Edward Stachura - Cala jaskrawosc.doc

(1739 KB) Pobierz

 

Cała jaskrawość

 

Edward Stachura

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tak się zaczyna to, co nie wiem, to, czego dalsze losy mi nie znane, bo jak mogę wiedzieć? Skąd mogę wiedzieć? Jakim cudem mam wiedzieć, jak to wszystko dalej i jeszcze dalej się potoczy. Rodzaju nijakiego, widzę, użyłem: to. To dobrze chyba. Chyba na pewno dobrze. I myślę, że w ogóle dobry, najlepszy jest rodzaj nijaki jako wszelki początek. Bardzo ładnie nic za nim nie widać, tak, jak nie widać końca wielkiej wody, kiedy się stoi na jej brzegu.

Pod ów czas trafiła nam się okazjonalna robota. Z ust do ust, tradycją nie pisaną, pieśnią gminną doszła nas wieść, że pobli­skie słynne uzdrowisko zamierza oczyścić i pogłębić fatalnie zamulony staw w parku zdrojowym. Zgłosiliśmy się z Witkiem w biurze dyrekcji i po wysłuchaniu zwanych warunków zostaliś­my przyjęci. Wydano nam z magazynów robocze ubranie, gumiaki i utensylia, czyli szpadle, i teraz staliśmy na pozycjach: w mule tej epoki. Z pewnych rzeczy trzeba sobie po prostu zdawać sprawę.

Staw był dwuczęściowy. Dwubasenowy. Dwukołowy jak cyfra osiem. Na Styku przerzucony był mostek. Bajkowy taki, rusałkowy, wierna rekonstrukcja tych w paradisie mostków nad czystymi wodami. Taki łagodnie wchodząco-schodzący. Spięty balustradami, na których opierając się kuracjusze w letnim sezonie karmili tłuste karpie, białe łabędzie i japońskie kaczki. Baseny były co najmniej nierówne. Jeden większy, drugi mniejszy. Ten większy mieli oczyścić koparką. Dlaczego przy okazji nie mieliby oczyścić tą samą koparką mniejszego basenu, tego nie wiem. Może bali się, że maszyna poharata i poniszczy otaczające go egzotyczne krzewy. Możliwe. Tak więc my z naszymi szpadlami kopaliśmy w tym mniejszym, który wysu­szono przy pomocy pompy.

W drugim, większym basenie stało natomiast trochę wody. W paru miejscach widać było, jak długo- i gęstorosły muł podchodził pod samą powierzchnię ledwie falującej tafli. Na takiej to nędznej płyciźnie usiłował pławić się biały ogromny niemy łabędź. Żal się robiło, patrząc. Wielki wodny ptak męczył się w tym powiększonym akwarium. Potykał się nogami o płytkie dno, wpadał wyniosłą piersią na błotniste mielizny, nie miał jak i gdzie zanurzyć swojej długiej szyi, nie mógł rozwinąć szerokich skrzydeł i bijąc nimi nieść się po wodzie w pełnej świetności i wolności całego gatunku i osobnego osobnika.

Ten łabędź. Nie wiedziałem, że tak szybko i niespodziewanie wydarzy się taka okazja, z której mógłbym skorzystać, gdybym chciał mówić o tych sprawach. Ten łabędź. Od niego, jak od iskry wychodząc, mógłbym zacząć mówić o sprawach tych tak skomplikowanych, że nigdy chyba nie będą proste. Wystarczy­łoby tylko porównać los tutaj ptaka do losu tutaj człowieka i potem już tylko o tym w górę i w dół. Ale nie zrobię tego. Zbyt łatwa jest ta wspaniała okazja. Zbyt nachalnie narzuca się. Nie skorzystam z niej.

Kopaliśmy, wyrzucając ciężarny muł na niski brzeg. Robota to była trochę archeologiczna. Coraz to wydobywaliśmy coś na światło. Jakieś kamienie, butelki, pudełka po konserwach, szmaty jakieś, łachy, poniemiecki hełm, zardzewiałą taśmę nabojową, zgnite rozmaite buty, pepegi, jedną damską szpilkę, lewy męski but z cholewką na grubej gumowej podeszwie, czyli tak zwany traktor albo pepanc. I tak dalej. Każdy z tych przedmiotów miał na pewno swoją, jeśli nie starożytną, to nowożytną historię. Bardzo to wszystko było przejmujące. I aż mnie dreszcz przechodzi, kiedy pomyślę, co by to było, gdybyś­my byli wtedy z tymi, co kopali w pokładach torfu jutlandzkiego i wykopali trumnę wyciosaną z dębowego pnia i, gdy odkryli wieko, ujrzeli leżącą w niej dziewczynkę nienaruszoną nic przez dwa tysiące lat, a na jej piersiach spoczywający zasuszony kwiat goździka. Moglibyśmy w pierwszej chwili nie ustać na nogach z dziewiczego wrażenia.

Trafiłem znowu szpadlem na jakąś szmatę. Ciągnęła się ciężko oblepiona czarnym mułem jak klejnot biżuterii opatulo­ny w chronną watę. Wydostałem ją wreszcie, wziąłem w rękę i zacząłem oglądać. Było to coś w rodzaju krótkiej męskiej bluzy. Ktoś ją kiedyś nosił. W kieszeni na piersiach trzymał może ważne papiery, dokumenty albo listy miłosne, albo notes z adresami, taki sam może, jaki ja niedawno wyrzuciłem z mostu do rzeki nieopisanym ruchem.

Spojrzałem jeszcze raz na trzymana w ręku szmatę i nieopi­sanie wyrzuciłem ją na brzeg.

- Zapalimy - powiedziałem.

- Zapalimy - powtórzył Witek.

Wyszliśmy z dołu, wytarliśmy popaprane dłonie o drelichowe sztany i siedliśmy na parkowej ławce. Witek wyciągnął papiero­sy i zapaliliśmy. Robota była ciężka, ale otoczenie za to mieliśmy wymarzone. Cały park niepospolitych ozdobnych drzew. Cała plejada: ailanty-bożodrzewy, żywotnik olbrzymi, platany, czarna olsza, miłorząb japoński, klony srebrzyste, trójigliczne, robinie, wierzby białe, brzozy omszone, sosna limba, czerwone kasztanowce, oliwnik wąskolistny i tak dalej. Na tabliczkach pod drzewami widniały łacińskie ich nazwy: ailanthus altissima, thuja gigantea, platanus acerifolia, alnus glutinosa, salisburia adiantifolia, accr saccharinum, gleditschia triacanthos, robinia pseudacacia, salix alba, betula pubescens, pinus cembra, aeskulus rubieunda, elaeagnus angustifolia et caetcra. Tak samo krzewy. Oto na przykład tamaryszek, tamarix sp., wysoki i gęsty o lancetowatych listkach. Oto juniperus sabina - jałowiec sabiński. Oto ritcs alpinum - porzeczka alpejska.

Przed nami w niedalekiej przyszłości, jakieś sto metrów, stał długi, misternie z drzewa wychuchany, pawilon pijalni wód mineralnych, dawny Kursal. Była niebywała złota połowa października, miesiąca deszczu gwiazd, i po starannie omiecio­nych z liści parkowych alejach przechadzali się wczasowicze. Jeden facet przeszedł po mostku, a mówię o nim nie w tym momencie, kiedy wchodził na mostek i zrobił parę kroków po jego części wchodzącej, ani nie mówię o nim w momencie, kiedy był na mostku w jego części najwyższej, szczytowej. Mówię o nim w chwili, kiedy szedł po części schodzącej. Bo niebywała i złota, ale była jesień schodząca nieuchronnie ku zimowisku jak tonące fatalne dziecko idące pod lód.

Facet zatrzymał się przed ławką po drugiej stronie stawu i siadł.

- Brzuchatość zaczyna brać nad nim górę - odezwał się Witek.

- O, lekka przesada - powiedziałem. - Nie jest jeszcze tak źle. Jeśli przyjechał tu na fizykoterapię, to mu to szybko dobrze zrobi.

- Może to ktoś miejscowy? Tubylec.

- Chyba nie. Na pewno nie. Tubylcy chodzą inaczej. Szyb­ciej. I nie rozglądają się tak na strony.

Kursalowy zegar wybił trzy kwadranse jedenastej wolnobiegnącej. Słoneczko niebywale świeciło. Do siedzącego samotnie na ławce starszego mężczyzny dołączył drugi, jeszcze starszy, i poczęli rozmawiać, wspominając może czasy niegdysiejsze. Opodal nich bezszelestnie i chełpliwie kroczył paw z ukrytą w długim, wlokącym się po ziemi ogonie, ciemną maszynerią wszędobylskiej śmierci. Z drugiej strony, za parkowym ogro­dzeniem, słychać było, jak przeciwuderzenia życia, stukot pracującej warzelni soli. Niesamowite działy się rzeczy w tym niby spokojnym powietrzu, w tym otoczeniu niby stworzonym do cichej łagodnej rekonwalescencji.

- Za dużo czasami się widzi - powiedziałem.

- Tak, to jest niebezpieczne - powiedział Witek.

- Co można zrobić.

- Tak. Nic nie można zrobić,

Minęła, dosyć długa chwila, podczas której żaden z nas nie odezwał się. Wydawać by się mogło, że przez ten czas myśli nasze zaniechały kołowania nad tym, o czym przedtem rozma­wialiśmy, albo zapomniały o tym i pobiegły zupełnie gdzie indziej, daleko, nad czymś zupełnie innym kołując. Ale okazuje się, że nie.

Próbowałem nieraz to wszystko stępić. Rozumiesz, tak jak się przytępia nóż o kamień. Żeby było łatwiej żyć. Bo to jest jednak cholernie męczące.

- Och, tak! - powiedział Witek i powiedział to szybko, zaraz natychmiast po moich słowach, więc i jego myśli w czasie naszego dosyć długiego milczenia nie pobiegły gdzie indziej, w inne dziedziny, tylko tkwiły przy tym samym.

- Och, tak! - powtórzył.

- Ale nic z tego - dokończyłem zdania. Kursalowy zegar przytaknął mi. Cztery razy. Trzy razy. Czwarte uderzenie przypomniało nam o robocie.

- Dawaj - powiedziałem, powstając z ławki.

Zeszliśmy do basenu i wzięliśmy za szpadle. Kopaliśmy ostro i to było dobre. Od kilku dni kupa mułu na brzegu rosła w górę, a my w dół. Wczoraj przybył ku nam jakiś ktoś. Ubrany był w nieprzemakalny biały płaszcz z ceraty, chociaż słoneczko pięknie świeciło i nic nie zapowiadało deszczu. Wyglądał w tym płaszczu bardziej na zjawę niż na asa wywiadu. Stanął nad nami na brzegu i powiedział:

- No ładnie, chłopcy. Ładnie.

Wyciągnął przed siebie rękę i poruszał nią w powietrzu, jakby nas na odległość klepał po ramionach.

- Ładnie, chłopcy. Na głębokość jest dobrze, a na szerokość też, widzę, kawałek roboty zrobiliście.

W tym swoim białym nieprzemakalnym, między dwiema kupami czarnego mułu po lewicy i prawicy stał nad nami jak anioł.

- Szefie! - powiedziałem nagle do niego. - A co mamy zrobić, jak wykopiemy jakąś bombę?

- Co? Bombę? - podskoczył. - Jaką znowu bombę?

- No widzi pan, ile tego tałałajstwa - pokazałem ręką. -Wykopaliśmy hełm, o, leży tam, taśmę cekaemu, to możemy wykopać bombę. Nic nie wiadomo. No nie, Witek?

- Nic nie wiadomo - powiedział Witek, obejmując tym, jak to powiedział, wszystkie możliwe zjawiska.

As wywiadu stał ze spuszczoną głową, trzymał kciuk prawej ręki przy ustach i mruczał.

- Bomba, no tak, właściwie dlaczego nie, nic nie wiadomo, wszystko możliwe. Jasny piorun. Słuchajcie, chłopcy-podniósł głowo. - Jak tylko traficie na coś takiego, no, wiecie, to nie ruszajcie nic. Nie pukajcie, nie rozkręcajcie, w ogóle nic wykopujcie, tylko od razu na milicję albo do nas do biura. A my zadzwonimy po saperów.

- No dobra - powiedziałem. - Jak tak, to w porządku.

- Tak, tak-powiedział szybko on,-Tylko tak, a nie inaczej. I odszedł, mrucząc: bomba, cholerna bomba. Dzisiaj go nie było. Tu go nie było. My byliśmy. Jego nic było, gdzie my byliśmy. Nas nie ma, gdzie on teraz jest. I tak to jest, Santa Polonia. Nie ma rady. Wszędzie jednocześnie być nie można. Z tym się trzeba w końcu pogodzić. Będąc tu, nie mogę być w tej samej chwili tam nad rzeką, na bindudze, oparty plecami o estakady i  patrzeć  na czekające  na spław wielkie pnie świerków i sosen. Kopiąc tu w mule basenu, nie mogę w tej samej chwili pracować w księgarni w Valparaiso, tak jak teraz to robi Edi Simons. On też od tylu lal wiecznie szukający, wiecznie gnany z miejsca na miejsce. Mieszkaliśmy jakiś czas razem w mieście śpiewających szyb, we francuskiej stolicy, w małym pokoiku na strychu, który Edi nazywał „cuarlo menguante", czyli „nów księżyca". Opowiedzieliśmy sobie nasze życie  i dobrze  było.  Ja,  raczej więcej milczący niż skromny, lubiłem z Edim rozmawiać. Tak rozmawialiśmy, jakbyśmy chodzili po dachach. Ale potem pokłóciliśmy się straszliwie, dlatego może, że za szybko i za mocno polubiliśmy się. I rozstaliśmy się w wielkim wzburzeniu i gniewie. Teraz piszemy do siebie listy przez ocean.

Kopaliśmy z Witkiem w czarnym mule tej epoki, od czasu do czasu prostując się w krzyżu. Nad nami, wysoko na niebie, kołysało się parę altostratusów. Słońce przez nie przeświecało jak płowy łeb wodza centaurów. Jednostajny łomot pompy w warzelni soli nie mącił ciszy i spokoju leżącej leniwie na wznak na tarczy zegarów południowej godziny. Po jesiennym parku w samą porę rozniosło się dwanaście klarownych ude­rzeń. Najpierw poczułem ból. Poczułem byt tak mocno, że aż zabolało mnie. Żelazna pieść uciskała mi brzuch. Potem dopie­ro popadłem w nieważkość. Unosiłem się na oklep w powietrzu przestrzeni. Był to jeden z moich stanów prywatnych. Udawało mi się go wywołać nawet bez szerokiego tła. Nawet będąc nieraz w czterech ciasnych ścianach. To, dodane do paru innych rzeczy, to już na pewno było coś.

- Aha - sprowadził mnie na dół, na miękki mułu grunt, Witek. - Zapomniałem cię wczoraj spytać. Co to było z tą bombą? Co chciałeś przez to powiedzieć? Chciałeś go przestraszyć?

- Chyba nie. Zresztą w tej chwili już ci dokładnie nie powiem.

W tej chwili śmiech i gwar wtaczał się do parku szeroką frontową bramą i już sunął ścieżką w nasza stronę nie jak machina do ubijania nawierzchni dróg, ale lekko, swobodnie, beztrosko. Była to lekcja rysunku. Dziewiąta albo dziesiąta klasa miejscowego liceum. Chłopcy, dziewczęta, niektóre z nich już prawdziwe panny, szli mieszanym niefrasobliwym szykiem, trzymając w rękach większe i mniejsze rysunkowe bloki. Na naszej wysokości prowadzący ich nauczyciel przysta­nął, młode pokolenie okrążyło go i potoczyły się jakieś szepty.

- Coś mi się wydaje, że będą nas rysować —mruknął do mnie Witek.

- Zdaje się.

- Co robimy? Pozujemy?

- Raz w życiu można - powiedziałem.

Następne zdanie, po którym milczenie zapadło, dłuższe, mocne, twarde jak zaciśnięte szczęki, następne zdanie powie­działem nie od razu, lecz po chwili. Bo było to zdanie ciężkie, poważne, wiele znaczące, wyrwane z duszy, a nic z końca języka. To było wyznanie.

- Tyle już zrobiliśmy dla tej przeklętej sztuki, że możemy pozować z uśmiechem na ustach.

Witek wyprostował się, popatrzył na mnie, nic nie mówiąc, i wolniutko schylił się z powrotem. Kopaliśmy. Pozowaliśmy. Miałem na ustach ten uśmiech. Nie złośliwy, nie ironiczny, o, nie. To nie. To jest nędzne. Miałem na ustach ten uśmiech, jaki niektórzy nabywają po tym, co przeszli, po tym. co się ma za sobą, jak to się mówi bardzo niedokładnie. Uśmiech mądrości więc? Nie. Nawet nie. Uśmiech smutnej mądrości? Nawet też nie. Taki raczej rzewny uśmiech.

Młodzi artyści tymczasem, młodsi od nas, bardzo młodsi nie wiekiem, nie ciałem, nie duchem, ale rzewnością tą! - rysowali nas, rozmawiając między sobą i śmiejąc się ładnie. Chłopcy zalecali się do dziewcząt, dziewczętom to się podobało, trzy pierścienie i dziewięć księżyców krążyło dookoła Saturna, połykając jak pestki niewiarygodne odległości. Nauczyciel chodził między nimi i pokazywał, jak mierzyć perspektywę wyciągniętą przed siebie ręką, ołówkiem, kciukiem na ołówku i przymrużonym jednym okiem. Niektóre dziewczęta do nas się zalecały. Grupkami, po dwie, po trzy, podchodziły blisko na brzeg dołu, brudząc trzewiki. Szeptały między sobą i śmiały się krystalicznie. Chłopcy podchodzili z tyłu, podsłuchiwali, zaglą­dali im przez ramię na rysunki i wykrzykiwali: ale ładne! ale śliczne! Dziewczęta wtedy chowały swoje rysunki, przyciskając bloki do piersi. Dobrze było, jak dobrze było pomyśleć, że to przecież nas przyciskają, nasze pochylone głowy, tam do młodych żywych piersi, do młodych bijących pośpiesznie serc. Niewysłowiona była to jedna z tych, chwil. Niewysłowiona, mówię, ta bliskość z dystansu, z odległości nieprzekroczonej, której nie potrzeba już było nawet przekraczać, tak dokładnie i bez reszty czułość moja wypełniała wszystkie luki i zakamarki przestrzeni. Przycisnąłem policzek do rękojeści, do styliska szpadla i tak trwałem. Jak długo tak trwałem? Ile? Minutę? Dwie? Czterysta lat? Coś koło tego. Mniej więcej.

- Ciekawe, jak nas rysują - odezwał się w pewnej chwili Witek.

- Właśnie. Ze skrzydłami czy bez - powiedziałem, zaczyna­jąc litanię.

- Z dusza na lewym ramieniu czy na prawym - podjął zaraz Witek i zaczęliśmy na dwa głosy. - Na jasnym tle czy na ciemnym.

- Czy na różowym.

- Czy przy szerokim weneckim oknie.

- Za oknem błękit, ultramaryna.

- Cyprysy.

- Gaje oliwkowe.

- Albo na tle schodów. Nie kończące się schody.

- Schody donikąd.

- Właśnie. Poziomo, pionowo albo ukośnie.

- Albo w ogóle.

- Realnie czy cendentalnie.

- Czy trans.

- We mgle. W poświacie blado świecące j.

- W oparach buchających.

- Deformacja. Zapomnieliśmy o deformacji.

- Słusznie. Deformacja.

- Ogromne głowy. Jak morenowe głazy. Unoszą się w po­wietrzu.

- Oczy szeroko otwarte jak obręcze wozów.

- Jak młyńskie koła.

- Rzęsy jak tęcza.

- Fru-fru.

- Stopy w chmurach.

- Wyżej łąki.

- Na łąkach rozpuszczone jak deresze nasze myśli.

- Trochę kwiatków. Jakieś maniery styczne ruiny.

- Woda. Rzeka.

- Może lepiej jezioro.

- Dobra. Jezioro. Albo nie. Staw.

- Tak. Staw. Basen.

- Dwa baseny, Witek!

- Edmund! One są połączone mostkiem.

- No widzisz, Witek. Widzisz! W jednym basenie pływa biały łabędź!

- Drugi wysuszony. Dwóch facetów kopie w nim szpadlami!

- Wyrzucają muł na brzeg!

- Teraz nie kopią. Przestali!

- Coś mówią!

- Jeden mówi: może zapalimy?

- Drugi mówi: zapalimy!

Wyszliśmy na brzeg i odeszliśmy kawałek na stronę. Któryś z nas wyjął papierosy i zapaliliśmy. Nauczyciel tymczasem zbierał od uczniów i uczennic rysunki, tu i tam ponaglając do ostatnich kresek. Powtórzył też parę razy, żeby nie zapomnieć podpisać się. Żeby wiedział, czyje dzieło jest czyje. Nic tak, jak dawniejsi niektórzy mistrzowie, którzy nie kładli pod obrazami swojego podpisu i teraz hula sobie światowa mafia koneserów i kustoszów muzealnych, przypisując jakiś obraz temu, to owemu.

- Poszli.

- Poszli.

My zostaliśmy. Drzewa zostały z nami. Liście, chybocąc w powietrzu jak monety rzucane na szczęście do fontann albo jak szalupy idące na dno, opadały od czasu do czasu wokół nas na trawę, na ścieżkę, na ławkę, na kolana, na ramiona, na głowy nasze wyjrzało, wynurzone z dołu głębokości. Te z wyższych gałęzi liście, z galerii, balkonów i szczytu korony, spadając, ocierały się o listowie i niżej rozpostarte gałęzie J gałązki, i to było tak, jakby się ocierały o siebie z miłością i czułością niekłamaną dwa policzki dwu istot. Albo mówiąc trochę ogól­niej to było tak, jakby się ocierały o siebie dwie planety, dwa astrale w jakimś zagubionym zakamarku tego, co się nazywa wszechświatem. Więc coś takiego. To był szelest.

Na ścieżce, opodal dosyć naturalnie sztucznie ułożonych skał, jakiś facet karmił wiewiórkę orzeszkami, przywołując ją do siebie: Basia, Basia, Basia. Rude, półoswojone stworzenie podbiegało do ręki faceta, stawało na tylnych łapach, przednimi brało orzeszek leżący w otwartej dłoni, po czym uciekało skokami na trawę, chowało tam łup i przybiegało po nowy owoc.

- Aha. Pokaż ręce - powiedziałem do Witka.

Witek wyciągnął przed siebie i otworzył niezgrabne swoje dłonie pokryte w kilku miejscach czerwonymi plamami.

- Będziesz miał bąble. Mówiłem ci, Witek, nie ściskaj tak mocno szpadla. Pamiętaj o tym, bo sobie całe łapy poharatasz.

- Cały czas, jak kopią, mam o tym pamiętać?

- Skąd! zapamiętaj dobrze raz i koniec. Potem będzie ci się samo przypominało. A potem będziesz już trzymał luźno bez niczego. Samorzutnie.

- Samowolnie.

- Tak jest. Samo-samo.

Wyjąłem z kieszeni granatową chusteczkę z poczwórnym białym szlaczkiem i wytarłem trochę czoło i płytkie zatoki w cieniu włosów, tam gdzie rodzą się myśli te kuszące i tkliwe o cudownym domowym ognisku. Co za siła straszliwa kazała mi wyrzec się tego ciepła cudowności? I w ogóle wszystkiego? Co chcę przez to osiągnąć? Gdzie ja jeszcze chcę dojść? Zanik pamięci, dlaczego on mnie tak do siebie pociąga? Co jest za nim? Po nim? Gall Anonim!

Łomot pompy w warzelni soli to zwalniał, to przyspieszał niezmordowane płynięcie czasu. Serce moje nie stroiło się w ten rytm. Biło jakby trochę prędzej, i w jednym, i w drugim przypadku. Wyprzedzało czoło pochodu. Szło na czele pułków jakieś sześć, siedem metrów w przedzie jak dobosz. Od czasu do czasu głęboki oddech prostował na piersiach fałdy roboczej mojej bluzy i naciągał skórę na żebrach. Bicie serca, ten werbel, miało wtedy lepszy rezonans. Skupiając uwagę, zamykając przy tym oczy, udawało mi się to wychwycić. Przepchałem tam przez łachy prawą rękę na gołe ciało i namacałem ideę niezwykłej kruchości. I to miałem być ja, który tyle już, a jeszcze ile, nie wiem? I to było to, co dźwigało mnie przez wszystkie odległości i nierówności terenu, siedemdziesiąt trzy, siedemdziesiąt dwa kilo bezgranicznie żywego mięsa, krwi, i mięśni, i kości, i fla­ków, i innych substancji? To byłem ja dźwigający każdą tonę każdego dnia? Dźwigający żółwia, a na nim słonie, a na nich ziemska bryła? Dźwigający siedem pieczęci? Dźwigający los mój niezłomny? Wszystkie radości i bóle, pragnienia, sprzeci­wy, nienawiści, miłość niewymowną, myśli, myśli one i ją -świadomość nieustępliwą jak dzień i noc płonący na chmurze, jak na drzewie granatu gzygzak błyskawicy? To wszystko było w tym słabym, mizernym, kruchym pogłosie?

Były, są i będą we mnie zawsze pewne dzielnice, pewne uliczki, pod nimi piwnice, korytarze, kanały (a może to jest to - moja stolica świata?), które nigdy w to nie uwierzą, że ja cały mieszczę się w tym ledwie słyszalnym, kruchym pogłosie serca. Nigdy nie uwierzę w to, że kiedy przestanie telepać mi tamto, gdzie rękę teraz trzymam po lewej stronie piersi, kiedy przesta­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin