Irving John - Ratować Prośka.pdf

(559 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Ratować Prośka
To są wspomnienia, ale proszę, pamiętajcie, że (dla każdego pisarza z dobrą wyobraźnią) wszystkie
wspomnienia są fałszem. Pamięć powieściopisarza to wyjątkowo niedoskonały dostawca szczegółów;
zawsze możemy sobie wyobrazić lepsze niż te, które pamiętamy. Właściwy detal to rzadko kiedy to, co się
zdarzyło. Najprawdziwszy detal to ten, który mógł mieć miejsce lub powinien był mieć miejsce. Połowa
mojego życia to czynność wprowadzania poprawek, a większość z tego to wprowadzanie drobnych zmian.
Bycie pisarzem to solidne małżeństwo pomiędzy dokładną obserwacją i równie dokładnym wyobrażaniem
sobie prawd, których nie było szansy stwierdzić naocznie. Reszta to konieczna, wyczerpująca harówka nad
językiem; dla mnie znaczy to pisanie i przepisywanie zdań tak długo, aż będą brzmiały równie
spontanicznie jak dobra rozmowa.
Pamiętając o tym, zostałem chyba pisarzem z powodu dobrych manier mojej babki, a dokładniej mówiąc, z
powodu opóźnionego w rozwoju śmieciarza, w stosunku do którego moja babka była zawsze uprzejma i
miła.
Moja babka jest najstarszą żyjącą absolwentką z Wellesley. Mieszka teraz w domu starców i jej pamięć
coraz bardziej blaknie; nie pamięta już tego śmieciarza, który pomógł mi zostać pisarzem, ale zachowała
zarówno swoje dobre maniery, jak i uprzejmość. Kiedy inni starsi ludzie przypadkiem zabłądzą do jej
pokoju, często przez pomyłkę — szukając własnych pokojów lub mieszkań, w których kiedyś mieszkali —
babcia zawsze pyta:
— Kochanie, zgubiłaś się? Czy pomóc ci odszukać miejsce, w którym powinnaś się znaleźć?
Mieszkałem z babką, w jej domu, prawie do siódmego roku życia; z tego powodu babka zawsze nazywała
mnie „swoim chłopcem". W rzeczywistości nigdy nie miała własnego chłopca, miała trzy córki. Teraz,
przy każdym pożegnaniu, oboje wiemy, że może nie dożyć następnej wizyty; a ona mówi: — Wracaj
szybko, kochany. Wiesz, jesteś moim chłopcem — podkreślając z naciskiem (i całkiem zasadnie), że jest
dla mnie kimś znacznie ważniejszym niż babka.
Choć jest absolwentką anglistyki, nigdy nie czytała moich prac z wielką przyjemnością; a tak naprawdę, to
przeczytała moją pierwszą powieść i na tym (na całe życie) poprzestała. Nie pochwala, jak mi powiedziała,
ani mojego języka, ani tematyki; a z tego, co czytała o innych moich utworach, dowiedziała się, że ich
tematyka absolutnie zdegenerowała się w miarę, jak moja twórczość dojrzewała. Nie zadała sobie żadnego
trudu, żeby choć przeczytać te cztery powieści, które powstały po pierwszej (zgadzamy się oboje, że tak
jest lepiej). Jest ze mnie bardzo dumna, jak mówi, a ja nigdy zbytnio nie dopytywałem się, z jakiego
powodu — czy dlatego, że w ogóle dorosłem, czy po prostu dlatego, że jestem „jej chłopcem". Tak czy
siak, nigdy, ale to nigdy, nie dała mi odczuć, że jestem mało interesujący czy nie kochany.
Wyrosłem na Front Street w Exeter w New Hampshire. Kiedy byłem chłopcem, Front Street była
wysadzona wiązami — i to nie jakaś tam holenderska choroba wiązów zwaliła większość z nich. Dwa
huragany, które uderzyły na miasteczko jeden po drugim, gdzieś w latach pięćdziesiątych, zmiotły wiązy i
w dziwny sposób zmodernizowały ulicę. Najpierw przyszła Carol i osłabiła im korzenie, a potem przyszła
Edna, i powaliła je. Babcia drażniła się ze mną mówiąc, że to chyba powinno przyczynić się do wzrostu
mojego szacunku dla kobiet.
Kiedy byłem chłopcem, Front Street była zacienioną, chłodną — nawet latem — ulicą, i żadne podwórko
nie było
otoczone płotem; wszystkie psy latały wolno i wpędzały właścicieli w tarapaty. Człowiek imieniem Poggio
dostarczał do domu mojej babki jej sprawunki. A niejaki pan Strout przywoził lód do starej lodziarki
(babka opierała się lodówkom do samego końca). Pan Strout nie cieszył się zbytnią popularnością wśród
psów z okolicy — może dlatego, że czasami ganiał za nimi z wielkimi, ostrymi szczypcami do lodu. My,
dzieciaki z Front Street, nigdy nie wchodziliśmy w drogę panu Poggio, bo ten pozwalał nam kręcić się po
swoim sklepie i miał dobre serce, gdy chodziło o smakołyki. Panu Stroutowi też nigdy nie dokuczaliśmy (z
powodu tych jego szczypców i legendarnej agresywności w stosunku do psów, która, jak sobie z łatwością
wyobrażaliśmy, mogła zwrócić się również
przeciwko nam).
Ale śmieciarz nic dla nas nie miał — ani słodyczy, ani agresywności. I stąd my, dzieciaki, zachowaliśmy
całą naszą chęć dokuczania i drażnienia się (i załażenia za skórę w każdy inny
sposób) dla niego.
Nazywał się Prosiek Ryjt. Śmierdział gorzej, niż człowiek może śmierdzieć — może z wyjątkiem tego
trupa, od którego zaleciało mnie kiedyś raz, jedyny raz, w Istambule. No, a żeby wyglądać gorzej niż
Prosiek Ryjt wyglądał dla nas, dzieciaków z Front Street, to naprawdę trzeba by być trupem. Było tyle
powodów, dla których nazwaliśmy go „Prośkiem", że zastanawiam się, dlaczego nikt z nas nie znalazł
dla niego bardziej oryginalnego imienia. Po pierwsze, mieszkał na świńskiej farmie. Hodował świnie,
szlachtował świnie, a co ważniejsze, mieszkał ze świniami: to była wyłącznie świńska farma — nie było
domu czy zagrody, tylko ten chlew. Z jednej z przegród dla świń wychodziła pojedyncza rura kominowa.
Ogrzewał ją, dla wygody Prośka Ryjta, piec na drzewo, a my, dzieciaki, wyobrażaliśmy sobie, jak (zimą)
świnie tłoczyły się wokół niego, by się ogrzać. On tak właśnie śmierdział.
Przejął też, z powodu osobliwości opóźnienia umysłowego i bliskości czworonożnych przyjaciół, swego
rodzaju świńskie gesty i mimikę. Gdy zbliżał się do kubłów na śmieci, jego twarz
wysuwała się przed tułów, tak jakby łapczywie rył w ziemi; mrużył swoje małe, czerwone oczka, nos
marszczył z wigorem świńskiego ryja; z tyłu szyi miał głębokie, różowe fałdy skóry, a blada szczecina,
która kiełkowała mu to tu, to tam wokół szczęki, nijak nie chciała przypominać brody. Był niski,
przysadzisty i silny: jednym ruchem zarzucał sobie kubły ze śmieciami na plecy, a potem ciskał ich
zawartość na drewnianą, obitą szczebelkami platformę swojej ciężarówki. Na ciężarówce było zawsze parę
świń niecierpliwie czekających na nową porcję odpadków. Może w różne dni zabierał ze sobą różne
świnie; może dla nich to była uczta, bo nigdy nie musiały czekać z jedzeniem odpadków, aż Prosiek wróci
ciężarówką do domu. Brał tylko resztki — żadnego papieru, plastyku czy metalu — bo wszystko było dla
jego wieprzków. Tylko to robił — miał bardzo ekskluzywny zawód. Płacili mu, żeby zabierał odpadki,
którymi futrował swoje świnki. A kiedy zgłodniał, zjadał sobie (tak sobie to wyobrażaliśmy) jedną świnkę.
— Całą świnię, na jeden raz — mawialiśmy na Front Street. Ale najbardziej świńską cechą, jaką posiadał,
było to, że nie mówił. Niedorozwój umysłowy albo pozbawił go ludzkiej mowy, albo, jeszcze wcześniej,
pozbawił go możliwości nauczenia się ludzkiej mowy. Prosiek Ryjt nie mówił. On chrumkał. Kwiczał.
Chrumko-kwiczał; to był jego język, nauczył się go od swoich przyjaciół, tak jak my uczymy się naszego.
My, dzieciaki z Front Street, podkradaliśmy się do niego, kiedy zarzucał swoje świnie odpadkami i
straszyliśmy go — zza żywopłotów, spod podłogi werandy, zza zaparkowanych samochodów, z garaży i
zsypów do piwnic. Wyskakiwaliśmy (nigdy za blisko) i kwiczeliśmy do niego: — Prosiek! Prosiek!
Prosiek! Prosiek! Kwiiiik! Chrum! — A on, jak świnia, spanikowany, skacząc na oślep tu i tam,
bezmyślnie rozbiegany (za każdym razem zachowywał się tak, jakby nic nie pamiętał), odkwikiwał się
nam, jakbyśmy go ukłuli nożem rzeźnickim; ryczał do nas to swoje „kwiiik!", jakby przyłapał nas na
próbie puszczenia mu krwi we śnie.
8
Nie potrafię odtworzyć tego kwiku — był straszny. Na jego dźwięk wszystkie dzieciaki z Front Street
wpadały w popłoch i z krzykiem leciały się schować. Kiedy przerażenie przechodziło, nie mogliśmy się
doczekać jego następnego objazdu. Przyjeżdżał dwa razy w tygodniu. Co za luksus! I mniej więcej co
tydzień moja babka mu płaciła. Wychodziła na ścieżkę z tyłu domu, gdzie stała jego ciężarówka i gdzie go
często straszyliśmy, a on tam stał i jeszcze prychał — i mówiła: — Dzień dobry panu, panie Ryjt.
Prosiek Ryjt natychmiast zmieniał się w dziecko — bardzo zajęte, przeraźliwie nieśmiałe i boleśnie
niezgrabne. Kiedyś zakrył twarz rękami, a ręce miał całe w fusach od kawy; kiedyś tak gwałtownie
skrzyżował nogi, próbując jednocześnie odwrócić twarz od babci, że padł przed nią jak długi.
— Tak miło znowu pana zobaczyć, panie Ryjt — mawiała babka, nie wzdrygnąwszy się nawet od jego
smrodu. — Mam nadzieję, że dzieci panu nie dokuczają — mawiała. — Przecież nie musi pan znosić ich
wybryków, bo jakże to! — dodawała. Potem płaciła mu należne pieniądze, przez drewniane szczeble
przyczepy zerkała na jego świnie, które zażarcie atakowały świeże odpadki, a czasami siebie nawzajem, i
mówiła: — Co za piękne świnie. Czy to są pana własne świnie, panie Ryjt? To nowe świnki? Czy to te
same, które tu były w zeszłym tygodniu? — Ale mimo jej entuzjazmu dla świnek, nigdy nie udało się jej
skłonić Ryjta do odpowiedzi. Potykał się, plątał we własnych nogach, kręcił się wokół niej i nie posiadał z
ukrywanej radości, że moja babka najwyraźniej aprobowała jego świnki, a nawet chyba akceptowała
(całym sercem!) jego samego! I tylko cicho jej odchrumkiwał.
Kiedy wracała do domu — a Ryjt cofał swoją cuchnącą ciężarówką do ulicy — my, oczywiście, znowu go
płoszyliśmy, wyskakując po obu stronach ciężarówki, tak że i Ryjt, i jego świnie kwiczeli przerażeni i
prychali z obronnej wściekłości. — Prosiek! Prosiek! Prosiek! Prosiek! Chrumk! Kwiiiiiii!
Mieszkał w Stratham — przy drodze z naszego miasteczka biegnącej do samego oceanu, jakieś osiem mil
dalej. Wyprowadziłem się (z tatą i mamą) od babci (zanim skończyłem
siedem lat, jak ci mówiłem). Ponieważ tato był nauczycielem, przeprowadziliśmy się do mieszkania
szkolnego (Exeter był wtedy szkołą tylko dla chłopców) i dlatego nasze odpadki (razem z nieorganicznymi
śmieciami) były wywożone przez szkołę.
Teraz chciałbym móc powiedzieć, że potem wyrosłem, zdałem sobie (z żalem) sprawę z okrucieństwa
dzieci i wstąpiłem do paru organizacji zajmujących się niesieniem pomocy takim ludziom jak Prosiek Ryjt.
Ale tak nie było. Prawa panujące w małym miasteczku są proste i pojemne: gdy dopuszcza się różne formy
szaleństwa, ignoruje się wiele form okrucieństwa. Prośka się tolerowało; był dalej sobą i żył jak świnia.
Tolerowało się go, jak toleruje się nieszkodliwe zwierzę, a dzieci mu dogadzały; zachęcały go nawet do
tego, żeby był prosiakiem.
Oczywiście, gdy dorośliśmy, wszyscy zrozumieliśmy, że był opóźniony — i stopniowo dowiedzieliśmy się,
że trochę sobie popijał. Ta ciężarówka z burtami ze szczebelków, cuchnąca świniami, odchodami, albo
czymś jeszcze gorszym od odchodów, kręciła się po miasteczku przez cały ten czas, kiedy dorastałem.
Wolno jej było; miała nawet miejsce na gubienie części ładunku — w drodze do Stratham. To było
miasteczko, to Stratham! Czy w małomiasteczkowym życiu może być coś bardziej prowincjonalnego niż
kręcenie nosem na mniejsze miasteczka? Stratham to na pewno nie było Exeter (nie żeby Exeter było
znowu takie wielkie).
W Piątej osobie dramatu, powieści Robertsona Daviesa, autor pisze o mieszkańcach Deptford: „Byliśmy
poważnymi ludźmi, którym nic więcej nie było potrzeba i nie czuliśmy się w żaden sposób gorsi od
większych osad. Spoglądaliśmy jednak ze współczującym rozbawieniem na Bowles Corners, które leżało
cztery mile dalej i miało stu pięćdziesięciu mieszkańców. Żeby
mieszkać w Bowles Corners, trzeba by już schłopieć z kretesem i nieodwracalnie."*
Dla nas, dzieciaków z Front Street, Stratham było takim Bowles Corners, było „schłopiałe z kretesem i
nieodwracalnie."
Kiedy miałem piętnaście lat i zaczęły się moje związki z akademią — gdzie uczyli się licealiści z dalekich
stron — z Nowego Jorku, a nawet z Kalifornii — czułem taką wyższość w stosunku do Stratham, że teraz
nie mogę się sobie nadziwić, że wstąpiłem do Ochotniczej Straży Pożarnej w Stratham; i w ogóle jak do
tego doszło. Przypominam sobie, iż w Exeter nie było Ochotniczej Straży Pożarnej; była chyba tylko
zawodowa. Było kilku mieszkańców Exeter, którzy — najwidoczniej z potrzeby zgłoszenia się na
ochotnika do czegokolwiek — wstąpili do ochotniczej w Stratham. Może nasza pogarda dla mieszkańców
Stratham była tak głęboka, że uważaliśmy, iż nie można się po nich spodziewać, by dobrze gasili nawet
swoje własne pożary.
Oczywiście, dochodził do tego dreszczyk podniecenia — w całym tym życiu licealisty — że należy się do
czegoś, co w każdej chwili i bez ostrzeżenia może wezwać cię do służby: ten alarm przeciwwłamaniowy w
sercu, który okazuje się telefonem dzwoniącym w środku nocy — to wezwanie do niebezpieczeństwa, jak
biper lekarza burzący uporządkowaną samotność i bezpieczeństwo boiska do gry w sąuasha. Przez to my,
dzieciaki z Front Street, byliśmy ważni. I jak tylko trochę podrośliśmy, spłynął na nas splendor, którym
młodych może obdarzyć tylko uczestniczenie w tragedii.
Przez te wszystkie lata w straży ochotniczej nigdy nikogo nie uratowałem — nawet żadnego psa ani kota.
Nigdy nie wdychałem dymu, nigdy nie cierpiałem od oparzeń, nigdy nie widziałem, jak ktoś spada poza
bezpieczny krąg sieci ratunkowej. Najgorsze są pożary lasów, a ja uczestniczyłem tylko w jednym takim
Pożarze — i to na jego skraju. Moje jedyne obrażenia „w akcji"
* W niniejszej publikacji nie wykorzystano istniejącego przekładu cytowanej powieści autorstwa M. Skibniewskiej. (przyp.
red.)
10
11
zawdzięczam koledze strażakowi, który wrzucał ręczną sikawkę do magazynku, w którym szukałem swojej
czapeczki do baseballa. Sikawka uderzyła mnie w twarz i przez mniej więcej trzy minuty leciała mi z nosa
krew.
Od czasu do czasu bywały poważniejsze pożary w Hampton Beach (którejś nocy bezrobotny saksofonista,
podobno ubrany w różowy smoking, próbował podpalić kasyno), ale do takich wzywano nas tylko w
ostateczności. Gdy zdarzał się pożar na osiem albo dziesięć dzwonków, Stratham wzywali jako ostatnie;
było to bardziej zaproszenie na widowisko niż wezwanie do boju. A miejscowe pożary w Stratham
okazywały się albo pomyłką, albo stratą czasu. Którejś nocy pan Skully, inkasent wodociągowy, podpalił
swój furgon wlewając wódki do gaźnika, bo, jak mówił, samochód nie chciał mu zapalić. Pewnej nocy
płonęła chlewnia na mlecznej farmie Grantów, ale wszystkie krowy — i prawie całe siano — uratowano
jeszcze przed naszym przyjazdem. Nic nie można było więcej zrobić, jak tylko patrzeć na płonący budynek
i polewać go wodą, żeby iskry nie leciały na pobliską zagrodę.
Ale buty, ciężki hełm (z moim numerem), błyszczący czarny toporek — własna siekierka strażacka — to
było coś; oznaczało swego rodzaju dorosłą odpowiedzialność w świecie, w którym byliśmy uważani za
(jeszcze) zbyt młodych, by pić. A pewnej nocy, gdy miałem szesnaście lat, pojechałem wozem strażackim
z drabiną na drogę ciągnącą się wzdłuż brzegu, by w domku letniskowym nad plażą gasić pożar wzniecony,
jak się okazało, przez dzieciaki, które spowodowały wybuch kosiarki do trawy, wlewając do jej baku
oczyszczoną benzynę, a tam, zataczając się jak pijany zając w kapuście, blokując wykonanie naszej ważnej
misji i wolny od wszelkiego poczucia obywatelskiej odpowiedzialności — jak jakaś prawdziwa świnia —
jechał sobie swą cuchnącą ciężarówką zapruty Prosiek Ryjt, wioząc odpadki swym żarłocznym
przyjaciółkom. Migaliśmy na niego światłami, wyliśmy syreną — ciekawe, za kogo nas wtedy brał? Za
Boga, czerwonookiego wyjącego potwora, który siadł mu na ramieniu
— wielkiego robota świńskiego wszechświata, który przyleciał z kosmosu? Biedny Ryjt, blisko domu, tak
pijany i brudny, że z trudnością przypominał człowieka, skręcił ostro z drogi, by nas przepuścić, a my,
dzieciaki z Front Street, mijając go krzyczeliśmy
— jeszcze to słyszę — Prosiek! Prosiek! Prosiek! Prosiek! Chrumk! Kwiiiiiii! — Swój głos też chyba
wtedy słyszałem. Trzymając się drabiny, z głowami odrzuconymi w tył tak, że drzewa nad wąską drogą
zdawały się spowijać gwiazdy czarną, falującą koronką, czuliśmy, jak świński fetor przechodzi w ostry
smród spalenizny zniszczonej kosiarki do trawy, by w końcu złagodnieć do czystego, słonego wiatru od
morza.
W ciemności, wracając obok tej szopy dla świń, zauważyliśmy dziwnie ciepłą poświatę 'bijącą od lampy
naftowej w kojcu Ryjta. Wrócił do domu bezpiecznie. I jeszcze nie spał. Czytał? I znowu usłyszałem nasze
chrząkania, kwiki i chrumkania — nasze absolutnie zwierzęce odżywki.
Tej nocy, gdy spaliła się jego szopa, byliśmy tak zaskoczeni! Ochotnicza ze Stratham uważała zagrodę
Prośka Ryjta za zło konieczne — cuchnąca rudera przy drodze z Exeter do plaży była punktem
orientacyjnym, który w ciepłe letnie wieczory wyduszał oddech z płuc; przejazd obok niej zawsze
wywoływał zwyczajowe jęki. Zimą dym z pieca na drzewo bił regularnie z rury wystającej nad kojcem
Prośka i z boksów otaczających szopę, w których jego świnie, tarzając się w ściółce z osranego śniegu,
wydmuchiwały małe chmurki oddechu, jakby były małymi piecami z mięsa. Wycie naszej syreny
rozpraszało je na wszystkie strony. Nocą, gdy wracaliśmy do domu, a wszystkie ognie były tam pogaszone,
nie mogliśmy sobie odmówić, żeby przejeżdżając obok siedziby Prośka znowu nie huknąć syreną. Za
bardzo podniecały nas wyobrażenia popłochu, jaki ten dźwięk musiał w nich wywoływać — spanikowane
świnie, sam Prosiek przerażony, wszyscy się tulą do wszystkich ze świszczącymi pokwikiwaniami,
szukając ochrony w ścisku stada.
12
13
Tej nocy, gdy spłonęła zagroda Ryjta, my, dzieciaki z Front Street, wyobrażaliśmy sobie, że będzie to,
mimo późnej pory, wesołe widowisko. Na nadbrzeżnej drodze, ze wszystkimi światłami i błyskającym
sygnałem, z wyjącą syreną (która doprowadzała świnie do szaleństwa), byliśmy w fantastycznym nastroju.
Opowiadaliśmy sobie mnóstwo kawałów o świniach; jak naszym zdaniem doszło do pożaru, że mieli
popijawę, Prosiek i jego świnie, że Prosiek jedną piekł (na rożnie) i tańczył z drugą, że jedna świnia wpadła
na piec i przysmażyła sobie ogon, wywróciła barek, i że świnia, która zazwyczaj z Prośkiem tańczyła, była
w złym humorze, bo Prosiek tańczył z inną... ale kiedy przyjechaliśmy, zobaczyliśmy, że pożar nie był
wcale zabawą, że nie był nawet końcówką nieudanej zabawy. Był to największy pożar jaki my, dzieciaki z
Front Street, a nawet weterani spośród ochotników ze Stratham, kiedykolwiek widzieliśmy.
Niskie, przytulone do chlewu przybudówki wyglądały jak gdyby eksplodowały albo jakby dachy im się
stopiły. Wszystko, co znajdowało się w szopie, było podatne na ogień — drewno do pieca, siano,
osiemnaście świń i Prosiek Ryjt. No i cała ta nafta. A w większości kojców gnój musiał mieć z metr albo i
więcej grubości. Jak powiedział mi jeden z weteranów spośród ochotników — Jak dobrze się rozgrzeje, to
nawet gówno się zapali.
Rozgrzało się dobrze. Musieliśmy przesunąć wozy strażackie dalej od domu: baliśmy się, że świeża farba
albo nowe opony dostaną pęcherzyod gorąca. — Nie ma sensu marnować wody — powiedział nasz
kapitan. Polewaliśmy drzewa po drugiej stronie drogi i las z tyłu farmy. Noc była cicha i wściekle mroźna,
a śnieg suchy i drobny jak talk. Z gałęzi drzew zwisały sople, które pękały, gdy tylko je polać. Kapitan
zdecydował pozwolić, żeby pożar się wypalił — tak będzie mniej bałaganu. Byłoby bardziej dramatycznie,
gdybym powiedział, że słyszeliśmy kwiki, że słyszeliśmy, jak wnętrza świń pęcznieją i wybuchają albo że
przedtem słyszeliśmy, jak biły raciczkami w deski drzwi. Ale
14
zanim przyjechaliśmy, wszystkie dźwięki ucichły; to była już historia, mogliśmy je sobie tylko wyobrażać.
To lekcja dla pisarza: że odgłosy, które sobie wyobrażamy, mogą być najczystszymi, najgłośniejszymi ze
wszystkich dźwięków. Zanim przyjechaliśmy, wybuchły już nawet opony ciężarówki Prośka, eksplodował
bak i przednia szyba zapadła się do środka. Ponieważ nie było nas przy tym, mogliśmy sobie tylko
wyobrazić, w jakiej kolejności to nastąpiło.
Gdy stanęło się zbyt blisko chlewni, gorączka skręcała rzęsy, a płyn pod powiekami parzył od gorąca. Jeśli
stało się za daleko, chłód powietrza zimowej nocy, porywany ku płomieniom, przenikał do kości. Droga
nad brzegiem pokryła się lodem od wody rozlanej z naszych węży i (koło północy) facet ze znaczkiem
Texaco na czapce i w watowanej kurtce wpadł na drodze w poślizg
1 potrzebował pomocy. Pijany i w towarzystwie kobiety, o wiele za młodej dla niego — a może to była
jego córka. — Prosiek! — krzyczał facet od Texaco. — Prosiek! — wydzierał się w kierunku płomieni. —
Jeżeli tam jesteś — ty kretynie — to lepiej wynoś się stamtąd.
Chyba aż do drugiej nad ranem jedynym dźwiękiem było rozlegające się co jakiś czas samotne brzdęk
kurczącej się blachy, kiedy odrywała się od dachu chlewni. Sam dach zapadł się około drugiej, z cichym
szeptem. O trzeciej wszystkie kojce były wypalone. Otaczający je śnieg stopił się i utworzył jezioro, które
zdawało się unosić wokół ognia, sięgając prawie poziomu hałdy żarzących się popiołów. W miarę jak śnieg
topniał, woda gasiła żar od spodu.
Jaki czuliśmy zapach? Letni aromat rozpalonej słońcem stodoły, kłócący się z odorem popiołów w śniegu,
zdecydowany smród spieczonego gnoju i zwodniczy zapach smażonego boczku > pieczonej wieprzowiny.
Ponieważ nie było wiatru, a my nie próbowaliśmy gasić pożaru, nie dokuczał nam dym. Mężczyźni (to
znaczy weterani) zostawili nas, chłopców, żebyśmy pilnowali jeszcze przez godzinę. Tak robią starsi, kiedy
dzielą się pracą
2 chłopcami: robią to, co chcą, a chłopców mają od tego, czym
15
nie chcą się zajmować. Mężczyźni poszli sobie na kawę (tak przynajmniej mówili), a wrócili cuchnąc
piwem. Wtedy ogień na tyle już przygasł, że można go było zalać wodą. Mężczyźni zaczęli tę robotę, a
kiedy im się znudziła, przekazali ją nam, chłopakom. I znowu sobie poszli, o pierwszym brzasku, na
śniadanie, jak powiedzieli. W bladym świetle zacząłem rozpoznawać niektórych z moich towarzyszy,
chłopaków z Front Street.
Kiedy starsi poszli, jeden z chłopaków z Front Street zaczął, najpierw bardzo cicho. Może to byłem ja. —
Prosiek, Prosiek — zawołał. Jednym z powodów, dla których zostałem pisarzem jest to, że współczułem tej
naszej potrzebie; nigdy mnie nie interesowało coś, co nie-pisarze nazywają dobrym lub złym
„smakiem".
— Prosiek! Prosiek! Prosiek! Prosiek! Chrumk! Kwiiiiiii! — wołaliśmy. Wtedy właśnie zrozumiałem, że
komedia to tylko inna forma składania kondolencji. I wtedy rozpocząłem; zacząłem swoje pierwsze
opowiadanie.
— Cholera — powiedziałem, bo wszyscy ochotnicy ze Stratham zaczynali każde zdanie od słowa
„cholera."
— Cholera — powiedziałem. — Tam nie ma Prośka. Jest głupi — dodałem — ale nie aż tak.
— Jest jego ciężarówka — powiedział jeden z najmniej obdarzonych wyobraźnią chłopaków z Front
Street.
— Po prostu świnie mu się znudziły — powiedziałem. — Wyjechał z miasta, na pewno. Miał tego
wszystkiego dosyć. Chyba to wszystko zaplanował — wiele tygodni temu.
O dziwo, zaczęli mnie słuchać. Zgadza się, noc była długa. Każdy, kto miał cokolwiek do powiedzenia,
mógł z łatwością przykuć uwagę ochotników ze Stratham. Ale ja czułem podniecenie nadchodzącego
ratunku — po raz pierwszy.
— Założę się, że tam nie ma wcale żadnych świń. — powiedziałem. — Założę się, że połowę ich zjadł, w
kilka dni. Wiecie, napchał się! A resztę sprzedał. Odkładał sobie trochę pieniędzy właśnie na taką godzinę.,
16 .; : <;; '•
— Na jaką godzinę? — spytał jakiś sceptyk. — Jeżeli Prośka tu nie ma, to gdzie jest?
— Jeśli był na dworze całą noc — powiedział inny — to zamarzł na śmierć.
— Jest na Florydzie — powiedziałem. — Przeszedł na emeryturę. — Stwierdziłem to tak, po prostu, jakby
to był fakt.
— Popatrzcie dookoła! — krzyczałem. — Na co on wydawał te swoje pieniądze? Uskładał sobie niezłą
sumkę. Podpalił własny dom — powiedziałem — tylko po to, żeby nam zaleźć za skórę. Pomyślcie, ile
razy my załaziliśmy mu za skórę — mówiłem. I wiedziałem, że wszyscy o tym myślą. To przynajmniej
była prawda. Odrobina prawdy nigdy nie zaszkodziła opowiadaniu. — No i — powiedziałem — odpłacił
się nam. To jasne jak słońce. Przetrzymał nas tu na mrozie całą noc.
To kazało nam, dzieciakom z Front Street, zastanowić się i w tej chwili zastanowienia zacząłem proces
wprowadzania poprawek; chciałem, żeby opowiadanie było lepsze, bardziej wiarygodne. Koniecznie trzeba
było uratować Prośka Ryjta, to oczywiste, ale co na Florydzie miałby robić człowiek, który nie potrafi
mówić? Tam chyba mieli jeszcze ostrzejsze przepisy dotyczące użytkowania nieruchomości niż my w New
Zgłoś jeśli naruszono regulamin