Danielle Steel Kalejdoskop-1.doc

(1536 KB) Pobierz
Danielle Steel

Danielle Steel

 

Kalejdoskop

 

migotliwy, pierwszy moment życia, niczym w morzu diament roziskrzony w pełnym

słońcu, gorejący płomień, nowe imię - jaśniejące światło, maleńki obrót potem i

po raz pierwszy nadchodzi ciemna noc, a po niej znowu szczęście bajek i tkliwość

kołysanek, serca należące do siebie aż jedno zostanie samotne, od pierwszego

brzasku po najgłębszy zmrok, od słońca poranka po sny o zmierzchu, fantastyczne

plany, i życie, które czasem bieży krętą ścieżką, wielkie nadzieje nagłe zwroty

z jasności w ciemność z poniżenia w wielkość, z radości w smutek, wieczne

oczekiwanie na jutro, na odmianę losu, promyk nadziei... poruszenie ręki - i

życie zmienia swój bieg i koleje... a wszystko za sprawą jednego drgnienia

kalejdoskopu życia. Część pierwsza: Solange Rozdział 1 Dwudziestego czwartego

grudnia 1943 roku na północny wschód od Neapolu padały ulewne deszcze. Sam

Walker, szczelnie opatulony w pałatkę, zwinął się w okopie. Miał dwadzieścia

jeden lat i nigdy przed wojną nie był w Europie. Przebył piekielną drogę, by

ujrzeć ten świat, i zobaczył nawet więcej, niż kiedykolwiek chciał. Przebywał za

oceanem od listopada czterdziestego drugiego; do maja czterdziestego trzeciego

walczył w północnej Afryce i brał udział w operacji Torch. Uważał, że Afryka

jest okropna z tym jej śmiertelnym gorącem, pustynnymi wiatrami i oślepiającymi

piaskowymi burzami, sprawiającymi, że oczy stają się czerwone i piekące, a łzy

ciągle spływają po policzkach. Lecz to, co się działo tutaj, było jeszcze

gorsze. W skostniałych z zimna dłoniach ledwo mógł utrzymać niedopałek, który

dostał od kumpla na gwiazdkę. O zapaleniu nie było mowy. Wiatr od gór przenikał

człowieka do szpiku kości; była to najgorsza zima, jaką pamiętano we Włoszech.

Przynajmniej tak się mówiło. Nagle zatęsknił za upalnym skwarem pustyni. Na

Sycylii znalazł się w lipcu z 45 Pułkiem Piechoty, odkomenderowanym do Piątej

Armii Clarka; w październiku, po desancie na Sycylię, brał udział w bitwie o

Neapol. Potem była bitwa pod Termoli, a teraz, już od dwóch miesięcy, czołgali

się przez skały i rowy w kierunku Rzymu. Ukrywali się w przydrożnych stodołach,

kradli jedzenie, walczyli ze wszystkich sił z Niemcami i przelewali krew za

każdy zdobyty centymetr drogi. - Psiakrew! - namokła mu ostatnia zapałka;

niedopałek, jego jedyny prezent gwiazdkowy, również. Miał dwadzieścia jeden lat

i gdy Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, studiował w Harvardzie. Harvard... na

myśl o tym roześmiałby się, gdyby nie był tak bardzo zmęczony. Harvard... z jego

wspaniałym życiem i starym kwadratowym dziedzińcem, pełnym promiennych młodych

ludzi, tak pewnych, że któregoś dnia będą rządzić światem. Gdyby tylko

wiedzieli... trudno teraz uwierzyć, że kiedykolwiek stanowił część tego

wszystkiego. Tak cholernie ciężko pracował, by się tam dostać. Zwykły mieszczuch

z Somerville, przez całe życie marzył o studiach w Harvardzie. Siostra

wyśmiewała się z niego, gdyż ona pragnęła jedynie wyjść za mąż za jakiegoś

chłopca ze starszej klasy. Każdy się nadawał, a wielu z nich z pewnością

przeszło próbę w łóżku. Trzy lata starsza od Sama, była już rozwódką, gdy po

roku różnych dorywczych prac, których się chwytał ukończywszy szkołę średnią,

dostał się do Harvardu. Ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym podczas

wycieczki na Cape Cod, kiedy miał piętnaście lat. W rezultacie wylądował u

Eileen i jej osiemnastoletniego męża. Odszedł na cztery miesiące przed ich

rozwodem. Od tego czasu rzadko się widywali. Pojechał pożegnać się z nią w trzy

dni po otrzymaniu karty powołania. Pracowała w barze, włosy ufarbowała na blond

i ledwo rozpoznał ją w przyćmionym świetle. Z początku wydawała się zażenowana,

ale zaraz potem spostrzegł w jej oczach ten sam chytry błysk, który pamiętał i

którego zawsze nienawidził. Eileen ciągle wyczekiwała na "faceta na stałe" a jej

młodszy brat nigdy nie znaczył dla niej zbyt wiele. - A więc... powodzenia. -

Stała w ciemnym kącie baru, wpatrując się w niego z zakłopotaniem, on zaś

zastanawiał się, czy powinien pocałować ją na pożegnanie. Zdawało mu się jednak,

że chciała jak najszybciej wrócić do pracy i nie miała mu nic więcej do

powiedzenia. - Napisz, gdzie cię wysłali. - Tak... naturalnie... trzymaj się

ciepło... Żegnając się z nią czuł, że znów ma dwanaście lat, i przypominał sobie

wszystko, czego w niej nie lubił. Z trudnością potrafił znaleźć w niej jakąś

dobrą cechę. Zawsze wydawali się sobie ludźmi z innych światów, prawie innych

planet. Torturowała go w dzieciństwie mówiąc, że był dzieckiem adoptowanym;

wierzył w to do czasu, gdy pewnego dnia matka spuściła jej lanie i powiedziała

Samowi w swój patetyczny, pijacki sposób, że Eileen kłamała. Eileen kłamała bez

przerwy, kłamała na temat wszystkiego i jeśli tylko było to możliwe, obwiniała

Sama o swoje postępki, a ojciec jej wierzył. Sam czuł się obco między nimi:

wielkim tęgim ojcem, pracującym całe życie na łodzi rybackiej, matką pijącą za

dużo i siostrą, która wychodziła na całe noce. Czasami leżał na łóżku i próbował

wyobrazić sobie, jak to jest, gdy jest się cząstką prawdziwej rodziny, takiej z

gorącymi posiłkami na stole i czystą bielizną pościelową... rodziny, być może, z

Beacon Hill... spędzającej lato na Cape Cod... rodziny z małymi dziećmi i psami

oraz często śmiejącymi się rodzicami. Nie przypominał sobie, by kiedyś widział

swych rodziców śmiejących się lub trzymających za ręce, i czasami zastanawiał

się, czy kiedykolwiek to robili. Po cichu nienawidził ich za tandetny styl życia

i za los, na jaki go skazali. Pragnął czegoś znacznie lepszego. Oni w zamian

nienawidzili go za dobre stopnie, błyskotliwy umysł, udział w przedstawieniach

szkolnych i za to, co mówił im o innym życiu, innym świecie, innych ludziach.

Pewnego razu zwierzył się ojcu, że chciałby studiować w Harvardzie, a ojciec

spojrzał na niego ze zdziwieniem, jak na kogoś obcego. I rzeczywiście był obcy,

obcy dla nich wszystkich. Kiedy w końcu wstąpił do Harvardu, spełniły się jego

marzenia, a stypendium, które zdobył, było najwspanialszym prezentem, jaki

otrzymał w życiu. A później ten magiczny pierwszy dzień, ukoronowanie długiej i

znojnej pracy, by potem, po trzech miesiącach, wszystko się w jednej chwili

skończyło. Deszcz walił w jego przemarznięte dłonie. Nagle usłyszał obok siebie

głos. Spojrzał przez ramię. - Chcesz ognia? Skinął głową, wyrwany ze swych

wspomnień, i ujrzał wysokiego blondyna o niebieskich oczach. Strumienie deszczu

spływały mu po policzkach. W tej ulewie każdy wyglądał, jakby płakał. - Tak,

dzięki... - Sam uśmiechnął się i przez moment jego oczy rozbłysły jak dawniej.

Kiedyś, wieki temu, był duszą każdego towarzystwa; marzył, by zostać motorem

napędowym kółka teatralnego w Harvardzie. - Przyjemne Boże Narodzenie, prawda?

Mężczyzna uśmiechnął się. Sprawiał wrażenie starszego niż Walker, lecz i Walker

wyglądał teraz na starszego niż w rzeczywistości. Po północnej Afryce i kampanii

włoskiej wszyscy czuli się staro, a niektórzy nawet tak wyglądali. - Arthur

Patterson. - Przedstawił się tak oficjalnie, że Walker roześmiał się głośno,

kiedy nagły poryw wiatru zmiótł ich na brzeg okopu. - Czarujące miejsce, Włochy,

no nie? Zawsze chciałem tu przyjechać. Prawdziwie wspaniałe wakacje. - Rozejrzał

się wkoło, jakby patrzył na śliczne dziewczęta w kostiumach kąpielowych i plaże

z niezliczonymi pięknymi ciałami, a Patterson mimo woli wyszczerzył zęby w

uśmiechu i zachichotał. - Jesteś tu długo? - Och, jakieś tysiąc lat. Ostatnie

Boże Narodzenie wypadło w Afryce. Cudowne miejsce. Zaprosił nas Rommel. - Z

wdzięcznością przyjął ogień od wysokiego blondyna, przypalił peta i zaciągnął

się porządnie dwa razy, zanim oparzył sobie palce. Podzieliłby się ze swym nowym

przyjacielem, ale nie zdążył, bo deszcz wygasił ostatni centymetr. Spojrzał

przepraszająco na swego dobroczyńcę. - A tak w ogóle, nazywam się Sam Walker. -

Skąd jesteś? Ze względu na dawne sentymenty chciał powiedzieć, że z Harvardu,

lecz zabrzmiałoby to idiotycznie. - Z Bostonu. - Ja z Nowego Jorku. - Tak jakby

cokolwiek to znaczyło. Teraz wszystko było nieważne: to tylko nazwy nie

istniejących miejsc. Realne były Palermo, Sycylia, Salerno, Neapol i Rzym, ich

cel ostateczny, jeśli w ogóle kiedykolwiek tam dotrą. Wysoki blondyn rozejrzał

się dookoła, mrużąc oczy przed deszczem i wiatrem. - Byłem prawnikiem, zanim się

to wszystko zaczęło. Dawniej takie słowa wywarłyby na Samie wrażenie, ale teraz

zarówno to, kim byli, jak i miejsca, skąd pochodzili, były nieistotne. - Ja

chciałem być aktorem. - Nie mówił tego prawie nikomu; z pewnością nie rodzicom,

ani też później, po ich śmierci, siostrze. Powiedział tylko kilku bliskim

przyjaciołom, a i ci śmiali się z niego. Jego nauczyciele zaś mówili, że

powinien studiować coś bardziej wartego zachodu. Lecz nikt nie rozumiał, czym

było dla niego granie, co działo się z nim, gdy wchodził na scenę. Przeobrażając

się w odtwarzaną postać, sięgał, jakby za sprawą magii, w głąb swojej duszy.

Znikali znienawidzeni rodzice, siostra, która była mu wstrętna, a razem z nimi

wszystkie jego obawy i wahania. Zdawało się jednak, że nikt tego nie rozumie.

Nawet w Harvardzie. Jego absolwenci nie byli aktorami: byli lekarzami,

prawnikami, biznesmenami, prezesami korporacji i fundacji, ambasadorami...

Zaśmiał się cicho do siebie. Z pewnością był teraz ambasadorem jak diabli, z

karabinem w ręku, ze stale nastawionym bagnetem, by w każdej chwili móc

patroszyć swych wrogów, co było jego częstym zajęciem w tym roku. Zastanawiał

się, ilu ludzi zabił Patterson i co czuł teraz, ale takiego pytania nie zadaje

się nikomu. Każdy po prostu musi żyć ze swoim sumieniem i pamięcią wykrzywionych

twarzy i zdziwionych oczu, kiedy wyciąga się z człowieka bagnet i wyciera z krwi

o ziemię... Popatrzył na Arthura Pattersona oczami starego człowieka; ciekaw

był, czy któryś z nich dożyje następnego Bożego Narodzenia. - Dlaczego chcesz

zostać aktorem? - Hm? - Zaskoczyło go poważne spojrzenie tamtego, kiedy sadowili

się na wystającej z błota skale, a pod ich stopami woda w okopie marszczyła się

pod uderzeniami strug deszczu. - Ach, to... Boże, nie wiem... granie wydaje mi

się niezłym zajęciem. - Ale chodziło o coś znacznie, znacznie więcej; tylko

wtedy, gdy grał, czuł się zdrowy, silny i pewny siebie. Nie mógł jednak

powiedzieć tego temu facetowi. Rozmowa o marzeniach w Wigilię spędzaną w okopie

wydawała mu się śmieszna. - Byłem w chórze w Princeton. - Ich rozmowa była

absurdalna i Walker roześmiał się. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jakimi

jesteśmy wariatami? Rozmawiać o chórach, kółkach dramatycznych i Princeton w tym

cholernym okopie? Mówię ci, że chciałbym zostać aktorem, a możemy nie dożyć

nawet następnego tygodnia... Nagle zachciało mu się płakać. To było tak

cholernie straszne, a jednocześnie tak realne, że mógł tego dotknąć i powąchać.

Przez ostatni rok nie wąchał niczego oprócz śmierci i był już od tego chory.

Wszyscy oni byli chorzy, podczas gdy generałowie planowali natarcie na Rzym. Kto

by zresztą troszczył się o cholerny Rzym? Czy Neapol lub Palermo? O co walczyli?

O wolność Bostonu, Nowego Jorku i San Francisco? Przecież one były wolne, ludzie

tam chodzili do pracy, na tańce, do kina. Co, u diabła, wiedzieli o tym

wszystkim? Nic. Absolutnie, cholernie nic. Walker spojrzał na wysokiego blondyna

i pokręcił głową. Jego oczy pełne były mądrości i smutku, nagły śmiech

wyparował. Chciał pojechać do domu, do kogokolwiek... nawet do siostry, która

nie napisała do niego ani razu, odkąd wyjechał z Bostonu. Sam wysłał do niej dwa

listy i uznał, że nie warto się więcej fatygować. Myśl o niej zawsze wprawiała

go w złość. Przez wszystkie te lata, gdy był dzieckiem, potem nastolatkiem, czuł

się przy niej nieswojo. Tak samo działali na niego matka i otępiały, małomówny

ojciec. Nienawidził ich wszystkich, a teraz był tu sam z nieznajomym, który

występował w chórze w Princeton, i już zaczynał go lubić. - Gdzie chodziłeś do

szkoły? - Patterson desperacko starał się trzymać przeszłości, wspominać dawne

czasy, jakby myślenie o nich mogło przenieść ich tam z powrotem, lecz Walker

wiedział, że to niemożliwe. Teraźniejszość była tu, w brudzie, w marznącym

deszczu, w okopach. Walker spojrzał na Arthura z krzywym uśmieszkiem, marząc o

papierosie, takim prawdziwym, a nie nędznym centymetrze czyjegoś niedopałka.

Harvard! W Harvardzie miał prawdziwe papierosy, kiedy tylko zechciał. Lucky

Strikes. Na myśl o nich prawie rozpłakał się z tęsknoty. Patterson wydawał się

poruszony. - Chcesz zostać aktorem? Walker wzruszył ramionami. - Tak mi się

wydaje... specjalizowałem się w literaturze angielskiej. Pewnie bym skończył w

jakiejś szkole ucząc i wystawiając przedstawienia dla zasmarkanych gówniarzy. -

To wcale nie jest złe życie. Chodziłem do St. Paul, mieliśmy tam niezłe kółko

dramatyczne. - Walker popatrzył na niego ze zdziwieniem, jakby zastanawiając

się, czy Patterson istnieje naprawdę... Princeton, St. Paul... co oni tu, do

cholery, robili? Każdy z nich?... Szczególnie ci, co zginęli. - Jesteś żonaty? -

Nagle Walker zaczął wypytywać Arthura niczym Święty Mikołaj, zanim rozda

podarki. Wydawali się tak różni, pod każdym względem, a jednak coś ich chyba

łączyło. Arthur pokręcił głową. - Byłem zbyt zajęty karierą. Pracowałem dla

firmy prawniczej w Nowym Jorku. Osiem miesięcy, zanim się zaciągnąłem. Miał

dwadzieścia siedem lat, jego oczy były poważne i smutne, Walkera zaś iskrzyły

się dowcipem. Włosy Sama były czarne, Arthura jasne. Sam był średniej budowy,

miał potężne ramiona i długie, jak na swój wzrost, nogi. Miał też tę wewnętrzną

energię, której brakowało Arthurowi. Wszystko, co wiązało się z Arthurem

Pattersonem, było bardziej powściągliwe, wyczekujące, spokojne. Ale Sam był

także młodszy. - Mam siostrę w Bostonie, jeśli jeszcze nie dała się zamordować

jakiemuś facetowi w barze. - To dzielenie się informacjami o sobie wydawało się

ważne, tak jakby mogli nie mieć następnej szansy, by dać się komuś poznać. Obaj

chcieli, żeby ktoś ich poznał, zanim zginą, chcieli się zaprzyjaźnić, pragnęli,

by o nich pamiętano. - Nigdy nie zgadzaliśmy się ze sobą. Pojechałem zobaczyć

się z nią przed wyjazdem, lecz nie napisała do mnie ani razu. A ty? Siostry?

Bracia? Arthur uśmiechnął się po raz pierwszy. - Jestem jedynym dzieckiem dwojga

jedynaków. Mój ojciec zmarł, gdy byłem w szkole, a matka nigdy już nie wyszła za

mąż. Nie jest jej lekko. Widzę to z listów. - Nie wątpię. - Walker pokiwał

głową, próbując wyobrazić sobie matkę Arthura: wysoką, szczupłą kobietę o

białych, niegdyś blond włosach. Prawdopodobnie pochodziła z Nowej Anglii. - Moi

rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałem piętnaście lat. - Nie

powiedział Arthurowi, że wcale wtedy nie cierpiał, ani tego, że ich nienawidził.

Nie powiedział mu też, że nigdy go nie rozumieli. Teraz brzmiałoby to zbyt

ckliwie, poza tym nie miało już znaczenia. - Nie wiesz, gdzie nas stąd wyślą? -

Czas znów pomyśleć o wojnie, nie ma sensu zbyt długo rozwodzić się nad

przeszłością. Nic by to nie dało. Rzeczywistość istniała tutaj, na północny

wschód od Neapolu. - Wczoraj słyszałem coś o Cassino, za górami. Powinniśmy mieć

niezłą zabawę, nim tam dotrzemy. - Będzie też inny powód do zmartwień - śnieg, a

nie, jak teraz, deszcz. Walker zastanawiał się, jakie jeszcze tortury mieli dla

nich w zapasie generałowie, aktualni panowie ich życia. - Sierżant wczoraj

wieczorem wspominał o Anzio, to na wybrzeżu. - Wspaniale. - Walker uśmiechnął

się kwaśno. - Może będziemy mogli popływać. Arthur Patterson uśmiechnął się;

polubił tego wygadanego chłopaka z Bostonu. Pod goryczą zrodzoną przez wojnę

wyczuwało się beztroskę i inteligencję. A poza tym można było z nim porozmawiać.

Dla Arthura wojna była straszna z wielu powodów. Rozpieszczany w dzieciństwie,

jako młody chłopak otoczony był przesadną troską, szczególnie po śmierci ojca,

gdy wychowywała go całkowicie zaślepiona matka. Wojna spadła na niego jak

brutalny cios. Nigdy w swym dotychczasowym życiu nie zaznał żadnych niewygód,

nigdy też nie czuł się zagrożony, od przyjazdu zaś do Europy spotykały go

wyłącznie niewygody i zagrożenia. Podziwiał Sama, że tak dobrze to znosił.

Walker wyciągnął przydziałowe porcje, zaoszczędzone na bożonarodzeniowy

poczęstunek, i otworzył je z grymasem obrzydzenia na twarzy. Cukierki oddał już

jakimś miejscowym dzieciakom. - Masz ochotę na świątecznego indyka? Sos jest

trochę tłusty, ale kasztany wyborne. Szerokim gestem podsunął mu skromną puszkę

i Arthur roześmiał się. Podobało mu się w nim wszystko. Wyczuwał instynktownie,

że Walker ma ten rodzaj odwagi, której jemu brakowało. On chciał tylko przeżyć,

wrócić do domu, do ciepłego łóżka, czystej pościeli i długonogich blondynek

studiujących w Wellesley lub Vassar. - Dziękuję, już jadłem. - Mmm... - Walker

mruczał tak wymownie, jakby jadł co najmniej bażanta. - Bajeczna kuchnia, co?

Nie zdawałem sobie sprawy, że jedzenie we Włoszech jest aż tak dobre. - Co jest,

Walker? - Idący okopem nisko pochylony żołnierz zatrzymał się i podniósł głowę.

Był sierżantem w tej kompanii. Właściwie nie miał z Samem problemów, wolał

jednak nie spuszczać go z oka, bo ten w gorącej wodzie kąpany chłopak już nieraz

głupio ryzykował swoje życie. Patterson to inna historia: bez charakteru i za

bardzo wykształcony. - Macie jakiś problem? - Nie, sierżancie. Mówiłem właśnie,

że mamy tu wspaniałe jedzenie. Ma pan ochotę na gorącą grzankę? - Wyciągnął

opróżnioną do połowy puszkę. - Przestań, Walker - burknął sierżant. - Nie

przyjechałeś tu na przyjęcie. - Do diabła, musiałem źle odczytać zaproszenie. -

Sam nie przestraszył się stopnia ani groźnego spojrzenia sierżanta, roześmiał

się i skończył swoją porcję. Sierżant przesunął się obok nich w ulewnym deszczu

i spojrzał przez ramię. - Panowie, jeśli wasz bogaty program towarzyski na to

pozwoli, jutro się przenosimy. - Zrobimy, co będziemy mogli, sierżancie... co

tylko będziemy mogli! Sierżant, uśmiechając się mimo woli, ruszył dalej, a

Arthur Patterson zadrżał. Sierżant podziwiał łatwość, z jaką Walker śmiał się i

sprawiał, że inni też się śmiali. Wszyscy teraz desperacko tego potrzebowali.

Wiedział, że mają przed sobą ciężkie chwile. Może nawet Walker nie będzie się

śmiał. - Odkąd tu jestem, ten facet daje mi popalić - poskarżył się Arthur. - To

część jego uroku - wymamrotał Sam grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu

jakiegoś zapodzianego peta. I wtedy Arthur, jak za dotknięciem czarodziejskiej

różdżki, wyciągnął prawie całego papierosa. - Mój Boże, człowieku, skąd to masz?

- Oczy Sama rozszerzyły się z pożądania, kiedy Arthur podał mu zapalonego

papierosa. - Nie widziałem takiej ilości tytoniu od zeszłego tygodnia, kiedy

zabrałem papierosa zabitemu Niemcowi. Arthur wzdrygnął się na samą myśl o tym,

lecz wiedział, że Walker był do tego zdolny. Po części była to gruboskórność

młodości, po części zaś odwaga, którą miał Sam Walker. Emanowała z niego nawet

wtedy, gdy siedział spokojnie w okopie, opowiadał głupie dowcipy lub rozprawiał

o Harvardzie. Tej nocy spali zwinięci obok siebie. Następnego dnia deszcz trochę

zelżał. W drobnej potyczce zdobyli stodołę, gdzie spędzili noc, a w dwa dni

później skierowali się w stronę rzeki Volturno. Był to brutalny marsz, który

przypłaciło życiem ponad dwunastu ludzi. Sam i Arthur byli już wtedy serdecznymi

przyjaciółmi. Sam dosłownie wlókł, a w końcu prawie niósł Arthura, kiedy ten

przysięgał, że nie zrobi już ani jednego kroku więcej. Sam także uratował go

przed snajperską kulą. Kiedy natarcie na Nettuno i Anzio nie powiodło się,

główny ciężar przełamania niemieckich linii w kierunku na Cassino spadł na

dywizję Sama i Arthura. W tym czasie Arthur został ranny, kula trafiła go w

ramię. Z początku Sam myślał, że Arthur nie żyje. Kiedy odwrócił się w jego

stronę, usłyszawszy świst pocisku, Arthur już leżał; klatkę piersiową miał całą

zakrwawioną, a oczy szkliste. Rozerwawszy mu koszulę, Sam odkrył, że rana nie

jest ciężka. Przeniósł go za linię walki do punktu medycznego i został tam tak

długo, aż się upewnił, że przyjacielowi nic nie grozi. Dopiero wtedy wrócił na

pole bitwy i walczył do ostatecznego odwrotu; była to, dla nich wszystkich

przygnębiająca próba sił. Następne cztery miesiące były koszmarem. W sumie pod

Anzio straciło życie pięćdziesiąt dziewięć tysięcy ludzi. Wśród nieustającego

deszczu kierowali się na północ, do Rzymu, a Sam i Arthur czuli się tak, jakby

czołgali się przez każdy centymetr błota i śniegu we Włoszech. Arthur szybko

powrócił do zdrowia i Sam był szczęśliwy, że ma go znów obok siebie. Jeszcze

zanim Arthur został ranny, połączyła ich więź, o której żaden z nich nie mówił,

choć obydwaj głęboko ją odczuwali. Wiedzieli, że była to przyjaźń, która

przetrwa próbę czasu; przeżyli razem piekło, a to było coś, czego żaden z nich

nigdy nie zapomni. Znaczyła dla nich więcej niż cokolwiek z ich przeszłości, a

teraz sądzili nawet, że więcej niż wszystko, co zdarzy się w przyszłości. -

Dalej, Patterson, rusz swój ciężki tyłek. - Odpoczywali właśnie w przerwie

forsownego marszu na wojska Mussoliniego w dolinie na południe od Rzymu. -

Sierżant mówi, że wyruszamy za pół godziny. - Patterson jęknął tylko nie

ruszając się z miejsca. - Ty leniwy pryku, nie musiałeś nawet walczyć pod

Cassino. - W czasie rekonwalescencji Arthura zmagali się o Cassino i walczyli

tak długo, aż całe miasto legło w gruzach. Dym był tak gęsty, że dopiero po

wielu godzinach można było stwierdzić, że z olbrzymiego klasztoru nie pozostał

kamień na kamieniu. Od tej pory nie było już większych bitew, tylko ciągle

potyczki z Niemcami i Włochami. Od czternastego maja znów wzmogli swe wysiłki,

by razem z 8 Armią przeprawić się przez dwie rzeki - Garigliano i Rapido.

Tydzień później wszyscy ludzie byli kompletnie wykończeni. Arthur wyglądał tak,

jakby mógł spać przez tydzień, gdyby tylko Sam mu pozwolił. - Wstawaj,

człowieku, wstawaj. - Sam trącił go butem. - A może czekasz na zaproszenie od

Niemców? Arthur spojrzał na niego marząc, by mógł jeszcze chwilę się zdrzemnąć.

Jego rana nadal dawała znać o sobie i męczył się znacznie szybciej niż Sam. Ale

przedtem też tak było. Sam był po prost...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin