9.Kciuk inżyniera.odt

(69 KB) Pobierz

W ciągu długich lat naszej serdecznej przyjaźni Sherlock Holmes rozwiązał mnóstwo zawikłanych spraw. Trudno wprost zliczyć! Tysiące skomplikowanych zagadek i prawdziwych „historii z dreszczykiem…” Ale chyba tylko dwie z nich były naprawdę godne jego geniuszu: sprawa Hatherleya i szaleństwo pułkownika Wartburtona. Każda jedyna w swoim rodzaju! Smutny, wypadek obłędu otwierał pole do popisu dla wnikliwego w całym tego słowa znaczeniu obserwatora. Natomiast historią inżyniera Hatherleya zasługuję na specjalne wyróżnienie ze względu na wstrząsającą akcję, która obfituje wprost w dramatyczne epizody pełne napięcia i grozy. Co za bogactwo wrażeń! Zapomina się nawet, że mój przyjaciel nie miał w tym wypadku wiele okazji do zastosowania swej słynnej metody dedukcyjnej. A przecież metoda ta — to sława Holmesa! Dzięki niej osiągał zawsze wspaniałe wyniki.

 

Całe wydarzenie, o ile mi wiadomo, znalazło się na łamach prasy. Lecz czyż może wzbudzić większe zainteresowanie wzmianka objętości pół kolumny druku? Tymczasem to sarno zdarzenie, Ujęte w formie opowieści, fascynuje swą niezwykłością i barwą. Tu dopiero roztoczyć można plastycznie przed oczyma czytelnika cały bieg Wydarzeń i ukazać żywe postacie, W miarą zaś jak każde nowe odkrycie zbliżą nas krok za krokiem do rozwiązania zagadki, coraz wyraźniej zarysowuje się niesamowitość akcji.

 

Okoliczności towarzyszące sprawie Hatherleya wywarły na mnie głębokie wrażenie. I to jeszcze jakie?! Po dwu nawet latach niewiele się zatarło! Pamiętam jak dziś. Było to latem 1889 roku, krótko po moim ślubie. Powróciłem właśnie do praktyki lekarskiej i ostatecznie wyprowadziłem się z mieszkania Holmesa przy Baker Street. Niemniej stale go odwiedzałem i zawsze serdecznie zapraszałem do siebie. Ileż to razy namawiałem go, by porzucił, w miarę możności, swój cygański tryb życia! Wszystko na nic.

 

Tymczasem moja praktyka powoli powiększała się. Mieszkałem nie opodal dworca Paddington. I tak się stało, iż mimo woli zdobyłem sobie kilku pacjentów wśród tamtejszych urzędników. Jednego z nich bowiem wyleczyłem z bolesnej i przewlekłej choroby, za co z wdzięczności robił mx wielką reklamę i przysyłał każdego chorego, którego tylko dało się namówić. A był bardzo wymowny!

 

Pewnego dnia, krótko przed godziną siódmą rano, obudziło mnie donośne stukanie do drzwi. Była to służąca Betty. Oznajmiła, że z Paddington przyszły dwie osoby i czekają na dole. Ubrałem się pośpiesznie i szybko zbiegłem po schodach na dół. Chyba wypadek kolejowy!? Doświadczenie nauczyło mnie, że wymagają one niezwłocznej interwencji, a z reguły bywają skomplikowane. Na parterze spotkałem mojego starego sympatyka. Oczywiście znowu przyprowadził chorego. Właśnie zostawił go w gabinecie.

 

— On już tam jest! — wyszeptał wskazując za siebie. — Wszystko w porządku!

 

— Co się stało? — zapytałem zaciekawiony. Zachowywał się bowiem tak, jakby zamknął w moim gabinecie jakiegoś niesamowitego osobnika.

 

— Nowy pacjent — wyszeptał. — Wolałem go osobiście przyprowadzić. W ten sposób nie mógł się już „odmyślić”. Stąd już nie umknie! Ech! Zresztą jest przecież w dobrych rękach. Muszę już iść, doktorze, mam swoje obowiązki tak samo jak pan.

 

Mój „sprzymierzeniec” wyszedł, nie dając mi nawet czasu na podziękowanie.

 

W gabinecie zastałem siedzącego przy stole człowieka o powierzchowności budzącej zaufanie. Ubrany był w dobry tweedowy garnitur o barwie wrzosu. Zmiętą czapkę położył na moich książkach. Całą jego dłoń spowijała chusta zbroczona krwią. Był to młodzieniec najwyżej dwudziestopięcioletni. Zdecydowanie męski typ. Uderzyła mnie jego niezwykła bladość. Za wszelką cenę starał się opanować zdenerwowanie, wywołane jakimś wstrząsającym przeżyciem. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie.

 

— Dzień dobry, doktorze!. — odezwał się nieznajomy. — Przykro mi, że zerwałem pana z łóżka o tak wczesnej porze, ale spotkał mnie tej nocy naprawdę poważny wypadek. Przyjechałem o świcie z Eyford do Paddington. Na stacji pytałem się o jakiegoś dobrego lekarza i ostatecznie ów zacny człowiek przyprowadził mnie do pana. Dałem służącej bilet wizytowy. Niestety, zostawiła go tu na brzegu stołu.

 

Przeczytałem wizytówkę: Mr. Wiktor Hatherley, inżynier hydraulik, 16, A. Victoria Street, 3 piętro. Teraz znałem już nie tylko nazwisko, lecz zawód i adres mego pacjenta.

 

— Przykro mi bardzo, iż musiał pan chwilę czekać — powiedziałem. — Proszę! Niech pan siada wygodnie i od— pocznie trochę po nocnej podróży, która z natury rzeczy jest, nudna i męcząca.

 

— Och! Takiej nocy, jaką dziś przeżyłem, w żadnym wypadku nie nazwałbym nudną! — odparł ze śmiechem. Odchylił się do tyłu. Śmiech jego stopniowo wzmagał się, trząsł nim, chwilami przechodził niemal w spazmatyczny chichot. Wzdrygnąłem się. Co za niesamowity wybuch wesołości! Jako lekarzowi dał mi on wiele do myślenia.

 

— Spokojnie! Opanuj się pan! — krzyknąłem i chlusnąłem nań wodą z karafki. Nic nie pomogło. Typowy atak histerii. Ulegają mu również i silne

natury. Widocznie zbyt długo starał się opanować zdenerwowanie, wywołane jakimś wstrząsającym przeżyciem, i to spowodowało reakcję. Po

chwili zaczął się uspakajać. Śmiał się coraz słabiej, potem uderzyła nań fala gorąca. Znać było po nim kompletne wyczerpanie.

 

— No zrobiłem z siebie durnia — rzekł wreszcie, z trudnością łapiąc oddech.

 

— Ech! Nie jest tak źle! Niech pań to wypije. — Dolałem nieco wódki do wody i podałem mu. Bezkrwiste policzki poczęły stopniowo nabierać rumieńców.

 

— Już mi lepiej — powiedział. — A teraz, panie doktorze, może pan będzie łaskaw obejrzeć mój palec, a raczej miejsce, na którym mój palec powinien się znajdować.

 

Rozwiązał chustkę i wyciągnął rękę. Chociaż jestem lekarzem, widok ten podziałał mi na nerwy. Straszna, gąbczasta, poszarpana rana wśród czterech sterczących palców. Wyglądało to tak, jakby kciuk został wyszarpnięty potężną siłą.

 

— Wielkie nieba! — krzyknąłem. — Ależ to straszna rana. Musiała chyba silnie krwawić.

 

— Tak! — odrzekł. — Straciłem przytomność, gdy to się stało. Prawdopodobnie przez dłuższy czas leżałem bez zmysłów. Wreszcie ocknąłem się. Rana jeszcze krwawiła. Związałem silnie przegub ręki, pod chustką zaś umieściłem kawałek drewna. Miał on uciskiem tamować krew.

 

— Wspaniale, powinien pan być chirurgiem!

 

— No cóż! To jest niejako sprawa z dziedziny hydrauliki, a więc wchodzi tym samym w zakres mojej specjalności.

 

— Jak to się stało? — rzekłem badając ranę. — Co to za narzędzie? Chyba coś ostrego i ciężkiego?

 

— Pewnego rodzaju obcęgi — powiedział.

 

— Wypadek, przypuszczam?

 

— Ależ! Nic podobnego!

 

— Co? Czy chciano więc może pana zamordować?

 

— Bah! I to jeszcze w jaki sposób?!

 

— Niemożliwe!?

 

— Przemyłem i oczyściłem ranę. Po wydezynfekowaniu założyłem opatrunek i bandaż. Pacjent leżał spokojnie. Tylko chwilami przygryzał wargi.

 

— No, jak pan się czuje? — spytałem go po skończonym opatrunku.;

 

— Świetnie! Wódka i opatrunek sprawiły, że czuję się jak nowo narodzony. Osłabienie zupełnie już minęło.

 

— Może by było lepiej dla pana nie mówić o tej całej sprawie? Niewątpliwie jest to dla pańskich, nerwów nie wskazane.

 

— Ach, nie! Teraz już nie! Właściwie powinienem donieść o moim wypadku policji. Ale mówiąc między nami, gdyby nie to, że jest przekonywający dowód w postaci rany, to sam dziwiłbym się, gdyby oni uwierzyli mojemu opowiadaniu. Jest to bowiem całkiem niezwykły wypadek. Właściwie nie jestem nawet w stanie udowodnić, że w istocie on mi się przydarzył. Nawet jeśliby mi dano wiarę, to informacje, jakich mógłbym udzielić, są nader skąpe. Toteż wątpię, czy udałoby się policji ująć przestępców.

 

— Ha! — krzyknąłem. — Chce pan naprawdę wyjaśnić tę sprawę? A więc przed zgłoszeniem do policji zwróć się pan najpierw do mojego przyjaciela, Sherlocka Holmesa.

 

— O! Toć już o nim słyszałem! Byłbym bardzo, wdzięczny, gdyby chciał się zająć moją sprawą. Chociaż, naturalnie, muszę również zawiadomić policję. Czy mógłby mu pan mnie polecić?

 

— Jeszcze lepiej! Zaprowadzę pana do niego.

 

— Będę panu niezmiernie zobowiązany, doktorze.

 

— A więc bierzemy dorożkę i jedziemy. Czy to panu odpowiada?

 

— Ależ oczywiście! Nie odzyskam spokoju, dopóki nie opowiem o mojej przygodzie.

 

— Wobec tego mój służący wezwie dorożkę, a ja wrócę tu za chwilę.

 

Pobiegłem szybko na górę i wyjaśniłem sprawę mej żonie. Nie upłynęło nawet pięć minut, jak znalazłem się w dorożce i ruszyłem z moim nowym znajomym na Baker Street.

 

Sherlock Holmes, jak się tego spodziewałem, siedział w niedbałej pozie w bawialni. Odziany jeszcze w szlafrok, czytał rubrykę zgonów „Timesa” paląc poranną fajkę. Składały się na nią resztki tytoniu z poprzedniego dnia, starannie zbierane i suszone na gzymsie kominka. Przyjął nas z tak charakterystycznym dla niego, nie — zmąconym spokojem. Następnie kazał podać jajecznicę na boczku. Zasiedliśmy wspólnie do gorącego posiłku. Kiedyśmy skończyli, zaprosił naszego znajomego, by zajął miejsce na kanapie. Położył mu poduszkę pod głowę i postawił koło niego szklankę brandy z wodą. — No, pana przejścia musiały być niezwykłe, Mr. Hatherley! To widać na pierwszy rzut oka — zaczął Holmes.

— Proszę, niech pan leży spokojnie i czuje się jak u siebie w domu. O tak, znakomicie! A teraz może pan będzie łaskaw nam opowiadać. W razie, gdyby pan poczuł znużenie, proszę się pokrzepiać tym oto „wzmacniającym płynem”.

 

— Dziękuję uprzejmie — odrzekł mój pacjent. — Po opatrunku, założonym przez doktora, poczułem się jak nowo narodzony… a pańskie śniadanie, Mr. Holmes, podniosło mnie na dtichu. Nie chcę jednak zabierać panu jego cennego czasu i dlatego od razu rozpocznę moją dziwną historię. Postaram się wiernie odtworzyć cały tok wydarzeń.

 

Holmes usiadł tymczasem w swym wielkim fotelu. Przymknął powieki, a na twarzy jego malowało się głębokie skupienie. Cóż kryło ono w sobie? Namiętną chęć poznania prawdy i rozwiązania skomplikowanej zagadki. Usiadłem naprzeciw niego.

 

Inżynier rozpoczął swą dziwną historię. W miarę opowiadania przykuwała ona coraz mocniej naszą uwagę.

 

Historia, która przytrafiła mi się w 1889 roku, była zaiste i niesamowita, i tajemnicza… prawdziwa historia „z dreszczykiem”. Na wstępie podam panom dla orientacji kilka szczegółów z mojego życia. Mieszkałem wówczas i nadal mieszkam zupełnie samotnie w Londynie. Z zawodu jestem inżynierem hydraulikiem. W czasie siedmiu lat pracy w znanym przedsiębiorstwie Venner i Matsheson w Greenieh nabyłem dużego doświadczenia. Dwa lata te mu umowa o pracą z przedsiębiorstwem wygasła. Jednocześnie niemal otrzymałem dość znaczną sumę pieniędzy po moim drogim ojcu. Wówczas to postanowiłem założyć własne przedsiębiorstwo. W tym celu wynająłem lokal na Victoria Street. Przypuszczam, iż samodzielne organizowanie przedsiębiorstwa stanowi przykre przeżycie dla każdego, kto czyni to po raz pierwszy. Dla mnie było wyjątkowo przykre. W rezultacie w ciągu; dwu lat udzieliłem zaledwie trzech porad i wykonałem jakąś tam drobną pracę. To było absolutnie wszystko. Moje

wpływy wynosiły 27,5 funta. Codziennie od dziewiątej rano do czwartej po południu wyczekiwałem na próżno w moim maleńkim kantorku. Wreszcie począłem tracić wiarę w swe siły i nabierać coraz silniejszego przekonania, że nigdy nie zdobędę sobie klienteli.

 

Wczoraj jednak, gdy już miałem zamiar opuścić biuro, wszedł mój pracownik. Oznajmił mi z ożywieniem, iż jakiś pan chce się ze mną zobaczyć w pilnej sprawie.

 

Na bilecie wizytowym przeczytałem: pułkownik Lizander Stark. Zaraz potem wszedł sam pułkownik. Był on niezwykle chudy. Nigdy nie przypuszczałem, że może istnieć tak szczupły człowiek. Niesamowite wrażenie potęgowała jeszcze jego twarz, zwężająca, się w kierunku nosa i podbródka, zaś policzki — to po prostu skóra naciągnięta na wystające kości. Ta nadmierna szczupłość nie była jednak wynikiem choroby. Widać to było zresztą już na pierwszy rzut oka: bystre wejrzenie, sprężysty krok i pewne siebie zachowanie. Ubrany był bez smaku, lecz schludnie. Mógł mieć około czterdziestu lat…

 

— Pan Hatherley? — spytał krótko z lekkim niemieckim akcentem. — Polecono mi pana, Mr. Hatherley, nie tylko jako dobrego fachowca, lecz również jako człowieka umiejącego dochować tajemnicy.

 

— Dziękuję uprzejmie! Czuję się zaszczycony jako młody człowiek tak pochlebną opinią. Czy mogę zapytać, kto jej o mnie udzielił?

 

— Owszem! Uważam jednak, że w obecnej chwili nie powinienem z pewnych względów o tym mówić. Z tego samego źródła otrzymałem dalsze informacje. Jest pan sierotą i kawalerem… Mieszka pan samotnie w Londynie.

 

— Rzeczywiście! Wszystko się zgadza — odparłem. — Proszę mi jednak wybaczyć, ale nie widzę żadnego związku pomiędzy tymi informacjami a moją fachowością. Przypuszczam też, iż chciał się pan ze mną zobaczyć w jakiejś sprawie zawodowej?

 

— Oczywiście! Przekona się pan jednak, iż to, co powiedziałem; ma pośredni związek z pana sprawą. Mam dla pana zlecenie z zakresu pańskiej specjalności, lecz wymagam absolutnej dyskrecji! Naturalnie możemy tego oczekiwać raczej od człowieka samotnego niż obarczonego rodziną.

 

— Jeśli zobowiążę się do zachowania tajemnicy, to może pan całkowicie polegać na moim słowie. — Gdy to mówiłem, pułkownik mierzył mnie kamiennym, niesamowitym spojrzeniem. Brr! Chyba jeszcze nigdy nie czułem na sobie tak badawczego i przenikliwego spojrzenia.

 

— A więc przyrzeka pan? — rzekł wreszcie.

 

— Tak! Przyrzekam!

 

— Całkowite i bezwzględne milczenie? Teraz i w przyszłości? Ani słowa na ten temat, ani żadnej pisaniny? Przecież dałem już panu moje słowo!

 

— A więc zgoda! — Poderwał się nagle, i przebiegł jak strzała przez pokój i gwałtownie otworzył drzwi. Korytarz był pusty. — Wszystko w porządku! Pracownicy nieraz interesują się nadmiernie sprawami swych pracodawców. Teraz już możemy mówić swobodnie. — Przysunął swoje krzesło blisko do mojego i znów począł przewiercać

 

mnie badawczym spojrzeniem.

 

Stopniowo dziwaczne zachowanie tego chudego człowieka poczęło budzić we mnie coraz to większą odrazę i obawę. Było w nim bowiem prócz kabotyństwa coś, co wywoływało niepokój. Nawet obawa przed utratą klienta nie mogła mnie powstrzymać od okazania ogarniającego mnie zniecierpliwienia.

 

— Proszę, niech pan przedstawi swoją sprawę, bo naprawdę tracimy czas niepotrzebnie. — Słowa te wyrwały mi się nieopatrznie. Bardzo się nimi zaniepokoiłem,

 

— Czy odpowiada panu 50 gwinei za pracę nocna. ?

 

— Ależ to wspaniale!

 

— Wspomniałem o pracy nocnej. Ale będzie to zaledwie kilka godzin. Chodzi po prostu o zbadanie hydraulicznej prasy drukarskiej, która się

popsuła. Wystarczy, że wskaże nam pan uszkodzenie, a my już sami ją naprawimy. Co pan sądzi o tej robocie?

 

— Praca lekka, a zapłata sowita.

 

— Doskonale! Będę więc oczekiwał pana przyjazdu tej nocy ostatnim pociągiem.

 

— A gdzie?

 

— W Eyford… w hrabstwie Berkshire. Jest to maleńka miejscowość na pograniczu hrabstwa Oxfordshire W odległości siedmiu mil od Reading. Pociąg z Paddington przychodzi tam o godzinie 23. 15.

 

— Świetnie!

 

— Przyjadę po pana powozem.

 

— A więc trzeba tam jeszcze dojechać końmi?

 

— Nasza siedziba leży całkiem na uboczu. Znajduje się ona o dobre siedem mil od stacji Eyford.

 

— Och! To przed północą chyba tam nie dojedziem. Wydaje mi się, iż nie będę miał pociągu powrotnego. Zmusi mnie to do zatrzymania się na noc.

 

— Tak jest! A więc zanocuje pan u nas.

 

— Ależ to sprawi państwu dużo kłopotu. Czy nie mógłbym raczej przyjechać o jakiejś stosowniejszej porze?

 

— Nie ma o czym mówić! To już postanowione! Właśnie najlepiej będzie, jeśli przyjedzie pan późnym wieczorem. Celem wynagrodzenia panu wszelkiego rodzaju niedogodności dajemy młodemu i nie znanemu inżynierowi zapłatę godną najlepszych specjalistów. Jeśli zaś panu to nie odpowiada, to oczywiście nie nalegam! Pomyślałem o 50 gwineach i o ich znaczeniu dla mnie.

 

— Ależ nie — odrzekłem — z prawdziwą przyjemnością zastosuję się do pańskich życzeń. Chciałbym jednak zorientować się dokładniej, czego właściwie pan ode mnie żąda?

 

— Naturalnie! Wcale się nie dziwię. Przyrzeczenie dochowania tajemnicy podnieca pana ciekawość. Nie mam zamiaru polecać panu czegokolwiek bez uprzedniego zaznajomienia go z całokształtem sprawy. Przypuszczam, że nikt nas tu nie podsłuchuje?

 

— Z całą pewnością!

 

— A więc sprawa przedstawia się następująco. Jak pan się z pewnością orientuje, ziemia fulerska jest cennym i poszukiwanym surowcem. Występuje ona na terenie Anglii w jednym lub najwyżej w dwu miejscach.

 

— Słyszałem o tym.

 

— Otóż niedawno zakupiłem niewielką posiadłość zupełnie maleńką, w odległości 10 mil od Reading. Szczęście uśmiechnęło się do mnie. Odkryłem mianowicie na jednym z pól złoża ziemi fulerskiej. Po bliższym zbadaniu okazało się jednak, iż złoża te nie są zbyt bogate i stanowią jedynie połączenie pomiędzy dwoma innymi, znacznie zasobniejszymi. Natomiast właściwe pokłady ziemi fulerskiej znajdowały się u moich sąsiadów. Ci poczciwcy nie podejrzewali nawet, że ich grunty kryją coś, co jest niemal tak cenne jak złoto. Oczywiście w moim interesie leżało, aby nabyć tę ziemię, zanim oni odkryją jej prawdziwą wartość. Niestety, nie miałem na to dostatecznych funduszów. Wtajemniczyłem więc w tę sprawę kilku moich przyjaciół. Oni to właśnie poddali mi myśl, iż powinniśmy po cichu eksploatować nasze złoża. W ten sposób uzyskalibyśmy pieniądze

na zakup sąsiednich terenów. Do chwili obecnej pracujemy więc z zachowaniem najściślejszej tajemnicy. Dla usprawnienia naszej działalności zainstalowaliśmy prasę hydrauliczną. Prasa ta, jak poprzednio wyjaśniłem, popsuła się. W związku z tym potrzebujemy pańskiej porady. Strzeżemy oczywiście naszej tajemnicy jak oka w głowie. Gdyby rozeszła się wiadomość, iż do naszego domku sprowadziliśmy inżyniera–hydraulika, to ludzie poczęliby interesować się tym i wszystko mogłoby wyjść na jaw. Wówczas utracilibyśmy bezpowrotnie możność nabycia terenów i

urzeczywistnienia naszych planów. Dlatego też wymagałem przyrzeczenia, iż nikomu nie wspomni pan nawet o swej dzisiejszej podróży do Eyford. Teraz, mam nadzieję, wszystko jest jasne!?

 

— Całkowicie pana rozumiem — odpowiedziałem. — Jedno tylko wydaje się niejasne, a mianowicie: do czego właściwie służy prasa hydrauliczna przy wydobywaniu ziemi fulerskiej? O ile wiem, leży ona w głębi ziemi i trzeba ją wykopywać jak żwir.

 

— Ach — rzekł beztrosko pułkownik. — Stosujemy własną metodę wydobycia. Prasujemy ziemię w cegły, aby za maskować, co ona w sobie kryje. Zresztą to nieważne! Zaznajomiłem pana z całą moją tajemnicą! To chyba najlepszy dowód mego zaufania. — Wstał kończąc. — Oczekuję więc pana w Eyford o godzinie 23.15.

 

— Będę tam na pewno!

 

— Nikomu ani słowa! — Jeszcze raz przeszył mnie przeciągłym badawczym spojrzeniem. Uścisnął chłodno mą dłoń, co miało oznaczać podziękowanie… i pospiesznie opuścił pokój.

 

Dopiero po jakimś czasie ochłonąłem z pierwszego wrażenia. Zacząłem się spokojnie zastanawiać nad całą tą sprawą. Opanowało mnie jakieś dziwne uczucie. Niespodziewane zamówienie pułkownika wywołało u mnie rozterkę wewnętrzną. Z jednej strony byłem zadowolony z wynagrodzenia, gdyż przewyższało ono przecież dziesięciokrotnie normalną cenę za tego rodzaju usługi. Ponadto miałem jeszcze nadzieję na dalszą współpracę. Z drugiej jednak strony cały wygląd i zachowanie się mojego klienta wywarły na mnie zdecydowanie ujemne wrażenie, zaś jego mętne wyjaśnienia o ziemi fulerskiej wcale nie przekonały mnie o konieczności tajemniczej wyprawy wśród nocy. Ach, jakiż on był niespokojny,

chociaż starał się opanować! To właśnie wzbudziło we mnie nieprzepartą chęć porozmawiania z kimkolwiek i podzielenia się wątpliwościami. W

końcu odrzuciłem jednak od siebie podejrzenia. Zjadłem gorącą kolację i udałem się do Paddington, skąd ruszyłem w podróż.

 

Tak więc zdecydowałem się dochować tajemnicy. W Reading musiałem się przesiąść. Trzeba było iść na inny dworzec. Zdążyłem jednak na ostatni pociąg do Eyford. Wysiadłem na małej, źle oświetlonej stacji po godzinie jedenastej w nocy. Byłem jedynym podróżnym, który tam przybył. Na peronie nie zauważyłem nikogo prócz zaspanego tragarza z latarnią. Gdy jednak wychodziłem z dworca natychmiast natknąłem się na mojego znajomego. Czekał ukryty w cieniu po drugiej stronie ulicy. Bez słowa chwycił mnie za ramię i szybko wepchnął przez otwarte drzwiczki do powozu. Zasłonił okna po obu stronach i zapukał mocno w drewnianą ściankę na stangreta. Ruszyliśmy co koń wyskoczy…

 

— Jeden koń? — spytał Holmes.

 

— Tak! Tylko jeden!.

 

— Czy zdążył pan zauważyć, jakiej był maści?

 

— Owszem! Spostrzegłem to, gdy wsiadałem do powozu, w świetle latarni padającym z boku. Był to kasztan.

 

— Czy wyglądał na zmęczonego, czy wypoczętego? — Wydawał się zupełnie świeży i lśniący.

 

— Dziękuję panu! Przykro mi, że przerwałem. Proszę, niech pan ciągnie dalej swą ciekawą opowieść.

 

Pojechaliśmy więc… Jazda trwała chyba co najmniej godzinę. Pułkownik Lizander Stark zapewniał mnie, iż miało to być 7 mil. Osobiście jednak jestem zdania, sądząc po szybkości, z jaką pędziliśmy, i czasie, jaki podróż pochłonęła, że musiało to być około 12 mil. Pułkownik siedział obok mnie i milczał jak zaklęty przez całą drogę.

 

W pewnej chwili poczułem się jakoś nieswojo. Ilekroć rzuciłem okiem w jego stronę, napotykałem badawcze spojrzenie.

 

Wiejskie drogi okolicy, którą mijaliśmy, były wyboiste. Rzucało i trzęsło wprost niemożliwie. Chciałem wyjrzeć przez okno, by zorientować się, dokąd jedziemy. Niestety, matowe szyby zasłaniały widok. Czasem tylko błyskały światła napotykanych latarń. Od czasu do czasu próbowałem rzucić taką czy inną uwagę, by urozmaicić nudną podróż, pułkownik jednak zbywał półsłówkami moje usiłowania i… rozmowa zamierała. Wreszcie skończyły się wyboje wiejskiego gościńca. Wjechaliśmy w aleję wysypaną żwirem, a po chwili powóz stanął. Pułkownik Stark wyskoczył pierwszy. Poszedłem za jego przykładem. Pociągnął mnie żywo w kierunku wejścia do budynku stojącego przed nami otworem. Wysiedliśmy z prawej strony powozu, zupełnie na wprost drzwi i dlatego nie zdążyłem dokładnie przyjrzeć się frontowi domu. Skoro tylko przekroczyliśmy próg, drzwi głucho zatrzasnęły się za nami. Usłyszałem jeszcze turkot oddalającego się powozu…

 

Wewnątrz domostwa panowały ciemności. Pułkownik mrucząc pod nosem szukał po kieszeniach zapałek. Nagle otwarto drzwi na drugim końcu korytarza. Strumień jasnego światła spłynął w naszym kierunku. Stopniowo poszerzał się, wreszcie ujrzeliśmy kobietę niosącą lampę. Szła z głową poddaną ku przodowi, bacznie się nam przyglądając. Stanąłem jak olśniony. Była uderzająco piękna. Ciemna, bogata suknia mieniła się w blasku lampy… Powiedziała kilka słów w obcym języku tonem pełnym zdziwienia. Pułkownik zbył ją opryskliwym burknięciem. Spłoszyła się wówczas… zadrżała i niewiele brakowało, ą lampa wypadłaby jej z ręki. Stark podszedł do niej i szepnął jej coś do ucha, w końcu popchnął z powrotem do pokoju, skąd, przyszła. Po chwili wrócił do mnie z lampą.

 

— Może pan, z łaski swej, poczeka w tym pokoju kilka minut. — rzekł otwierając inne drzwi. Znajdowałem się w niewielkim pomieszczeniu urządzonym bez smaku. Na środku stał okrągły stół. Leżało na nim w nieładzie kilka niemieckich książek. Stark postawił lampę na fisharmonii, umieszczonej obok wejścia. — Nie będzie pan długo czekał — powiedział i zniknął w ciemnościach.

 

Rzuciłem okiem na książki znajdujące się na stole. Nie znam, co prawda, dobrze języka niemieckiego, zorientowałem się jednak, iż dwie z nich są traktatami naukowymi, a reszta tomikami poezji. Następnie podszedłem do okna. Spodziewałem się bowiem, że będę mógł zorientować się jakoś w okolicy. Niestety, przeszkodziła temu szczelnie zaryglowana okiennica. W całym domu panowała głucha cisza. Jedynie gdzieś w głębi korytarza rozlegało się miarowe tykanie starego zegara. Stopniowo począł mnie ogarniać coraz to silniejszy niepokój. Kim właściwie są ci Niemcy? I co oni tu robią w tym dziwnym, położonym na pustkowiu domostwie? A w ogóle gdzie właściwie ten dom się znajduje? Chyba tylko 10 mil od Eyford — pomyślałem. — Ale w jakim kierunku? O tym nie miałem najmniejszego pojęcia. Być może, iż Reading, a także jakieś inne większe miejscowości leżą po drodze. W takim wypadku dom nie mógł być na pustkowiu. Panująca wokół cisza świadczyła o tym, iż musiałem się chyba znajdować na wsi. Począłem przechadzać się po pokoju, nucąc pod nosem dla dodania sobie odwagi. Stopniowo doszedłem do wniosku, że nie będzie prostą sprawą zarobić tych 50 gwinei.

 

Nagle drzwi pokoju uchyliły się bezszelestnie, nie mącąc głębokiej ciszy, w jakiej dom był pogrążony. Na tle ciemnego przedpokoju ukazała się piękna nieznajoma, którą spotkałem przedtem w korytarzu. Niepokój malował się na jej twarzy. Była czymś wyraźnie wstrząśnięta i przerażona. Od razu rzucało się to w oczy. Jej niepokój udzielił się również i mnie. Położyła ostrzegawczo palec na ustach. Niepewnie rozejrzała się dokoła, a wreszcie wyrzuciła z siebie kilka urywanych słów łamaną angielszczyzną:

 

— Muszę stąd odejść!

 

Z trudem starała się opanować. Tak mi się przynajmniej zdawało.

 

— Odejdę stąd! Tak! Nie powinnam tu zostać! A pana też tu nic dobrego nie czeka.

 

— Ależ pani — odparłem. — Ja przecież jeszcze nie wykonałem pracy, która mnie tu sprowadziła. Nie mogę stąd odejść, dopóki nie zob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin