Siergiej Łukianienko - Linia marzeń.pdf

(733 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
SIERGIEJ ŁUKIANIENKO
lINIA MARZEŃ
Przekład Ewa Skórska
Sergiejowi Bieriezinowi i Andriejowi Czertkowowi,
którym znana jest przestrzeń Marzeń
Część pierwsza
Bóg ojciec i syn boży
Rozdział l
Najbardziej na świecie Key nie lubił dzieci. Czy była to wina
jego własnego dzieciństwa w przytułku „Nowe Pokolenie"
na Altosie? Nie wiadomo. W każdym razie nigdy nie przebywał na
żadnej planecie dłużej niż dziewięć miesięcy. Na planetach, które
podczas Wielkiej Wojny przeszły odpowiednią obróbkę i uczciwie
służyły jako dostawcy mięsa armatniego dla Imperium, zatrzymy-
wał się najwyżej na cztery i pół miesiąca.
Key nie lubił także, gdy go zabijano. Czasem było to wyjątkowo
bolesne, zawsze wiązało się z poważnymi stratami finansowymi.
A Key bardzo potrzebował pieniędzy. Lubił swój hiperkuter, wyma-
gający kosztownych zabiegów, i kobiety, które nie wymagały aż tyle,
oraz wina Imperium i Asocjacji Mrszanu, zapach pracy starych kla-
końskich mistrzów i te przyjemności innych ras, które człowiek jest
w stanie zrozumieć i wytrzymać.
No i właśnie z tymi dwiema rzeczami, których nie cierpiał, miał
do czynienia jednocześnie. Przy czym najbardziej nieprzyjemne nie
było to, że chciał go zabić dzieciak z powodu innego dzieciaka, i w do-
datku w wyjątkowo niemiły sposób, lecz to, że Key nie zdążył przed-
łużyć aTanu.
A to, jak wiadomo, fatalna sprawa.
Hotelowy pokój był wystarczająco nędzny, by nie budzić spe-
cjalnego zainteresowania rabusiów, choć na tyle porządny, żeby
ustrzec Keya od drobnych złodziejaszków. Chłopiec stojący przy
jego łóżku wyglądał na tę drugą kategorię. Skąd wziął elektroniczny
klucz, żeby otworzyć drzwi, i nulifikator do zablokowania sygnalizacji,
pozostawało zagadką. Prostsza sprawa była z bronią w jego ręku -
algopistolet, tania broń sadystów i nieudaczników.
- Zróbmy tak - zaproponował Key, rozpaczliwie próbując za-
chować spokój. - Przesuniesz lufę i porozmawiamy jak poważni lu-
dzie.
Chłopiec uśmiechnął się:
- Nie jestem poważny.
Rzeczywiście, wyglądał raczej niepoważnie - smagły czarno-
włosy smarkacz, jakieś dwanaście lat. Wesolutka koszula z różowe-
go jedwabiu i krótkie białe spodenki sprawiały sympatyczne wraże-
nie.
- Posłuchaj - spróbował znowu Key - nawet jeśli wyrzucisz
pistolet przez okno...
Chłopiec zmarszczył brwi.
- Nawet jeśli go wyrzucisz, nie będę ci mógł nic zrobić. Prze-
cież widzisz...
- Widzę.
- Nie mogę rozmawiać pod lufą.
- Po co miałbym z tobą rozmawiać? - zdumiał się chłopiec.
Key błogosławił w myślach wszystkich znanych mu bogów. Im
dłużej uda mu się zagadywać, tym mniej szans, że chłopak naciśnie
spust. Nie jest łatwo zabić człowieka, z którym się rozmawiało.. .Key
nie był jednak pewien, czy ta reguła ma zastosowanie do dzieci.
- Chcesz mnie zabić? - spytał.
Mały skinął głową.
- Śmierć od algopistoletu to najstraszniejsze, co można sobie
wyobrazić. Zaufaj mi.
- Zabijałeś? - zainteresował się chłopak.
- Byłem zabijany.
Szczeniak zmrużył oczy. Zrozumiał.
- No więc - ciągnął Key najbardziej przyjaznym tonem, na jaki
było go stać -jeśli już chcesz użyć tego draństwa, powiedz mi cho-
ciaż, za co. To chyba niezbyt wielka łaska, prawda?
- Prawda - zgodził się niespodziewanie łatwo chłopak. Pod-
szedł do stojącego pod ścianą fotela, usiadł, założył nogę na nogę,
położył pistolet na poręczy. Niestety, niczym nie ryzykował. Key
leżał na łóżku nagi i kompletnie bezbronny. Jego ciało pokrywała
cienka srebrna pajęczyna, dokładnie łącząc je z pościelą, łóżkiem
i ścianą, pod którą łóżko stało. Butelkę sprayu chłopak postawił na
stole, jakby miał zamiar w razie potrzeby powtórzyć procedurę.
- W takim razie, czym ci podpadłem, przyjacielu? - Ostrożnie,
żeby cieniutkie nici nie wbijały się w ciało, Key odwrócił głowę.
Jesteś złodziejem? Gratuluję, masz szczęście, l talent. Powiem ci,
gdzie jest gotówka, podam kod karty. Jutro muszę stąd odlecieć, więc
nie będę cię szukał, a wasza policja...
Przez twarz chłopca przebiegło drżenie.
- Nie jestem złodziejem. I nigdzie nie polecisz. Wystarczy, że
przyleciałeś.
Na chwilę w pokoju zapadła cisza. Potem Key bardzo cicho za-
pytał:
- Kim była dla ciebie ta dziewczyna?
- Siostrą.
- Przyjacielu, to był nieszczęśliwy wypadek. Lądowałem na polu
kosmodromu. W granicach strefy...
- Ale nie w kręgu! Specjalnie ją zabiłeś! Wiem, co powiedzia-
łeś dyspozytorowi: „Nienawidzę dzieci, te szczeniaki wiecznie wła-
żą pod dysze". Ludzie widzieli twoje lądowanie... Specjalnie skrę-
ciłeś nad polem, że uderzyć Lenkę promieniem!
Głos chłopca zaczął się rwać. Key z przerażeniem zrozumiał, że
chłopak nakręca się, żeby nacisnąć spust.
- Uwierz mi, nie widziałem jej. Po co miałbym to robić?
- Tak, jeszcze mi powiedz, że tańczyłeś w powietrzu - podsu-
nął z pogardą chłopak.
Key zakrztusił się przygotowanym zdaniem. Jak wytłumaczyć
temu chłopcu, że naprawdę tańczył? Jak przekazać ciężar hełmu
pilota i głębię wokół, i nieważkość statku, którym się stałeś? Huk
grawitacyjnych silników, strumienie powietrznych prądów, upoje-
nie lotem... Tak, tańczył. I nie patrzył na betonową równinę, gdzie
dziewczyna, która dała w łapę ochroniarzom kosmodromu, czeka-
ła na jego statek, żeby móc pierwsza dobiec do luku i zapropono-
wać najtańsze na planecie narkotyki albo siebie w charakterze prze-
wodnika...
Tańczył, a promień grawitacyjny przesunął się po dziewczynie,
wcierając ją w beton, przemieniając w krwawy pył, w tę szarobru-
natną plamę, którą zobaczył po wyjściu ze statku.
- Chłopcze, szwankował mi pilot automatyczny. Przejąłem ste-
ry, ale statkiem zakołysało...
- Kłamiesz- przerwał mu bezlitośnie chłopiec. - Wszyscy w por-
cie wiedzą, że twój kuter jest w najlepszym porządku.
Wziął pistolet, zdjął bezpiecznik i podszedł do łóżka.
- Słuchaj - Key poczuł łekki chłód. - Mam aTan. Nie możeszf
mnie zupełnie zabić, rozumiesz? Wrócę i zrobię ci coś takiego, że
algopistolet wyda ci się wybawieniem.
- Kłamiesz - powtórzył chłopak i zawahał się ledwo zauważal-
nie.
- Nie. Widzisz moje ciało? Nie ma na nim blizn. Ludzie mojej
profesji tak nie wyglądają, ożywiono mnie miesiąc temu, rozumiesz?
Chłopiec nie zainteresował się zawodem Keya, na co on po ci-
chu liczył. Za to ocenił zakończenie zdania.
- Jeśli ożyłeś miesiąc temu, to mogłeś jeszcze nie odnowić aTanu
- powiedział z namysłem. - Zaryzykuję.
Key wrzasnął. Oczywiście, w myślach. Przyleciał na Cailis właś-
nie po to, żeby odnowić swojąnieśmiertelność -tutaj było to znacz-
nie tańsze niż na Sigmie-T, gdzie go zabili. Lubił pieniądze, uprzy-
jemniały życie. A teraz miał stracić życie.
- Przynajmniej - poprosił cicho - przynajmniej nie zabijaj mnie
z algopistoletu. Twoja siostra umarła błyskawicznie, nie męcz mnie.
To dla ciebie szansa, że moja zemsta będzie mniej okrutna.
Chłopiec obejrzał uważnie Keya, szczególnie starannie ocenia-
jąc muskuły karku. I pokręcił głową:
- Nie jestem pewien, czy. zdołam cię udusić.
- W szafie, na drugiej półce od dołu, znajdziesz blaster. Desan-
towy trzmiel, model oficerski. Są tam też pieniądze i karta kredyto-
wa. Kod dostępu: trzydzieści dwa, pomarańczowy, WILK. To twoja
nagroda. Zabij mnie z blastera.
- Dobra - zgodził się chłopak, wsunął pistolet za pas i podszedł
do szafy. Key zerknął na swoją lewą rękę. Pajęczyna oplatała jąnie-
dokładnie - zaczepiła tylko koniuszki palców. Od ramienia do środ-
kowych kłykci dłoni ręka była wolna.
- Jak wszedłeś do hotelu? - zainteresował się Key i zagryzł
wargi, żeby poczuć smak krwi i bólu. Szarpnął ręką. Polimerowa
nić obojętnie przyjęła ofiarę, odcinając czubki czterech palców. Kciuk
był nieuszkodzony. Dobrze.
- Przedstawiłem się jako chłopak na telefon - objaśnił smar-
kacz, ostrożnie otwierając szafę. - Zapłaciłem portierowi... Ej, tu są
tylko pieniądze, pistoletu nie ma...
- Jest tutaj - oznajmił Key wyjmując rękę spod poduszki. Krew
z obciętych palców biła cienkimi pulsującymi strumyczkami. Lufa
trzmiela chwiała się. Chłopiec odwrócił się, podnosząc swój pistolet
i zamarł na widok fontann krwi.
- Nienawidzę dzieci - wyszeptał Key. - Szkoda, że nie zauwa-
żyłem twojej siostry, zabiłbym ją świadomie...
Kikut palca wskazującego nacisnął spust. Gdy obnażone tkanki
dotknęły metalu, Key krzyknął. Ręka drgnęła, cienki czerwony pro-
mień strzelił nad ramieniem chłopca. Teraz on krzyknął - albo ze
strachu, albo Key rzeczywiście go zranił. Dzieciak przysiadł i algo-
pistolet rozkwitł migoczącym stożkiem zielonego światła, zdumie-
wająco efektownie łącząc się z rozpryskami krwi.
Z broni dla nieudaczników trudno chybić.
Gdy pole neuronowego aktywatora, czyli, jak mówiono potocz-
nie, algopistoletu, dotknęło Keya, zapomniał o bólu ręki. Cały stał
się bólem. Już kiedyś tego doświadczył, ale wtedy miał opłacony
aTan. l przynajmniej mógł wierzyć, że się zemści...
Key nie krzyczał długo - chwilę później nie miał już sił na krzyk.
Po dwóch minutach potwornego bólu umarł, oślepiony, ogłuszony,
pocięty na kawałki „pajęczyną", w której się szamotał.
Rozdział 2
Śmierć to ostatnia przygoda.
Zmartwychwstanie nie niesie ze sobą niczego nowego- przy-
pomina zwykłe przebudzenie.
Najpierw Key zobaczył światło. Potem pokrytą naroślami szarą
sylwetkę, wznoszącąsię nad nim, nieruchomą, jakby nieżywą. Zresztą
spór, czy wobec Silikoidów można użyć słowa „żywy", trwa od wie-
lu setek lat.
- Imię - rozległo się od strony szarej postaci.
Ignorując pytanie, Key podniósł się. Silikoid mu nie przeszka-
dzał. Ta rasa poruszała się niechętnie, z wyjątkiem tych wypadków,
kiedy zabijała. Pomieszczenie, w którym Key się znajdował, było
mu doskonale znane: reanimacyjny moduł kompanii aTan, tylko ek-
ran na ścianie, na którym powinna wyświetlać się nazwa planety,
był wyłączony. Key leżał na białym dysku dwumetrowej średnicy,
molekularnym replikatorze, który przed chwilą odtworzył jego cia-
ło, nowe, zdrowiutkie, takie samo, jakim je zapisano siedemnaście
lat temu. Nad głową zwisała ażurowa siatka emitera aTanu, która
wprowadziła do jego mózgu dziecięce krzywdy, głupstwa wieku mło-
dzieńczego i przestępstwa dorosłego życia, czyli wszystko, co skła-
dało się na jego osobowość. Ożywili go. Ożywili, chociaż aTan nie
był opłacony?
- Imię? - powtórzył cierpliwie Silikoid.
- Key Altos.
- Poddaństwo?
- Imperium Ludzi.
- Kod?
Głos Silikoida wydobywał się z całej powierzchni jego ciała.
Nie mając strun głosowych, mówił, napinając kamienną muskulatu-
rę, co powodowało wibrację. Dawało to wrażenie dziwnej polifonii,
trójwymiarowości brzemienia -jakby to chór szeptał słowa.
- Trzy, dziewięć, sześć, trzy, jeden, cztery, dziewięć, jeden -
wyrecytował półgłosem Key. Nie należało się afiszować ze swoim
osobistym kodem, nawet w kompanii aTan, która doskonale go zna-
ła. Zerknął na swoją lewą rękę - palce były na swoim miejscu. No
tak, przecież nie łatali go chirurdzy, tylko został ożywiony. Dlacze-
go?
- Kod prawidłowy - Silikoid odwrócił się, co było gestem
uprzejmości, i popłynął do wyjścia. Pod sklepieniem szarej kamien-
nej kolumny jego ciała potrzaskiwały niebieskie iskierki. Przed
drzwiami zatrzymał się na sekundę i Keyowi wydawało się, że Sili-
koid się uśmiecha. Ale to przecież niemożliwe.
- A kto mi wyjaśni, co to wszystko znaczy? - spytał retorycz-
nie Key, patrząc na pokrywające ściany płaskorzeźby: kwiaty, nagie
dziewczęta, nadzy młodzieńcy.
- Ja.
Key odwrócił się. Za jego plecami, kilka metrów od dysku repli-
katora siedział człowiek. To już coś. Key nie był rasistą, ale serdecz-
na rozmowa z Silikoidem nie mieściła mu się w głowie. A mężczy-
zna wydawał się przyjaźnie nastawiony. Wyglądał na czterdzieści
lat, miał wypielęgnowanącerę i dość cherlawe ciało, czego nie ukry-
wał nawet szary garnitur. Urzędnik aTanu?
- Dziękuję za nowe życie - powiedział Key, spuszczając nogi
z dysku.
- Nie ma za co.
Słowa brzmiały normalnie, ale ton nie spodobał się Keyowi.
Wolał się na razie nie odzywać.
- To jakie ma pan pytania?
- Ja... - Key ugryzł się w język.
- Śmielej, śmielej... - Mężczyźnie ta rozmowa sprawiała wy-
raźną przyjemność. -Nie opłacił pan aTanu? Wiem o tym.
- Mam pieniądze. Przedłużałem nieśmiertelność sześć razy i...
- To nieistotne. Zasady kompanii sąproste: nieśmiertelność opła-
ca się z góry i tylko jednorazowo. Wie pan, dlaczego?
Key pokręcił głową. Mężczyzna najwyraźniej należał do ludzi,
którzy całymi godzinami mogą rozprawiać o subtelnościach cere-
monialnej kuchni Bullraty, przewagach interfazowego napędu stat-
ków czy taktycznych błędach Mrszanu w Wielkiej Wojnie. Zazwy-
czaj takie rozważania są tyleż zajmujące, co prowadzone nie w porę.
- Gdy Psylończycy sprzedali ludziom, bardzo dalekowzrocz-
nym ludziom, jak pan sam rozumie, urządzenie nazwane później
aTanem, postawili tylko jeden warunek, co może wydawać się dziw-
ne, jeśli nie zna się ich psychologii. Zażądali, by człowiek w ciągu
całego życia mógł skorzystać z aTanu tylko raz. Rozumie pan, Key?
Życie jest dla nich najwyższą wartością, ale boją się nieśmiertelno-
ści. A co my zrobiliśmy?
Key wzruszył ramionami.
- Po podpisaniu kontraktu udowodniliśmy im, że ożywiony czło-
wiek jest nową osobowością. Prawnie przejmuje poprzednią, ale jed-
nak jest kimś innym, l ma prawo znowu zawrzeć aTan. Dobrze mó-
wię?
- Wspaniale. - Key starannie rozejrzał się po sali w poszukiwa-
niu ubrania i przygotował się na dłuższe czekanie.
Mężczyzna roześmiał się.
- W porządku, to była dygresja. O co chce pan zapytać?
- Gdzie jestem? Czy to Cailis?
- Nie, nie Cailis. Terra.
Jeśli spodziewał się zobaczyć na twarzy Keya zdumienie, nie
zawiódł się. Key uznał, że nie warto skrywać emocji, które pochle-
biały ambicji silniejszego przeciwnika.
- Ale kompania aTan nie ma filii na Terrze...
- To nie filia. To prywatny aTan.
Key zaśmiał się sztucznie i rozłożył ręce.
- Doskonale. Ja tego nie słyszałem, pan nie mówił. Kompania
ma ekskluzywne prawo na wyłączność, prywatni ożywiciele nie ist-
nieją...
- Mylisz się, Keyu Altos. To prawo dostała prywatna osoba.
I ta prywatna osoba założyła kompanię aTan.
- Wiem, kim pan jest - powiedział powoli Key. - Curtis vatii
Curtis, właściciel kompanii aTan, najstarszy człowiek w galaktyce*
Curtis skinął głową.
- Zuch z pana, Key. Zaraz przyniosą ubranie, i przejdziemy d«>
mojego letniego gabinetu wypić kieliszek wina. Miałeś dużo szczę-
ścia. Dostałeś nie tylko życie, ale i wspaniałą pracę.
Rozdział 3
N a brzegu Jeziora Genewskiego, w selwie Amazonki, w pust-
kowiach KrajówNadbałtyckich, w bagiennych nizinach Chin,
w syberyjskiej tajdze są prywatne posiadłości, strzeżone przez tęczo-
we mury pól siłowych oraz nazwę kompanii aTan. Stanowią część
majątku Curtisa, a połączone sąw jedną całość tunelami hiperprzejść.
Z zewnątrz - załóżmy, że udałoby się wam zajrzeć za krawędź pola
siłowego, zobaczycie tylko dziwne fragmenty budynków z prowadzą-
cymi donikąd balustradami i wyrastającymi z powietrza galeriami. Od
wewnątrz obraz jest inny - pałace, zrodzone przez szaloną fantazję
i jeszcze bardziej szalone pieniądze. Wjeżdżając kolejką na zbocze
Everestu, możecie zjechać na nartach prosto w kryształowe wody
Bajkału. Gdy popływacie w lodowatej wodzie syberyjskiego jeziora,
wzniesiecie się na rozpaloną słońcem plażę Kuby. A jeśli po spacerze
zaproszą was w odwiedziny do gospodarza posiadłości, to droga do
domu - trzy stumetrowej wieży - zajmie wam tylko kilka minut.
Key stał na odsłoniętym tarasie wieńczącym budynek. Wiatr szar-
pał mu włosy, jakby zapraszał do zakosztowania krótkiej radości
swobodnego lotu. Ten „gabinet" na świeżym powietrzu z pewnością
otaczało niewidoczne pole... Zresztączy Curtis, władający nieskoń-
czoną liczbą istnień, czy bałby się upadku ze swojej wieży? Na tę
myśl Key cofnął się od nieogrodzonej krawędzi. Curtis potrzebował
go w jakimś celu, ale wartość Keya mogła spaść razem z nim. Dobry
pracownik nie powinien mieć zawrotów głowy.
- Smakuje panu wino, Key?
Key dotknął wargami kieliszka.
- Tak, Curtis. To rzadki gatunek... ale wolę błękitne gatunki
mrszańskich win.
- Może ma pan rację. Ale żółte wina są znacznie zdrowsze dla
organizmu, nie uszkadzają wątroby i przedłużają życie.
Zabrzmiało to ironicznie, ale Key nie zareagował. Obracał
w ręku stary kryształowy kielich, wart zapewne nie mniej niż nie-
śmiertelność, i patrzył na Curtisa. Właściciel aTanu siedział przy
zwykłym drewnianym stole z takim samym kielichem w ręku. Fotel
na tarasie był tylko jeden - albo rozmyślne niedbalstwo, albo nikt
nie dostępował zaszczytu siedzenia razem z Curtisem na szczycie
jego imperium.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin