Chichot Kafki.doc

(253 KB) Pobierz

 

Chichot Kafki

 

W szkole podstawowej, a później w liceum, miałem szczę­ście do światłych nauczycieli, którzy robili, co mogli, aby przełamać naturalny opór dziecka wobec wszelkiej nauki. Pamiętam, jak moja ulubiona pani polonistka przekonywała nas, że im książka, film lub teatr są bardziej niezrozumiałe, czyli ciężkie w odbiorze (np. Mrozek), tym są mądrzejsze i głębsze treści ze sobą niosą. To mnie zmusiło do przeczyta­nia i obejrzenia wielu wartościowych rzeczy.

Właśnie o tym sobie pomyślałem, kiedy jakiś czas temu odechciało mi się oglądania reality show pod nazwą zeznania przed sejmową komisją śledczą. Otóż komisja ta, poza wła­sną syzyfową pracą szukania mocodawców Rywina, ukazuje nam głębsze pokłady mułu zalegające na dnie polskiej rzeczy­wistości. Muł tworzą całe kolonie robali o nazwie paradoksy, robali pasożytniczych i uciążliwych dla całego (eko)systemu.

W naszym pięknym kraju mądrych ludzi funkcja prokura­tora generalnego (czyli szefa od ścigania przestępców wszel­kiej maści) została połączona ze stanowiskiem ministra spra­wiedliwości. Stało się to za ministrowania Aleksandra Bentkowskiego w rządzie Mazowieckiego. Wcześniej prokuratura generalna podlegała Radzie Państwa. Po zlikwidowaniu tejże, zamiast powołać niezależną od nikogo instytucję, ewentual­nie podporządkować prokuratora generalnego pre­zydentowi, sejm kontraktowy włożył wszystkie sznureczki w ręce rządu. Tym sa­mym niezawisłość trzeciej władzy - sądowniczej - będąca jednym z wyróżników demokratycznego państwa, stała się w Polsce fik­cją. W niemal wszystkich kra­jach Europy, i reszty cywilizowa­nego świata, funkcje prokurato­ra generalnego i ministra spra­wiedliwości podległego pre­mierowi są rozdzielone. Dla­czego? Ano dlatego, żeby nie doszło do takich paradoksów:

Premier Leszek Miller przesłuchiwany jest w pro­kuraturze. Przesłuchuje go prokurator apelacyjny, któ­rego całe zawodowe ży­cie zależy od kolejnych w drabinie zależności przełożonych. U szczytu tej drabiny stoi prokura­tor generalny - minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk. Na ostatnim szcze­blu okrakiem siedzi premier

Miller, ten zaś każdego ministra może wywalić z roboty z dnia na dzień - tak jak to zrobił np. z Barbarą Piwnik. Two­rzy się chorobotwórczy, schizofreniczny paradoks: najuczciwszy nawet „niezawisły" prokurator, chcąc być dobrym pra­cownikiem będącym w zgodzie z pragmatyką swojego urzę­du, musi tak postępować, jak nakazuje mu ważniejszy od niego prokurator. Ten zaś ma kolejnych szefów nad sobą... aż do Kurczuka i Millera. O uczciwie przeprowadzonym śledz­twie można zapomnieć. To mniej więcej tak, jakby mój dziennikarz publicznie ujawnił, że dałem prymasowi Glempowi 100 tysięcy za obsobaczenie w telewizji „Faktów i Mitów" przy okazji orędzia wielkanocnego. Przestępstwo z mojej strony jest ewidentne, Glemp się z zadania wywiązuje, ale uczciwy dziennikarz szukać będzie nowej roboty jak amen w pacierzu. Po prostu nie ścierpię gościa pod swoim dachem.

Nie trzeba udowadniać, jak bardzo takie zależności w struk­turach najwyższej władzy sprzyjają oligarchicznym układom i jak bardzo są one... tak, tak - właśnie korupcjogenne. Cho­ry i z założenia skorumpowany system śledzi później i tropi autorów afery korupcyjnej! l to jest Polska właśnie.

W końcu sam Kurczuk przed komisją śledczą przyznał, że nie mógł wszcząć śledztwa w sprawie Rywina, bo mu to od­radzał Miller. A przecież „odradzanie" szefa jest rozkazem!

Teraz opozycja żąda głowy Kurczuka, bo z racji zajmowanego stanowiska miał on obowiązek uruchomić machinę prawną po tym, jak dowiedział się o korupcyjnej propozycji. Słusznie? Tylko teoretycznie. Kurczuk jest bowiem tylko zakładnikiem oczywistego systemu podległości służbowych i byłby szaleń­cem, sprzeciwiając się premierowi. W najlepszym razie Kurczukowa nie wpuściłaby go do domu.

Ale to nie koniec. Nikt nie przeczy, że funkcja ministra jest w Polsce funkcją polityczną z klucza partyjnego. Aby więc objąć przewodnictwo jednego z resortów, nie trzeba mieć stosownego wykształcenia (na przykład minister spraw we­wnętrznych, wicepremier i mechanik samochodowy w jed­nym - Janusz Tomaszewski). Jeśli zatem minister sprawie­dliwości jest zarazem prokuratorem generalnym, to z założe­nia sprzyja i reprezentuje określoną, tj. własną, opcję politycz­ną, ewentualnie dodatkowo lobby mechaników samochodo­wych. Jak sobie w takim razie wyobrazić SLDowskiego ministra-prokuratora, który ściga za nadużycia jakiegoś barona SLD, swojego kolegę i najczęściej przyjaciela samego premie­ra, własnego przełożonego, szefa SLD?

W USA prokuratora generalnego mianuje Kongres i jest to zazwyczaj osoba zaufania publicznego, spoza jakich­kolwiek układów. Dodatkowo musi mieć świet­ne przygotowanie prawnicze i pasmo suk-I cesów zawodowych na koncie. Dla-              tego też tamtejsza prokuratura mo­że ścigać każdego, choćby sa­mego prezydenta za penetra­cję cygarem panny Moniki Lewinsky. l włos takiemu prokuratorowi z głowy nie spadnie.

Polskie sądownictwo w ogóle jest chore, a psu­je się - jak widać - od głowy. Często ma też wzgląd na osoby, o czym pisałem tydzień temu. Współczuję   każdemu (w tym sobie), kto, funk­cjonując w chorej polskiej rzeczywistości, trafia do chorego, ale jakże wyso­kiego sądu. Wyłącza­jąc prawdziwych prze­stępców, którym się należy, uczciwi oby­watele są tam naraże­ni na pomiatanie i szy­kany. Niestety, również - zbyt często! - na niesprawiedliwy wyrok. Nieodpar­cie nasuwa się tu porównanie do „Procesu" Kafki, gdzie głów­ny bohater, Józef K., jest psychicznie miażdżony przez bez­duszną i skorumpowaną machinę „prawa".

Skala zjawiska choroby trzeciej władzy (m.in. rosnąca cią­gle liczba spraw w sądach) powinna wymusić jakieś odgór­ne decyzje, reformy i to nie tylko w ministerstwie sprawie­dliwości. Za niedopuszczalny uważam np. brak jakiejkolwiek edukacji prawniczej, i to już na poziomie szkoły średniej (tymczasem tu i ówdzie wprowadza się trzecią godzinę bzdur­nej katechezy). Każdy dorosły obywatel powinien znać pod­stawy prawa cywilnego oraz karnego, choćby po to, żeby nie zrugał go bezpodstawnie dzielnicowy, nie wycyckał wła­sny adwokat, o składzie sędziowskim nie wspominając. Po­za tym, już Sokrates twierdził, że nieznajomość prawa zwal­nia człowieka z obowiązku jego przestrzegania, a ludzie źli to po prostu ludzie nieświadomi popełnianego przez siebie zła. Trochę przesadził.

Rządzący nami pieprzą wszystko zupełnie świadomie i fakt ten nie może nastrajać optymistycznie, podobnie jak prawda, że wykonują tylko rozkazy przełożonych. Świadczyć to może tylko o chorobie całego organizmu państwa i wybit­nie źle się kojarzy. JONASZ

 

 

                                                       

Zgłoś jeśli naruszono regulamin