pewna. Istniały dwa
możliwe wytłumaczenia. Albo ta kawiarenka należała do pani Bertorelli, gdy byłam
dzieckiem, a potem zmieniła właściciela, albo tamta, do której chodziłam z ojcem, była
bardzo podobna. Skąd jednak miałam wiedzieć, które z tych przypuszczeń jest słuszne, skoro
z pierwszych siedmiu lat życia nie pamiętałam dosłownie nic?
- Przestało padać - zauważył. - Śmiało możemy wyjść na dwór. - Popatrzył w niebo,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin