W szkole podstawowej, a później w liceum, miałem szczęście do światłych nauczycieli, którzy robili, co mogli, aby przełamać naturalny opór dziecka wobec wszelkiej nauki. Pamiętam, jak moja ulubiona pani polonistka przekonywała nas, że im książka, film lub teatr są bardziej niezrozumiałe, czyli ciężkie w odbiorze (np. Mrozek), tym są mądrzejsze i głębsze treści ze sobą niosą. To mnie zmusiło do przeczytania i obejrzenia wielu wartościowych rzeczy.
Właśnie o tym sobie pomyślałem, kiedy jakiś czas temu odechciało mi się oglądania reality show pod nazwą zeznania przed sejmową komisją śledczą. Otóż komisja ta, poza własną syzyfową pracą szukania mocodawców Rywina, ukazuje nam głębsze pokłady mułu zalegające na dnie polskiej rzeczywistości. Muł tworzą całe kolonie robali o nazwie paradoksy, robali pasożytniczych i uciążliwych dla całego (eko)systemu.
W naszym pięknym kraju mądrych ludzi funkcja prokuratora generalnego (czyli szefa od ścigania przestępców wszelkiej maści) została połączona ze stanowiskiem ministra sprawiedliwości. Stało się to za ministrowania Aleksandra Bentkowskiego w rządzie Mazowieckiego. Wcześniej prokuratura generalna podlegała Radzie Państwa. Po zlikwidowaniu tejże, zamiast powołać niezależną od nikogo instytucję, ewentualnie podporządkować prokuratora generalnego prezydentowi, sejm kontraktowy włożył wszystkie sznureczki w ręce rządu. Tym samym niezawisłość trzeciej władzy - sądowniczej - będąca jednym z wyróżników demokratycznego państwa, stała się w Polsce fikcją. W niemal wszystkich krajach Europy, i reszty cywilizowanego świata, funkcje prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości podległego premierowi są rozdzielone. Dlaczego? Ano dlatego, żeby nie doszło do takich paradoksów:
Premier Leszek Miller przesłuchiwany jest w prokuraturze. Przesłuchuje go prokurator apelacyjny, którego całe zawodowe życie zależy od kolejnych w drabinie zależności przełożonych. U szczytu tej drabiny stoi prokurator generalny - minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk. Na ostatnim szczeblu okrakiem siedzi premier
Miller, ten zaś każdego ministra może wywalić z roboty z dnia na dzień - tak jak to zrobił np. z Barbarą Piwnik. Tworzy się chorobotwórczy, schizofreniczny paradoks: najuczciwszy nawet „niezawisły" prokurator, chcąc być dobrym pracownikiem będącym w zgodzie z pragmatyką swojego urzędu, musi tak postępować, jak nakazuje mu ważniejszy od niego prokurator. Ten zaś ma kolejnych szefów nad sobą... aż do Kurczuka i Millera. O uczciwie przeprowadzonym śledztwie można zapomnieć. To mniej więcej tak, jakby mój dziennikarz publicznie ujawnił, że dałem prymasowi Glempowi 100 tysięcy za obsobaczenie w telewizji „Faktów i Mitów" przy okazji orędzia wielkanocnego. Przestępstwo z mojej strony jest ewidentne, Glemp się z zadania wywiązuje, ale uczciwy dziennikarz szukać będzie nowej roboty jak amen w pacierzu. Po prostu nie ścierpię gościa pod swoim dachem.
Nie trzeba udowadniać, jak bardzo takie zależności w strukturach najwyższej władzy sprzyjają oligarchicznym układom i jak bardzo są one... tak, tak - właśnie korupcjogenne. Chory i z założenia skorumpowany system śledzi później i tropi autorów afery korupcyjnej! l to jest Polska właśnie.
W końcu sam Kurczuk przed komisją śledczą przyznał, że nie mógł wszcząć śledztwa w sprawie Rywina, bo mu to odradzał Miller. A przecież „odradzanie" szefa jest rozkazem!
Teraz opozycja żąda głowy Kurczuka, bo z racji zajmowanego stanowiska miał on obowiązek uruchomić machinę prawną po tym, jak dowiedział się o korupcyjnej propozycji. Słusznie? Tylko teoretycznie. Kurczuk jest bowiem tylko zakładnikiem oczywistego systemu podległości służbowych i byłby szaleńcem, sprzeciwiając się premierowi. W najlepszym razie Kurczukowa nie wpuściłaby go do domu.
Ale to nie koniec. Nikt nie przeczy, że funkcja ministra jest w Polsce funkcją polityczną z klucza partyjnego. Aby więc objąć przewodnictwo jednego z resortów, nie trzeba mieć stosownego wykształcenia (na przykład minister spraw wewnętrznych, wicepremier i mechanik samochodowy w jednym - Janusz Tomaszewski). Jeśli zatem minister sprawiedliwości jest zarazem prokuratorem generalnym, to z założenia sprzyja i reprezentuje określoną, tj. własną, opcję polityczną, ewentualnie dodatkowo lobby mechaników samochodowych. Jak sobie w takim razie wyobrazić SLDowskiego ministra-prokuratora, który ściga za nadużycia jakiegoś barona SLD, swojego kolegę i najczęściej przyjaciela samego premiera, własnego przełożonego, szefa SLD?
W USA prokuratora generalnego mianuje Kongres i jest to zazwyczaj osoba zaufania publicznego, spoza jakichkolwiek układów. Dodatkowo musi mieć świetne przygotowanie prawnicze i pasmo suk-I cesów zawodowych na koncie. Dla- tego też tamtejsza prokuratura może ścigać każdego, choćby samego prezydenta za penetrację cygarem panny Moniki Lewinsky. l włos takiemu prokuratorowi z głowy nie spadnie.
Polskie sądownictwo w ogóle jest chore, a psuje się - jak widać - od głowy. Często ma też wzgląd na osoby, o czym pisałem tydzień temu. Współczuję każdemu (w tym sobie), kto, funkcjonując w chorej polskiej rzeczywistości, trafia do chorego, ale jakże wysokiego sądu. Wyłączając prawdziwych przestępców, którym się należy, uczciwi obywatele są tam narażeni na pomiatanie i szykany. Niestety, również - zbyt często! - na niesprawiedliwy wyrok. Nieodparcie nasuwa się tu porównanie do „Procesu" Kafki, gdzie główny bohater, Józef K., jest psychicznie miażdżony przez bezduszną i skorumpowaną machinę „prawa".
Skala zjawiska choroby trzeciej władzy (m.in. rosnąca ciągle liczba spraw w sądach) powinna wymusić jakieś odgórne decyzje, reformy i to nie tylko w ministerstwie sprawiedliwości. Za niedopuszczalny uważam np. brak jakiejkolwiek edukacji prawniczej, i to już na poziomie szkoły średniej (tymczasem tu i ówdzie wprowadza się trzecią godzinę bzdurnej katechezy). Każdy dorosły obywatel powinien znać podstawy prawa cywilnego oraz karnego, choćby po to, żeby nie zrugał go bezpodstawnie dzielnicowy, nie wycyckał własny adwokat, o składzie sędziowskim nie wspominając. Poza tym, już Sokrates twierdził, że nieznajomość prawa zwalnia człowieka z obowiązku jego przestrzegania, a ludzie źli to po prostu ludzie nieświadomi popełnianego przez siebie zła. Trochę przesadził.
Rządzący nami pieprzą wszystko zupełnie świadomie i fakt ten nie może nastrajać optymistycznie, podobnie jak prawda, że wykonują tylko rozkazy przełożonych. Świadczyć to może tylko o chorobie całego organizmu państwa i wybitnie źle się kojarzy. JONASZ
jozpod