Martini Steve - Paul Madriani 02 - Świadek koronny.pdf

(1242 KB) Pobierz
1017846922.003.png
Steve Martini
ŚWIADEK KORONNY
Paul Madriani 02
Przekład: Maciejka Mazan
Tytuł oryginału: PRIME WITNESS
Dla moich Matek, Rity i Betty,
za Ich uwagę, troskę i miłość
Prolog
Są ptakami ciemności – bezszelestnymi, groźnymi i dzikimi. Puchacz potrafi wycelować w oko
człowieka w najgłębszym mroku bezksiężycowej nocy. Często atakują.
Wykonanie zadania, za które otrzymał niemal równowartość rocznej pensji, zajmie mu tylko trzy dni.
Chociaż ryzyko jest duże, to najłatwiej zarobione pieniądze w jego życiu.
Już piątą noc z rzędu parkuje samochód wśród drzew nie opodal drogi. Wyjmuje Harveya z klatki,
rozluźnia rzemyki i zdejmuje kaptur z głowy o potężnym haczykowatym dziobie. Wyciąga ramię,
podnosząc nieco pięść w rękawicy, i zatacza nią półkole – sygnał dla ptaka, by wzbił się w niebo.
Dwa potężne wachlarze skrzydeł rozpościerają się płynnym ruchem i wielkie ciało wznosi się w
powietrze. Porywający widok, ożywiona i bezgłośna doskonałość. Patrzy, jak ptak znika w cieniu
drzew, na niebie oświetlonym połówką księżyca.
Harvey, nazwany tak na cześć dwumetrowego niewidzialnego królika ze starego filmu z Jimmym
Stewartem, jest niemal niezauważalny – trzykilowa piorunująca skrzydlata śmierć.
Zaczyna nasłuchiwać i po kilku sekundach dobiega go wymowny szelest składanych skrzydeł, jedyny
dźwięk, jaki zdradza ptaka. To znak, że Harvey wylądował trzydzieści metrów wyżej, wśród
masywnych konarów, na prowizorycznej żerdzi. W miejscu, które pozwala zaatakować pod lepszym
kątem.
Zamyka samochód i sprawdza, czy znajduje się na tyle daleko od szosy, by nie zauważył go jakiś
natrętny motocyklista albo jeszcze gorzej – miejscowy szeryf patrolujący okolicę. Ale od autostrady
dzielą go prawie dwa kilometry, a nikt nigdy nie zapuszcza się na tę zaniedbaną żwirową drogę,
zwłaszcza w nocy. Znalazł to miejsce na starej mapie, którą wydębił z biura sędziego okręgowego.
1017846922.004.png 1017846922.005.png
Lepiej było nie prosić jej właściciela o dalszą pomoc.
Im mniej wie, tym lepiej dla nich obu.
Przedziera się przez zarośla, przez płytki strumień aż do stóp drzew i zaczyna się wspinać. Idzie mu
szybko dzięki zamontowanemu tu poprzedniej nocy sprzętowi – linom podciągowym i uprzęży ze
strzemionami zwanymi drabinkami. Przypina raki do butów i rozpoczyna wspinaczkę.
Sunie bez wysiłku między gałęziami krwistoczerwonego drzewa – trzy metry, cztery, a lina wije się
pod nim na ziemi jak nie kończący się wąż. Zrezygnował z wyższych sosen oraz mocniejszego dębu i
wybrał sekwoję, bo ma gładką korę i nie wydziela żywicy, która mogłaby zabrudzić liny.
Po czterech minutach, tylko lekko zadyszany, staje na platformie obok Harveya. Ptak przysiadł na
konarze parę metrów dalej.
Spogląda na zegarek. Zbliża się północ. Szybkimi ruchami uwalnia się od splątanych lin i zaczyna
przygotowania. Zostało mu najwyżej pięć godzin mroku.
Szybko podaje Harveyowi przynętę, wyjąwszy ją z woreczka przytroczonego do pasa, z małej
skórzanej sakiewki nabitej lśniącymi metalowymi ćwiekami. Pokarm zawiera krew, strzęp ciała,
części organów – pozostałości z zeszłej nocy. Na razie stan liczebny wynosił
cztery. Jeśli szczęście mu dopisze, dzisiaj ta liczba się zaokrągli.
Przy Harveyu cały rytuał jest zawsze taki sam – najpierw przynęta, potem lot, następnie śmierć.
Jeżeli dziś też tak pójdzie, ptak wróci za kilka minut z krwią na szponach.
Wysyła Harveya w niebo z pewnym namaszczeniem, a później stoi, śmiertelnie spokojny i czujny,
zwrócony w stronę nagich bazaltowych skał, wznoszących się trzydzieści metrów na zachód od
doliny.
Zawsze odczuwa niepokój, kiedy Harvey lata swobodnie. Ten lęk wywołuje świadomość, że mimo
wszystko jest to zwierzę, które pod wpływem jednego płochego mgnienia myśli może zniknąć za
horyzontem i nigdy już nie wrócić. Jak uśmiech fortuny do szczęściarza, jak uczucie pięknej pani do
kochanka, ten drapieżny ptak wraca do swego właściciela dla jednej jedynej przyczyny – ponieważ
odpowiada mu jego towarzystwo. To rodzaj tych związków, w których nie wiadomo, kto jest panem,
a kto sługą.
Kiedy on wytęża wzrok, wpatrując się w zachodnią stronę czarnego nocnego nieba, za jego plecami
ptak wydaje niesamowity okrzyk, cienki jak głos zaszczutego, zdychającego dzikiego kota. Ponieważ
wie, co oznacza ten dźwięk, dreszcz przebiega mu po plecach.
Odwraca się na platformie, usiłując nie stracić równowagi. Jego spojrzenie szybuje w dół, poprzez
liściastą kopułę, aż do punktu trzydzieści metrów niżej, za wijącym się strumykiem. Wzrok
nieruchomieje mu na ułamek sekundy, kształty zlewają się w oczach, niczym błysk flesza w
księżycową noc. A potem pojawia się nad nim Harvey, szybując ociężale. Krew kapie mu ze
szponów, a z jednej strony zwisa z nich to, co było celem szaleńczego lotu.
1017846922.006.png
Ptak balansuje ryzykownie na jego pięści w rękawicy, podczas gdy on zmaga się z ostrymi,
zaciśniętymi szponami. Wyłuskuje z nich tę rzecz i turla ją na rozpostartej dłoni, osłoniętej rękawicą.
Zakrwawiony strzęp o zdeformowanych kształtach przeszywa go szybkim dreszczem strachu. Bez
namysłu rzuca go trzydzieści metrów w dół, w nurt strumienia.
1017846922.001.png
1
To miejsce wydziela subtelną woń śmierci. Gzy i inne bzyczące stworzenia kłębią się w duchocie
tego słonecznego południa w Putah Creek. Byłbym tu już przed godziną, gdyby nie chaos na
autostradzie, gapiący się kierowcy, turyści nie mający nic przeciwko dodatkowej atrakcji w drodze z
Sonoma Valley.
Znajdujemy się siedem kilometrów poniżej tamy, gdzie rzeka zwęża się w strumyk sączący się
powoli przez głazy i okruchy żwiru wielkości piłek golfowych. Rodzący się dopiero upał zawisa nad
skałami.
Widzę tu ludzi, których rozpoznaję, choć nie znam ich nazwisk. Gliniarzy, których spotykałem przez
ostatnie tygodnie w biurze szeryfa w Davenport. Niektórzy brodzą po pachy w chwastach i
chaszczach – policja nazywa to metodą badania terenu: trzech policjantów oddalonych od siebie na
odległość ramienia przeczesuje okolicę w poszukiwaniu czegoś niezwykłego.
Za strumieniem wznosi się masyw, wyrzeźbiony w czarnej lawie przez rzekę. Wyżej na urwisku
rośnie gęstwina drzew – dęby i kilka wysokich topoli muskających gałęziami cypel.
Ale obiekt mojego zainteresowania znajduje się po tej stronie strumienia, za żółtą policyjną taśmą
ogradzającą kępę niskich drzew. Dostrzegam tam jedną poruszającą się postać, pochyloną nisko i
oglądającą ziemię. Ma na sobie granatową kurtkę policyjną z wyraźnymi białymi literami na plecach,
inicjałami: DS. Ta kobieta, niska, nieco przysadzista, jest ze stanowego Departamentu
Sprawiedliwości.
Wysiadam z samochodu i ruszam w stronę oznaczonego terenu, przestępując kłęby poszarpanego
ogrodzenia z drutu kolczastego, zwisającego z rozchybotanych, przegniłych i spękanych słupków. Na
ziemi leży niewielki strzaskany metalowy znak z napisem „Wstęp wzbroniony”; rdza przeżarła go
niemal na wylot, jakby tkwił tu od lat w kurzu i błocie.
Obchodzę teren poszukiwań, trzymając się w sporym oddaleniu, aż natykam się na ścieżkę biegnącą
na przestrzał przez krzaki i zarośla. Wreszcie dostrzegam ich w małej kotlince – leżących na plecach,
z rozrzuconymi ramionami, jakby ich ukrzyżowano, zwróconych twarzami do palącego słońca – dwa
bielejące nagie ciała o brzuchach pokrytych zakrzepłą rdzawą krwią.
Muchy i inne owady kłębią się tu gęściej niż gdzie indziej, a w powietrzu unosi się odór śmierci.
Ofiara najbliżej mnie, mężczyzna, ma zaciśnięte pięści. Mocno związane sznurem, przybrały siny
kolor śmierci. Kończyny trupa są wyprężone tak, że niemal wyłamują się ze stawów, naciągnięte
czymś, co wygląda na pokryty plastikiem szpagat, jakiego użyto na miejscu poprzednich zbrodni.
Posłużono się metalowymi śledziami namiotowymi, wbijając je w ziemię tak głęboko, że wystają
tylko ich zakrzywione czubki. Trochę krwi, nie za dużo, zakrzepło na podbrzuszu denata. Po tym
poznaję, że – jak w wypadku wcześniejszych morderstw – tkwi tam piąty gwóźdź, którym
przyszpilono ofiarę do ziemi. To on zadał
śmiertelny cios.
1017846922.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin