Strach przed lataniem - Erica Jong.pdf

(2709 KB) Pobierz
Strach przed lataniem
Erica Jong
Wstęp: W piętnaście lat później
Po przeniesieniu się w szesnasty wiek w „Serenissimie” i osiemnasty w „Fanny” próbuję
znów znaleźć się w końcu lat sześćdziesiątych. Chcę przypomnieć sobie, kim byłam, gdy moje
myśli krążyły wokół „Strachu przed lataniem”. W pewnym sensie wydaje się to większym
wyczynem, niż cofnięcie do szesnastego stulecia.
Moją pierwszą (nie opublikowaną) powieścią była jeu d’esprit, w której wcielałam się w
nabokovowskiego szaleńca, porywającego się na swego bliźniaczego demona. Pokazałam
rękopis amerykańskiemu wydawcy. Ów docenił zalety prozy, lecz zadał pytanie, czemu
uosabiam szaleńca rodzaju męskiego, skoro w wierszach poszukiwałam nowego stylu,
mającego służyć kobietom do pisania o własnym życiu. Strzał był celny. Odpowiedziałam, że
nikogo nie zainteresuje opowieść o kobiecie. Dziś może się to wydać nieprawdopodobne, ale w
owych czasach literatura — a zwłaszcza Literatura Poważna — miała bohatera rodzaju
męskiego. Chociaż zaczynałyśmy dostrzegać zaczątki drugiej fali ruchu feministycznego oraz
fenomenu pop-kultury — świat literacki nadal rezerwował względy dla męskich modeli. W
pewnym sensie czyni to i dziś.
Pojawiło się jednak coś nowego. Kobiety zaczęły pisać o swoich przeżyciach tak, jak gdyby
były równie znaczące, co przeżycia mężczyzn. Wymagało to wielkiej odwagi i oznaczało
sprzeciwienie się pokoleniowym i kulturowym nakazom. Pisałam „Strach przed lataniem” z
duszą na ramieniu, przerażona własną szczerością. Miałam wrażenie, że nie piszę powieści a
manifest własnego wyzwolenia. Ani jedno, ani drugie nie przychodziło mi łatwo. Jako
doktorantka studium osiemnastowiecznej literatury angielskiej byłam dobra w pisaniu sonetów,
sekstyn i dosadnych kupletów, byłam dobra w komentarzach i analizach krytycznych. „Strach
przed lataniem” jest akademicką antypowieścią. Jest, jak sam tytuł wskazuje, wzlotem kogoś,
kto boi się latać.
Po siedmiu latach przygotowań i falstartów, w porywie pasji, w przystępie energii,
napisałam książkę — z jasną intencją złożenia jej do szuflady. Książkę, którą miałam za
absolutnie niekomercyjną i prawdopodobnie nie nadającą się do wydania. Musiałam ją jednak
napisać — choćby po to, by nie stać się jeszcze jednym zgryźliwym absolwentem, targanym
zazdrością na wiadomość, że ktoś inny opublikował powieść. Bałam się pisać książkę; ergo
musiałam to zrobić. Całe swoje życie podporządkowałam zasadzie: jeśli się czegoś boję, muszę
to zrobić. Poprzez strach Bóg-Muza przemawia do mnie, wskazując kolejne szczyty, na jakie
mam się wspiąć. Kiedy pisałam, książka zaczynała żyć własnym życiem.
Poetka ujawnia swoje najbardziej skrywane intencje w obrazach i metaforach, jakie tworzy
jej podświadomość; pisarka ujawnia je poprzez fabułę powieści. Mając już za sobą pięć
napisanych powieści (i szóstą na wpół ukończoną) widzę, że wszystkie są w jakimś sensie
awanturnicze. Zabierają ze sobą w drogę dzielną heroinę i towarzyszą jej przygodom w wielkim
świecie i w półświatku, a potem zawijają z nią bezpiecznie do jakiegoś zbawczego portu.
Szczęśliwe zakończenie albo wyzwolenie bohaterki, które usiłuję wymyślać ja sama (czy też
moja podświadomość) przenosi powieść z przygodowej w kategorię bildungsroman czy
romansu.
By uświadomić sobie, na ile stanowi to charakterystyczną cechę mojego pisarstwa,
wystarczy porównać je z pierwszym wielkim, współczesnym zauroczeniem, jakiemu uległam —
z Nabokovem. Niemal wszystkie jego powieści są „pośmiertnymi” autobiografiami — bądź
kończą się śmiercią bohatera. Tymczasem u mnie wszystko kończy się ponownym narodzeniem
bohaterki — począwszy od Isadory, odradzającej się w wodach własnej kąpieli. Isadora w „How
to Save Your Own Life” (druga część „Strachu przed lataniem” — przyp. tłum.) odradza się w
namiętnej miłości. Fanny, bohaterka „Fanny, Being the True History of the Adventures of
Fanny Hackabout-Jones”, po awanturniczym, puszczalskim i pełnym przygód życiu odnajduje
się w szczęściu macierzyńskim, w prawdziwej miłości, w twórczości pełnej sukcesów, a ponadto
w odzyskanym dziedzictwie. W „Parachutes and Kisses” (trzecia i ostatnia część „Strachu przed
lataniem” — przyp. tłum.) Isadora odkupuje swoje życie śledząc losy dziadka i odnajdując
własne rosyjskie korzenie. Zaś Jessica z „Serenissimy” odkupuje życie podejmując podróż w
głąb czasu, do szesnastego wieku — gdzie spotyka Szekspira, ratuje sierotę i uzyskuje
rozgrzeszenie w teraźniejszości. Najwyraźniej „wyzwalające zakończenie” jest silnie
wdrukowane w mojej podświadomości. W świecie, w którym brak szczęścia, nie ustaję w
dopisywaniu szczęśliwych epilogów.
Nie znaczy to, by zakończenie „Strachu przed lataniem” było pozbawione domieszki
cierpienia. Przerabiałam je kilkanaście razy, by nadać ostatecznej wersji coś więcej niż tylko
posmak dwuznaczności. W czasach gdy pisany był „Strach przed lataniem”, fakt, iż bohaterka
wybija się na niezależność, zamiast być ukarana śmiercią za niewybaczalny upór, stanowił
ciągle jeszcze nowość. W wielkich dziewiętnastowiecznych powieściach o kobietach — „Annie
Kareninie” i „Pani Bovary” — śmierć stanowiła nieunikniony rezultat dążenia kobiety do
wyrwania się ze sfery mieszczańskiej (co nieodmiennie przybierało formę miłosnej przygody —
jedynego aktu niezależności, na jaki mogła się zdobyć większość kobiet). Odczuwałam niemałą
potrzebę uśmiercenia Isadory w zakończeniu „Strachu przed lataniem”. Rozważałam
samobójstwo bohaterki w stylu Emmy Bovary czy Anny Kareniny; brałam również pod uwagę
kapitulację wobec mieszczańskiego małżeństwa, pozamałżeńską ciążę oraz tak modną w owym
czasie wyprawę w nieznane, czyli przyłączenie się do (żeńskiej) komuny. Dzięki Bogini, nie
wybrałam żadnej z tych opcji. W najgłębszej pisarskiej intuicji pragnęłam trzymać się postaci,
którą odtąd mogłaby zostać Isadora — kiedy to powraca do domu, już doświadczona,
zmieniona, potwierdzona i oczyszczona przez przygodę — a życie toczy się dalej.
Fakt, iż życie toczy się dalej, jest sam w sobie wyjątkowy, zwłaszcza w odniesieniu do
kobiecej bohaterki. Przeważnie hardym kobietom z dziewiętnastowiecznych powieści śmierć
zabierała możliwość opowiedzenia o własnych przeżyciach. Pozostawiając Isadorę przy życiu
złamałam potężny paradygmat. Być może przyczyniło się to do lęków, jakie odczułam pisząc
zakończenie.
Kiedy „Strach przed lataniem” został wydany — w listopadzie 1973 roku — początkowe
reakcje w najmniejszym stopniu nie zapowiadały wstrząsu, jaki miała wywołać ta książka.
Pierwszym sygnałem, że powieść może stać się wydarzeniem, było znikanie odbitek z drukarni.
Recenzje wydania w twardych okładkach przyjęły nieoczekiwany ton, przypisując książkę do
modnego wówczas nurtu feministycznego. Dopiero John Updike uratował powieść przed
skazaniem na przecenę, odkrywając ją (w „The New Yorker”) jako żeńską odmianę
„Buszującego w zbożu”. W kilka miesięcy później poszedł w jego ślady Henry Miller,
entuzjastycznie przedstawiając ją (w „The New York Times”) jako żeńską odmianę „Zwrotnika
Raka”. Już wówczas „Strach przed lataniem” był książką, o której wszyscy słyszeli i nikt nie
mógł jej dostać. Kiedy wyszła miękkich oldadkach, półtora miliona nakładu rozeszło się w trzy
miesiące; do końca roku sprzedano trzy miliony, by dojść do nakładu światowego dziesięciu
milionów.
Książka stała się jedną z tych pozycji, które są raczej wydarzeniem niż tylko powieścią —
czymś, na co ma nadzieję wielu autorów — choć prawdopodobnie żaden nie jest w stanie
przewidzieć konsekwencji. Literacki succs de scandale nakłada każdemu autorowi rodzaj
scenicznej maski, która tak przyrosła mi do twarzy, że do dzisiaj nie mogę jej zrzucić, walcząc
o właściwą recepcję swojej poezji czy powieści historycznej. „Strach przed lataniem” stanowił
rodzaj czarodziejskiego dywanu, który zaniósł mnie w najdalsze zakątki świata. Oczy
rozszerzały mi się ze zdumienia, gdy wysłuchiwałam zwierzeń czytelników z Serbo-Chorwacji
czy Japonii (nie wspominając o bardziej pospolitych obszarach językowych: niemieckim,
włoskim, francuskim, hiszpańskim czy portugalskim). Zwierzeń o tym, do jakiego stopnia
identyfikują się z Isadorą Wing, jak bardzo zostali dowartościowani przez jej wzlot, jak bardzo
podziwiają, jej (moją) odwagę. Byłam zdziwiona, bowiem rozróżnienie postaci i jej autorki
zaczynało się niepostrzeżenie zacierać. To był mój błąd, jasne — gdyż w czasie pisania dużo
bardziej interesowała mnie iluzja prawdopodobieństwa i sugerowanie realności niż utajnianie w
jakikolwiek sposób własnych przeżyć. Henry Miller i Colette byli mi muzami. Usiłowałam
uprawiać sztukę, która nie robiła wrażenia sztuki. Chciałam, by moja książka była odczytywana
tak, jak samo życie.
Udało mi się, aż nadto. Jakkolwiek Isadora i ja nie jesteśmy w rzeczywistości tożsame,
ludzie tak właśnie myśleli — i myślą do dzisiaj. Jako specjalistka od literatury, będąca tubą
głośnych żądań jej wyzwolenia, rozmyślnie usiłowałam stworzyć powieść antyliteracką. A
jednak wkradła się do niej literatura. Badacze doszukali się w „Strachu przed lataniem” mitu
Ikara, mitu Persefony-Demeter, jak również śladów Joyce’a, Nabokova i Lessing. Jeden z nich
wykazał nawet, że akcja nakłada się na cykl miesiączkowy — czego autorka nawet sobie nie
uświadamiała, a co, trzeba przyznać, jest całkiem znaczące.
W piętnaście lat później o „Strachu przed lataniem” mówiono na uniwersyteckich wykładach,
szmuglowano go do ZSRR i RPA, zakazano w południowych Włoszech. Czytały książkę
nastolatki, by zdobyć wiedzę o seksie, czytały kobiety, by się wyzwolić; czytali mężczyźni, by
zdobyć wiedzę o kobietach. Była dyskutowana, ganiona, chwalona i oczerniana.
Jak patrzę na to z dystansu piętnastu lat? „Strach przed lataniem” jest nade wszystko
powieścią poetycką; powieścią, w której głos narratora jest równie ważny jak cała historia —
gdyż głos narratora daje nam nowe możliwości wniknięcia do kobiecego umysłu. Wszystko tam
znajdziemy: slogany reklamowe, marzenia, sny na jawie, pierwszą miłość, pokwitanie,
tęsknoty za (i obawy przed) macierzyństwem. Są rzeczy, o których dotąd nie pisałyśmy
otwarcie. Kobiecość została tak okrojona przez męskie definicje, że kobietom trudno jest się
samookreślać. Jeśli książka sprawiła, iż wzrósł poziom własnej akceptacji kobiet, cieszę się
niezmiernie.
A co do mnie, doznałam największego zaszczytu, jakim może być obdarzony pisarz — byłam
czytana. Kiedy prezentuję swoją poezję i prozę na uniwersytetach, ludzie przychodzą z
wystrzępionymi, pełnymi podkreśleń, upstrzonymi wykrzyknikami i uwagami na marginesach,
bezlitośnie zaczytanymi egzemplarzami. I podsuwają mi te sfatygowane książki do podpisu. Na
ten widok doznaję głębokiego uczucia wdzięczności.
Autorka do czytelnika: Dziękuję ci, dziękuję ci, dziękuję!
ERICA JONG
Weston, Connecticut, czerwiec 1988.
Miłości kobiet o! poznania warte,
Piękne są groźne, pełne tajemnicy.
Kobieta wszystko stawia na tę kartę,
Gdy przegra, to jej nic oprócz tęsknicy
I żalu życie nie odda rozdarte.
Za to ich zemsta, jak skok tygrysicy,
Krwawa... lecz i ta zwiększa serca rany,
Bo czują same cios drugim zadany.
Nie dziw, że mszczą się kobiety, ofiary
Męskiej przemocy, nie dziw, że ich ręka
Zbroi się w sztylet, jadem poi czary;
Już dziećmi muszą się taić, choć pęka
Serce za lubym przyjdzie bogacz stary,
Weźmie za żonę skończona piosenka.
Potem srogi mąż, niewierny kochanek,
Stroje, dzieciaki, ksiądz... w śmierci przystanek.
Jedna zakocha się, druga rozpije,
Ta stajnią zajmie się, tamta rautami;
Ta, rzuci męża i z kochankiem żyje,
Zdobywa szczęście, ale honor plami,
A nie wiadomo nawet, czy zabije
Robaka smutku ot zwykle się mami...
Ta kusi diabła, potem powieść kleci,
A tak w pałacach jest czy w chatkach kmieci.
Lord Byron, Don Juan
tłum. Edward Porębowicz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin