James Patterson - Cztery ślepy myszki (Alex Cross 08).doc

(1238 KB) Pobierz
Cztery ślepy muszki


james patterson

CZTERY ŚLEPY MYSZKI

(Four Blind Mice)

Tłumaczenie Jacek Manicki

Wydanie polskie: 2004

Wydanie oryginalne: 2002


Dedykuję tę powieść Manhattan College w jego sto pięćdziesiątą rocznicę istnienia. Go Jas pers!
Dedykuję ją również Mary Jordan,
bez której rzeczywiście wszystko by się rozsypało.
a także dla mojej Mani.


PROLOG
NIEBIESKIE MORDERSTWA


Rozdział 1

W ciszę, jaka zaległa w sali sądowej, wdarł się brutalnie przeraźliwy skrzyp drewna szorującego po drewnie. To Marc Sherman, prokurator okręgowy w Cumberland County w Karolinie Północnej, odsunął się ze starym kapitańskim krzesłem od swojego stołu.

Potem wstał i powoli podszedł do ławy przysięgłych, gdzie na spijanie słów z jego warg przygotowało się już dziewięć kobiet i trzech mężczyzn - sześcioro białych i sześcioro Afroamerykanów. Lubili Shermana i on o tym wiedział, ba, nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej. Wiedział również, że tę dramatyczną sprawę o morderstwo ma już właściwie wygraną, a poruszająca mowa końcowa, którą zamierzał wygłosić, to jedynie formalność.

Mimo wszystko ją wygłosi. Sierżant Ellis Cooper musi odpowiedzieć za swe zbrodnie. Żołnierz ten dopuścił się najohydniejszych i najbardziej nikczemnych morderstw w dziejach Cumberland County w Karolinie Północnej. Tak zwanych niebieskich morderstw. Mieszkańcy okręgu oczekiwali od Shermana uzyskania wyroku skazującego dla Eblisa Coopera. który, nawiasem mówiąc, był czarny, i on ich nie zawiedzie.

- Wykonuję od jakiegoś czasu ta profesje - zaczął prokurator okręgowy - jeśli chodzi o ścisłość, to od siedemnastu lat. I przez ten czas nie zetknąłem się jeszcze z czymś takim jak morderstwa popełnione w grudniu zeszłego roku przez oskarżonego, sierżanta Ellisa Coopera. Zaczęło się od sceny zazdrości, którą zrobił jednej z ofiar, Tanyi Jackson, a skończyło na bezprzykładnej masakrze trzech niewinnych kobiet. Wszystkie były żonami, wszystkie były matkami. Osierociły w sumie jedenaścioro dzieci. Dodajmy do tego zrozpaczonych mężów, jak również pogrążonych w żałobie członków rodzin, sąsiadów i przyjaciół.

W tamten tragiczny piątek mężowie ofiar wybrali się do Fort Bragg na tradycyjną cotygodniową partyjkę kart. W związku z czym Tanya Jackson, Barbara Green oraz Maureen Bruno, też tradycyjnie, urządziły sobie „babski wieczór”, żeby pogawędzić, pośmiać się, jednym słowem spędzić czas w miłym towarzystwie. Od dawna były serdecznymi przyjaciółkami. Tego piątku spotkały się w domu Jacksonów, Tanyi i Abrahama, rodziców czworga dzieci.

Około dwudziestej drugiej, po wypiciu co najmniej pół tuzina kolejek alkoholu w bazie, sierżant Cooper udał się do Jacksonów. Jak słyszeliście, dwoje sąsiadów zeznało pod przysięgą, że widzieli go pod domem. Krzyczał, żeby pani Jackson do niego wyszła.

Kiedy te nawoływania pozostały bez echa, sierżant Cooper wtargnął do domu. Nożem wieloczynnościowym RTAK, lekką bronią należącą do wyposażenia sił specjalnych armii Stanów Zjednoczonych, zaatakował kobietę, która odrzucała jego zaloty. Zabił Tanyę Jackson na miejscu jednym pchnięciem.

Następnie rzucił się z nożem na trzydziestojednoletnią Barbarę Green, a na koniec na Maureen Bruno, którą dogonił przy drzwiach frontowych, kiedy próbowała uciekać. Wszystkie trzy kobiety zginęły od pchnięcia nożem zadanego przez silnego mężczyznę, który technikę walki wręcz zgłębiał w Centrum Wyszkolenia imienia Johna F. Kennedy'ego, przy kwaterze głównej sił specjalnych.

Nóż wieloczynnościowy będący narzędziem zbrodni zidentyfikowano jako osobistą własność sierżanta Coopera. Miał go od lat siedemdziesiątych i była to jego pamiątka z Wietnamu. Na nożu zabezpieczono odciski palców sierżanta Coopera.

Jego odciski palców były również na odzieży pani Jackson i pani Green. Badania DNA wykazały, że skóra, której strzępki znaleziono pod paznokciami pani Jackson, należy do sierżanta Coopera. Na miejscu zbrodni zabezpieczono też jego włosy. Samo narzędzie zbrodni znaleziono w kryjówce na poddaszu domu Coopera. Razem z patetycznymi „liścikami miłosnymi”, które pisał do Tanyi Jackson, i które ona odsyłała mu, nawet ich nie otwierając.

Widzieliście makabryczne fotografie dokumentujące to, jak sierżant Cooper potraktował te trzy kobiety, kiedy już nie żyły. Pomalował im twarze niebieską farbą w upiornym odcieniu. Również klatki piersiowe i brzuchy. Do czegoś takiego może być zdolny tylko człowiek pozbawiony wszelkich hamulców, człowiek o chorej psychice. Jak już powiedziałem, nie zetknąłem się jeszcze z bardziej odrażającymi morderstwami. Zdajecie sobie sprawę, że werdykt może być tylko jeden. Winny! Uwolnijmy społeczeństwo od tego potwora!

Nagle sierżant Cooper, siedzący dotąd z kamienną twarzą obok swojego obrońcy, wstał. Po sali sądowej przetoczył się pomruk podniecenia. Był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Pomimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat zachował sylwetkę z czasów, kiedy jako osiemnastolatek wstępował do wojska. Miał na sobie wyjściowy mundur, a ze zdobiących pierś baretek wynikało, że odznaczony został takimi medalami, jak Purple Heart, Distinguished Service Cross i Silver Star. Nawet w tych okolicznościach, sądzony za morderstwo, mógł wzbudzać podziw.

- Nie zabiłem Tanyi Jackson ani żadnej z tych nieszczęsnych kobiet - odezwał się czystym, grzmiącym głosem. - Nie wchodziłem tamtego wieczoru do domu Jacksonów. Nie malowałem na niebiesko zwłok. Nigdy nikogo nie zabiłem, chyba że w służbie dla kraju. Nie zabiłem tych kobiet. Jestem niewinny! Na miłość boską, jestem bohaterem wojennym!

Z tym okrzykiem sierżant Cooper przeskoczył przez drewnianą barierkę oddzielającą go od sali sądowej. W dwóch susach dopadł do Marca Shermana, przewrócił go na podłogę i zaczął okładać pięściami, gdzie popadnie.

- Kłamco, kłamco! - krzyczał. - Dlaczego chcesz mnie zabić?

Kiedy woźnym sądowym udało się w końcu odciągnąć Coopera od oskarżyciela, Marc Sherman koszulę i marynarkę miał w strzępach, a twarz całą we krwi.

Pozbierał się z trudem z podłogi i zwrócił znowu do przysięgłych.

- Czy muszę coś dodawać? Werdykt brzmi: winny. To bestia w ludzkiej skórze.


Rozdział 2

Faktyczni mordercy, zasiadając na widowni w tym ostatnim dniu procesu w Karolinie Północnej, niewiele ryzykowali, a chcieli widzieć na własne oczy zakończenie. Nie potrafili sobie tego odmówić.

Thomas Starkey, lider grupy, były pułkownik rangersów, nic nie stracił z dawnej oficerskiej postawy - sprężystość w ruchach, oszczędność w słowach, marsowa mina.

Brownley Harris, numer dwa, wciąż zapatrzony w pułkownika Starkeya jak w obraz; tak było kiedyś, w Wietnamie, i tak już pozostanie, dopóki któryś z nich albo - co bardziej prawdopodobne - obaj naraz nie zejdą z tego łez padołu.

Warren Griffin robił nadal za „kota”, co niosło w sobie pewną dozę komizmu, bo miał już czterdzieści dziewięć lat.

Przysięgli wrócili z narady po dwóch i pół godziny z werdyktem „winny”. Sierżant Ellis Cooper miał zostać stracony przez stan Karolina Północna za morderstwo.

Prokurator okręgowy spisał się nad podziw... doprowadzając do skazania na śmierć niewinnego człowieka.

Trzej zabójcy wsiedli do granatowego suburbana zaparkowanego nieopodal budynku sądu, w jednej z wąskich bocznych uliczek.

Thomas Starkey zapuścił silnik.

- Zjadłby co któryś? - spytał.

- Ja bym się napił - odparł Harris.

- A ja podziubdział - powiedział Griffin i zaniósł się głupkowatym chichotem.

- No to zjedzmy coś wpierw i wypijmy, a potem zobaczymy... może poszukamy damskiego towarzystwa. Co wy na to? Trzeba uczcić to dzisiejsze wielkie zwycięstwo. Nasze na wierzchu! - krzyknął pułkownik Starkey, ruszając spod krawężnika. - Za Trzy Ślepe Myszki.


CZĘŚĆ 1
OSTATNIA SPRAWA


Rozdział 3

Zszedłem tego ranka na śniadanie około siódmej i usiadłem przy kuchennym stole z Naną i dziećmi. Mały Alex zaczynał stawiać pierwsze kroki, w związku z czym wszystko w kuchni, co dało się otworzyć albo w inny sposób spenetrować, było pozamykane i pozatykane - gdzie nie spojrzeć, plastikowe kłódeczki, zasuwki i zaślepki. Dziecięcy szczebiot, zgrzyt łyżeczek o miski z płatkami śniadaniowymi i Damon uczący młodszego braciszka sztuki wysysania malinek, wszystko to upodabniało kuchnią akustycznie do gwarnego posterunku policji w sobotni wieczór.

Dzieci zajadały jakąś odmianę wzdętych chrupek Oreos o smaku czekoladowym i popijały czekoladowym mlekiem Hersheya. Sama myśl o konsumowaniu z samego rana takich ilości czekolady przyprawiała mnie o dreszcze. Dla mnie i dla siebie Nana przyrządziła jajecznicę, którą mieliśmy zagryzać pełnoziarnistym tostem.

- Ach, jak przyjemnie - westchnąłem, przysuwając sobie parującą kawę i talerz z gorącą jajecznicą. - Aż żal psuć atmosferę komentowaniem czekoladoholicznego śniadanka, którym rozpoczyna dzień dwójka z moich trzech pociech.

- Już skomentowałeś - zauważyła Jannie, której nic nie umknęło.

Puściłem do niej oko. Nie miała szans zepsuć mi dziś humoru. Morderca zwany Supermózgiem został ujęty i odsiadywał wyrok w ściśle strzeżonym zakładzie karnym w Kolorado. Mój dwunastoletni syn Damon wciąż się rozwijał - zarówno jako uczeń, jak i członek waszyngtońskiego chóru chłopięcego. Jannie wzięła się do malowania farbami olejnymi, prowadziła też dzienniczek z całkiem zgrabnymi jak na dziewczynkę w jej wieku wpisami i rysunkami. Mały Alex zaczynał przejawiać osobowość - był słodkim trzynastomiesięcznym chłopczykiem i stawiał już pierwsze kroczki.

Poznałem ostatnio detektyw Jamillę Hughes, kobietę, której zamierzałem poświęcić więcej uwagi. Szkoda tylko, że mieszkała w Kalifornii, zamiast tu, w Waszyngtonie. Nie upatrywałem w tym jednak przeszkody nie do przeskoczenia.

Będę teraz miał trochę czasu na sprawdzenie, czy pasujemy z Jamillą do siebie. Planowałem udać się dzisiaj do George'a Pittmana, szefa wydziału dochodzeniowego waszyngtońskiej policji, i złożyć rezygnację. A po jej złożeniu wziąć sobie parę miesięcy wolnego.

Potem otworzę może prywatną praktykę - jestem w końcu psychologiem - albo zaczepię się w FBI. Biuro złożyło mi już propozycję równie schlebiającą, jak intrygującą.

Ktoś zapukał głośno do kuchennych drzwi i nie czekając na reakcję domowników, sam je sobie otworzył. John Sampson. John znał moje plany na dzisiaj, pomyślałem więc, że przyszedł wesprzeć mnie trochę psychicznie w tym przełomowym dniu.

Czasami jestem taki naiwny, że aż niedobrze się robi.


Rozdział 4

- Cześć, wujku John - wyrecytowali chórem Damon i Jannie, a potem uśmiechnęli się jak dwoje małych niedojd, w które potrafią się przedzierzgnąć w obliczu wielkości, a za taką uznawali Johna Sampsona.

John podszedł bez słowa do lodówki i przyjrzał się najnowszym dokonaniom artystycznym Jannie. Próbowała ostatnio kopiować postaci z produkcji nowego twórcy komiksów, Aarona McGurdera, byłego wykładowcy Uniwersytetu Stanu Maryland, który się niedawno skomercjalizował. Drzwiczki lodówki zdobili Huey i Riley Freeman, Caesar i Jazmine DuBois.

- Masz ochotę na jajecznicę, John? Usmażą ci ją z cheddarem, tak jak lubisz. - Nana zerwała się z miejsca. Dla Sampsona zrobiłaby wszystko. Jest tak, od kiedy przyprowadziłem go do domu i oznajmiłem, że zostaliśmy przyjaciółmi. Mieliśmy wtedy po dziesięć lat. Od tamtego dnia Nana traktuje Sampsona jak własnego syna. Rodzice Sampsona przesiedzieli w więzieniu okres jego dorastania i praktycznie Nana go wychowała.

- Oj nie, nie rób sobie kłopotu - powiedział szybko i zamachał rękami na znak, żeby z powrotem usiadła, ale kiedy mimo wszystko ruszyła do kuchenki, dał za wygraną: - Dobrze, niech będzie, Nana. Z ryżowym tostem. Skręca mnie z głodu, a nikt nie robi takich śniadanek jak ty.

- A żebyś wiedział. - Roześmiała się i zapaliła gaz. - Masz szczęście, że jestem ze starej szkoły. Wszyscy macie szczęście.

- Wiemy, Nana. - Sampson uśmiechnął się i zwrócił do dzieci: - Muszę pogadać z waszym ojcem.

- On składa dzisiaj wymówienie - poinformowała go Jannie.

- Obiło mi się o uszy - odrzekł Sampson. - Mówią już o tym na mieście, piszą na pierwszej stronie „Post”, a i telewizja poruszy pewnie temat w porannym „Today”.

- Słyszeliście, co powiedział wujek John - fuknąłem na dzieci. - Już was tu nie ma. Sio!

Jannie i Damon przewrócili oczami, naburmuszyli się, ale wstali od stołu, zapakowali książki do plecaków i ruszyli do drzwi. Sojourner Trurh School, do której uczęszczają, mieści się przy Piątej Ulicy, a więc do przejścia mieli pięć przecznic.

- Niech się wam nie wydaje, że was tak wypuszczę - zawołałem za nimi. - Gdzie buźki?

Wróciły posłusznie, by cmoknąć w policzek Nanę i mnie. A potem cmoknęły jeszcze Sampsona. Naprawdę nie obchodzi mnie, co dzieje się w tym zimnym, niesentymentalnym, postmodernistycznym świecie, ale w naszym domu takie właśnie panują zwyczaje. Podejrzewam, że Bin Ladenanie wycałowano dostatecznie w dzieciństwie.

- Mam kłopot - zaczął Sampson, ledwie za dziećmi zamknęły się drzwi.

- Czy ja też mam wyjść? - spytała od kuchenki Nana.

- Skądże znowu - żachnął się John. - Opowiadałem wam kiedyś o swoim dobrym koledze z wojska. Nazywa się Ellis Cooper, nadal służy. A ściślej, służył. Uznano go za winnego zamordowania trzech kobiet z okolic bazy. Dowiedziałem się o tym od naszych wspólnych znajomych. On sam był tak zaambarasowany, że nie puścił pary z gęby. Nie chciał, żebym wiedział. Do egzekucji zostały mu jakieś trzy tygodnie, Alex.

Spojrzałem Sampsonowi w oczy. Zobaczyłem tam jeszcze większy niż zwykle smutek i przygnębienie.

- Co zamierzasz, John?

- Jedź ze mną do Karoliny Północnej. Porozmawiaj z Cooperem. On nie jest typem mordercy. Znam tego człowieka prawie tak samo dobrze jak ciebie. Ellis Cooper nikogo by nie zabił.

- Dobrze wiesz, że musisz tam z Johnem pojechać - odezwała się Nana. - Umówmy się, że to będzie twoja ostatnia sprawa. Obiecaj mi to.

Obiecałem.


Rozdział 5

O jedenastej pędziliśmy już z Sampsonem międzystanową 1 - 95, wklinowani między kolumny szarżujących, zgrzytających biegami, plujących spalinami ciężarówek z naczepami. Podróż była dobrą okazją do nadrobienia zaległości. Zajęci własnymi sprawami, potrafiliśmy nie widywać się przez miesiąc, ale potem zawsze spotykaliśmy się i prowadziliśmy długie rozmowy. Tak było od dzieciństwa, które upłynęło nam obu w Waszyngtonie. Na dłużej rozstaliśmy się tylko raz, kiedy Sampsona powołano do wojska i wysłano do południowo - wschodniej Azji, gdzie odsłużył dwie tury; ja przez ten czas studiowałem - najpierw w Georgetown, a potem w Johns Hopkins.

- Opowiedz mi o tym swoim koledze z wojska - zaproponowałem. Ja prowadziłem, Sampson siedział w cofniętym do oporu fotelu pasażera, ale kolanami i tak wypychał od spodu deskę rozdzielczą. Znosił to jednak dzielnie i nie dawał po sobie poznać, że mu niewygodnie.

- Kiedy się poznaliśmy, Cooper był już sierżantem i chyba zdawał sobie sprawę, że wyżej nie zajdzie, ale się tym nie przejmował, lubił wojsko. Służyliśmy razem w Fort Bragg. Ja byłem tam kotem, Cooper sierżantem od musztry. Zdarzyło się, że przez cztery weekendy z rzędu wyznaczał mi wartę.

Parsknąłem śmiechem.

- I to wtedy tak się do siebie zbliżyliście? W te wspólne weekendy w koszarach?

- Szczerze go wtedy nienawidziłem. Myślałem, że specjalnie się na mnie uwziął. No wiesz, że chce mnie zgnoić, bo nie podoba mu się, że jestem taki wielki. Potem spiknęliśmy się znowu w Wietnamie.

- Odpuścił ci tam?

- Nie, Cooper to Cooper. U niego nie ma taryfy ulgowej, to prawdziwy służbista, ale jeśli postępujesz zgodnie z regulaminem, jest wobec ciebie w porządku. Właśnie to podobało mu się w armii. Dyscyplina, logika i wystarczy ich przestrzegać, a przeważnie dobrze się na tym wychodzi. Może nie aż tak dobrze, jak by się chciało, lecz w każdym razie nieźle. Powiedział mi, że dla czarnego nie ma jak służba w armii.

- Albo w policji - podsunąłem.

- Też prawda. - Sampson kiwnął głową. - Pamiętam, jak kiedyś tam, w Wietnamie - ciągnął - luzowaliśmy oddział, który w ciągu trzech miesięcy wytłukł chyba ze dwieście osób. Ci zabici nie byli żołnierzami w pełnym tego słowa znaczeniu, Alex, podejrzewano ich tylko o konszachty z Wietkongiem.

Słuchałem. Głos Sampsona brzmiał głucho.

- Ten rodzaj operacji wojskowych nazywano wycieraniem podłogi. Wchodzimy raz do jakiejś małej wioski, a tam jest już inny nasz oddział. Oficer piechoty „przesłuchuje” jeńca na oczach kobiet i dzieci, nacinając mu skórę na brzuchu. Sierżant Cooper podszedł do tego oficera, przystawił mu lufę do łba i powiedział, że jak nie przestanie, to go zastrzeli. Bynajmniej nie żartował. Zastrzeliłby go, nie oglądając się na konsekwencje. On nie zabił tych kobiet z Karoliny Północnej, Alex. Ellis Cooper nie jest typem mordercy.


Rozdział 6

Wspaniale się czułem w towarzystwie Sampsona. Zawsze tak było, zawsze będzie. Kiedy zostawiając za sobą Wirginię, wjechaliśmy do Karoliny Północnej, rozmowa zeszła na bardziej optymistyczne i obiecujące tematy. Opowiadałem mu już o Jamilli Hughes, ale chciał dowiedzieć się o niej czegoś ponad to. Czasami upodobaniem do plotkowania przebija Nanę.

- Niewiele więcej mam na jej temat do powiedzenia, wielkoludzie. Już wiesz, że poznałem ją, prowadząc sprawę seryjnych morderstw w San Francisco. Współpracowaliśmy ściśle przez jakieś dwa tygodnie. Nie znam jej za dobrze. Ale podoba mi się. Ma ikrę.

- I chciałbyś ją poznać bliżej. To widać. - Sampson roześmiał się i klasnął w wielkie jak bochny dłonie.

Też się roześmiałem.

- Owszem, nie ukrywam. Jamilla jest zamknięta w sobie. Podejrzewam, że musiała się na kimś sparzyć. Może na pierwszym mężu. Nie chciała ze mną o tym rozmawiać.

- Widzę, że coś z tego będzie, stary.

- Może i będzie. Polubisz ją. Ona da się lubić.

John znowu się roześmiał.

- Ty masz szczęśliwą rękę do kobiet. Muszę ci to przyznać. - Zmienił temat. - Ale z tej Nany to jest cud natury, co?

- O tak. Osiemdziesiąt dwa lata. W życiu byś jej tyle nie dał. Pewnego razu wracam do domu, patrzę, a ona ściąga starą lodówkę po tych schodkach prowadzących na podwórko. Na ceracie. Nie zaczekała na mnie, przecież bym jej pomógł.

- A pamiętasz, jak nas przyłapali w Spector's Vinyl na kradzieży płyt? - podchwycił ze śmiechem Sampson.

- Ja mam nie pamiętać? Ona do dziś mi to z upodobaniem wytyka.

- Nigdy nie zapomnę, jak siedzieliśmy we dwójkę w tej kanciapie kierownika sklepu. Czym to on nas nie straszył za podprowadzenie tych zakichanych singielków, chyba tylko nie karą śmierci, a my nic, trzymamy fason. Prawie śmiejemy się mu w nos. Nagle wpada Nana i zaczyna nas okładać gdzie popadnie. Mnie uderzyła w twarz, wargę mu rozcięła do krwi. Istna furia w napadzie szału.

- Do dzisiaj mam w uszach to jej: „Już wy mnie popamiętacie, ooo, popamiętacie!” - dorzuciłem.

- A potem bez słowa protestu patrzyła, jak policjanci wzięli nas za frak i poprowadzili na posterunek. Ani myślała prosić, żeby nas puścili. „To były tylko płyty, Nana” - powiedziałem. Myślałem, że mnie zabije. „Już jedną wargę mi rozkwasiłaś!” - wrzeszczę, a ona: „Ale drugiej jeszcze nie!”.

Uśmiechnąłem się do tego wspomnienia sprzed lat. Ciekawe, że sytuacje, które w momencie zaistnienia wcale nie są do śmiechu, stają się takie z perspektywy czasu.

- Może właśnie to sprawiło, że wyrośliśmy na ważnych, złych gliniarzy. Ten incydent w sklepie z płytami. Słuszny gniew Nany...

Sampson spoważniał.

- Nie, mnie nie to sprowadziło na dobrą drogę. To zasługa wojska. Z domu rodzinnego wyniosłem jak najgorsze wzorce. Dzięki Nanie trochę się faktycznie ustatkowałem, ale tak na prawdę to naprostowało mnie dopiero wojsko. Mam dług wdzięczności wobec armii, a także wobec Ellisa Coopera. Do boju! Do boju! Do boju!


Rozdział 7

Wjechaliśmy na niegościnny, przygnębiający, ogrodzony wysokim murem teren więzienia centralnego w Raleigh w Karolinie Północnej.

Tamtejsze biuro przepustek jest jak więzienie w więzieniu. Otacza je ogrodzenie z ostrej jak brzytwa drucianej siatki oraz śmiercionośna elektroniczna bariera. Wieżyczki obsadzone są uzbrojonymi po zęby strażnikami. Więzienie centralne jako jedyne w Karolinie Północnej wykonuje wyroki śmierci. W tym czasie odbywało tam karę ponad tysiąc osadzonych, w tym aż dwustu dwudziestu w celach śmierci.

- Straszne miejsce - powiedział Sampson, kiedy wysiadaliśmy z wozu. Był bardzo nieswój, jakiś przygaszony; jeszcze nigdy go takim nie widziałem. Ja też nie przepadałem za wizytami w więzieniu centralnym.

W głównym budynku panowała klasztorna cisza, tu również obowiązywały najdalej posunięte środki bezpieczeństwa. Najpierw kazano nam czekać między dwoma furtami ze stalowych prętów, potem sprawdzono nas wykrywaczem metalu i zażądano okazania dokumentów tożsamości ze zdjęciem oraz odznak. Od kontrolującego nas strażnika dowiedzieliśmy się, że w więziennych warsztatach wytwarzane są najlepsze w Karolinie Północnej tablice rejestracyjne. Chyba dobrze wiedzieć.

Jak w każdym więzieniu o zaostrzonym rygorze były tu setki stalowych drzwi pilnowanych przez strażników. Osadzonym wolno było opuszczać cele tylko w kajdankach, ze skutymi nogami i pod eskortą strażników. Wpuszczono nas w końcu na oddział skazanych na śmierć i zaprowadzono do sierżanta Coopera. W tej sekcji więzienia każdy blok składał się z szesna...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin