David Weber - Alternatywa Ekskalibura.docx

(361 KB) Pobierz

Alternatywa

Ekskalibura

David Weber


Dla Robie i Sharon

moich ulubionych dam

- I -

Diabelski wicher powitał blade światło dnia wściekłym, piekielnym wyciem. Słoneczny brzask ledwie przesączał się przez chmury, świadcząc, że za czarną zasłoną dzienna gwiazda po raz kolejny wzniosła się ponad horyzont. Wstawał upiorny poranek, smagany potokami deszczu i morskiej piany, wstrząsany grzmotem, wyciem wiatru i niekończącym się jękiem takielunku, przerywanym nagłym, wilgotnym trzaskiem pękającego płótna, kiedy żagle darły się w strzępy.

Sir Jerzy Wincaster, trzeci baron Wickworth, z trudem utrzymywał się na nogach. Drżał i pojękiwał z wysiłku, i jedynie siłą woli, choć pozbawiony nadziei, nie dawał się powalić falom. Kiedy podstępny sztorm uderzył w nich wczorajszego ranka, kapitan okrętu przewiązał go w pasie liną zabezpieczającą, i teraz baron czuł, że siniaki pokrywają całą jego klatkę piersiową. Sól poraniła mu usta, a deszcz i morska woda przemoczyły go do szpiku kości. Czuł się tak, jakby ciężki koń przebiegł po nim kilka razy. Rozpacz kładła się na jego sercu ołowianym ciężarem. Kiedy pogoda się załamała, był zbyt mało obeznany z morzem, aby zrozumieć przerażenie kapitana. Przecież był żołnierzem, a nie żeglarzem. Teraz patrzył tępo na znękany statek, jęczący i trzeszczący każdą najmniejszą deską i liną, zsuwający się wzdłuż kolejnej zielonoszarej góry ukoronowanej łatami piany i zanurzający obły dziób głęboko w morskie fale. Wreszcie pojął strach kapitana. Woda pieniła się na pokładzie, zielona niczym trucizna i lodowata jak śmierć. Zalewała jego nogi i biodra, i sięgała po każdego człowieka, który odważył się wychynąć na niestabilny pokład. Fala zniszczenia uderzyła w sir Jerzego i wybiła mu powietrze z płuc. Mężczyzna jęknął po raz kolejny, niczym w agonii, a po chwili, kiedy woda cofnęła się, uniósł głowę, kaszląc i dysząc, aby wydmuchać płyn, który wdarł się do nosa i ust.

Koga po raz kolejny wywalczyła sobie drogę z głębiny, chwiejąc się, kiedy tony wody przelewały się przez pogięte relingi. Porwane liny takielunku trzaskały na wietrze, który wył niczym potępieniec, niebezpieczne niczym stalowe pręty. Baron słyszał, jak kadłub trzeszczy przeraźliwie. Chociaż był szczurem lądowym, to nawet on czuł, że statek porusza się coraz ciężej. Wiedział, że mężczyźni, i kobiety także, którzy gorączkowo trudzili się przy pompach, kubłach i miskach, nawet gołymi rękoma wybierając wodę, powoli tracą siły.

Statek skazany był na zagładę. Wszystkie okręty jego wyprawy miał spotkać podobny los... i nie mógł nic na to poradzić. Nieoczekiwany wiosenny sztorm złapał ich w najgorszej możliwej chwili, kiedy okrążali wyspy Scilly, w drodze z Lancaster do Normandii. Nie dostali ostrzeżenia, nie mieli czasu, na poszukanie schronienia. Pozostała im tylko nadzieja, że w jakiś sposób umkną przed gwałtownością sztormu na otwarte morze.

I ta nadzieja ich zawiodła.

Właściwie sir Jerzy widział do tej pory tylko jeden tonący statek. Nie był do końca pewny, który, ale zdawało mu się, że to okręt flagowy jarla Cathwalla. Miał nadzieję, że się mylił. Nie sądził, aby ktokolwiek z nich przeżył tę podróż, ale lord był kimś więcej, jak tylko dowódcą wyprawy. Był także jego teściem i baron darzył go wielkim respektem i uczuciem. Może jednak się mylił... Tonący statek był tak blisko, że baron słyszał wrzaski skazanej na śmierć załogi nawet mimo potępieńczego wycia wiatru. Rozhuśtane wody i ciemność, przerywana jedynie krótkimi chwilami jasności, kiedy uderzał piorun, sprawiła, że identyfikacja tonącego statku była praktycznie niemożliwa.

I chociaż widział jak na dno szedł tylko jeden z okrętów, był praktycznie pewien, że resztę spotkał podobny los.

Zacisnął zęby, kiedy kolejna góra wody załamała się nad pokładem jego kogi. Fala runęła w dół i spod zalanego wodą pokładu, pełnego mężczyzn, kobiet i dzieci, uniósł się nowy chór modlitw i krzyków. Jego żona Matylda i syn Edward tkwili gdzieś tam w piekielnej, czarnej czeluści, śmierdzącej strachem i wymiocinami, pełnej morskiej wody i dryfującego ładunku. Kiedy o nich pomyślał, przerażenie niemalże odebrało mu dech w piersiach. Szukał w myślach słów modlitwy, sposobu, aby wyprosić u Boga ocalenie dla żony i syna. Nie błagał o życie dla siebie. To było niezgodnie z jego naturą, a poza tym to właśnie on był odpowiedzialny za to, że się tutaj znaleźli. Jeżeli Bóg chciał jego życie w zamian za ocalenie tych, których kochał, zapłaci tę cenę bez jednego słowa skargi.

Był jednak prawie pewien, że jego oferta nie zostanie przyjęta. On, Matylda i Edward zginą razem, zdławieni bezlitosnym okrucieństwem i bezosobową brutalnością morza i wiatru, i w głębi duszy przeklinał gorzko tego, który zgotował dla nich taki los.

Koga zadrżała i przechyliła się z jękiem przeciążonego kadłuba i olinowania. Sir Jerzy uniósł głowę, słysząc, że oficer coś woła. Nie rozumiał słów, ale wiedział, że to pytanie, skierowane do niego, więc otrząsnął się niczym przemoczony pies i z trudem nakłonił umysł do jeszcze jednego wysiłku. Mimo tego, że zupełnie nie znał się na morzu, został skazany na dowodzenie statkiem, kiedy spadająca reja zabiła kapitana. W rzeczywistości nie robił nic, tylko zgadzał się z sugestiami oficera i wspierał jego decyzje swoim autorytetem. Mężczyzna był doświadczony i mógł utrzymać ich na powierzchni przez jeszcze kilka godzin. Oficer potrzebował tego wsparcia, musiał zwracać się do kogoś, kto przejmie odpowiedzialność za statek, a to właśnie była jego robota. Branie na siebie odpowiedzialności. A raczej uznawanie, że odpowiedzialność spoczywa właśnie na nim. Tak więc przybrał taki wyraz twarzy, jakby z uwagą rozważał sugestie oficera i po chwili stanowczo pokiwał głową.

Oficer skinął w odpowiedzi, a potem wywrzeszczał kilka rozkazów do wyczerpanych, poobijanych marynarzy, których została już tylko garstka. Wycie wiatru i ryk morskich fal poszarpały słowa w niezrozumiały bełkot, ale dwóch, czy trzech ruszyło mozolnie, aby wykonać rozkaz. Baron znów spojrzał na bałwany smagane deszczem. Pomyślał sobie, że tak naprawdę nie ma znaczenia, jakie rozkazy wydał oficer. W najgorszym wypadku pomyłka odbierze im te kilka godzin życia, które jeszcze pozostały; albo błyskotliwe posunięcie marynarza da im jedną, czy dwie godziny, których w przeciwnym razie by nie mieli. W końcu rezultat i tak będzie taki sam.

Miał tyle planów z którymi wiązał tak wielkie nadzieje... Sir Jerzy Wincaster był twardym i zdeterminowanym człowiekiem. Parem królestwa, młodym mężczyzną, który zwrócił na siebie uwagę monarchy pod Dupplin i podczas oblężenia Berwick, kiedy miał zaledwie dwadzieścia dwa lata. Który został pasowany na rycerza przez samego króla Edwarda III następnego roku, na polach Halidon Hill. Który wyróżnił się osiem lat później w bitwie pod Sluys i przetrwał gorzką i pełną rozczarowań kampanię we Francji w roku 1340. Z gaskońskiej wyprawy z Henrykiem z Denby wrócił, zdobywszy fortunę, pięć lat później. Chociaż, pomyślał sobie nie bez odrobiny jadowitego humoru, że gdyby wtedy zdobył choć szczątkową wiedzę o morskich podróżach, byłby na tyle mądry, żeby tym razem zostać w domu!

I w końcu co dobrego mi to przyniosło, pomyślał z goryczą, wspominając swe ambitne plany. W wieku trzydziestu pięciu lat był na szczycie swoich możliwości; doświadczony, zaprawiony w bojach mistrz żołnierskiego rzemiosła. Prawda, był rycerzem, ale wywodził się z pospólstwa i ciężką pracą zdobył sobie tytuł barona i przysługujące mu dobra. Znał dobrze prawdziwe oblicze wojny, a nie opiewane przez poetów rycerskie czyny i romanse. Był mężczyzną, który walczy, aby wygrać... i rozumiał, jakie zasadnicze zmiany wprowadzi Anglia ze swoimi oddziałami łuczników do sposobu prowadzenia wojny przez kontynentalnych władców.

I wiedział, że w służbie królowi angielskiemu przeciwko Filipowi Francuskiemu może zdobyć kolejną fortunę, ziemie i siłę. Mimo rozczarowań roku 1340 ostatnie lata były dowodem, że Edward III jest godny miana prawowitego następcy swego dziada, co było prawdziwą ulgą po słabości i pobłażliwości jego ojca. Sir Jerzy pomyślał, że Longshanks z pewnością zyskałby aprobatę starego króla. Zaczął powoli, ale teraz, kiedy Denby pokazał mu drogę i kiedy sam postanowił wystąpić przeciwko Filipowi, angielskie lwy sprawią, że Francuzi zawyją z rozpaczy!

Być może tak się stanie, i z pewnością Edward ma większe prawa do tronu francuskiego niż Filip IV, ale sir Jerzy Wincaster nie stanie u boku swego króla i nie zyska sławy, bogactwa ani władzy, którą zamierzał przekazać swemu synowi. Już nie. Gdyż jego samego i żołnierzy, którymi dowodzi, czeka inny los i nikt nigdy się nie dowie, gdzie spoczną ich kości.

***

Trupie światło nękanego sztormem popołudnia powoli skłaniało się ku wieczorowi. Sir Jerzy zdał sobie sprawę z faktu, że w jakiś sposób udało im się przetrwać kolejny dzień.

Był zbyt wyczerpany, aby się temu dziwić i chociaż usiłował wzbudzić w sobie wdzięczność, część jego umysłu daleka była od podobnych uczuć. W niedalekiej przyszłości czaiła się kolejna noc przerażenia, wyczerpania i desperackiej walki, i chociaż z trudem zbierał w sobie siły, aby stawić jej czoła, zdradziecka część umysłu chciała już tylko tego, aby wszystko się skończyło. Aby wreszcie nadszedł koniec.

I odpoczynek.

Niebawem będzie mógł odpocząć, przypomniał sobie. Już niedługo. Całą wieczność, jeżeli będzie miał tyle szczęścia, aby uniknąć piekła. Miał nadzieję, że tak się stanie, ale był także realistą... i żołnierzem. I wiedział, że nawet najlepsi mogą liczyć co najwyżej na wieczny pobyt w czyśćcu, podczas gdy najgorsi...

Odepchnął od siebie tę myśl, nie bez żalu, że nie będzie miał już okazji podyskutować na ten fascynujący temat z ojcem Tymoteuszem i zmusił się do wyjrzenia za burtę. Drugi statek ciągle płynął obok, majaczył w oddali w zapadającym zmroku. Ciągle walczył z napierającymi górami szarości. Baron zobaczył także trzeci statek, płynący jeszcze bardziej z tyłu. Poza zasięgiem wzroku mogły być jeszcze inne, ale...

Rozpierzchłe, nękane zmęczeniem myśli sir Jerzego nagle skupiły się na jednej rzeczy; zacisnął dłonie niczym szpony na relingu. Usłyszał ochrypły okrzyk, ledwie zrozumiały i niknący w grzmocie fal i wiatru. Przerażające oblicze sztormu wzbogaciło się o kolejny element i mężczyzna z trudem powstrzymał okrzyk strachu, kiedy przed jego oczami pojawił się nagle niewiarygodny obiekt, jakby wyrwany z nicości, mimo szalejącego wichru i deszczu.

Nie wiedział, na co patrzy. Nie potrafił objąć umysłem obcej rzeczy, gdyż brakowało mu punktu odniesienia, aby chociaż pojąć rozmiar i naturę obiektu. Był zbyt wielki, zbyt niesamowity... nierzeczywisty. Nie mógł istnieć, nie w świecie śmiertelnych, a jednak wznosił się ponad statkiem, nieruchomy, mimo szalejącego sztormu, jakby ten był czymś nie większym od najłagodniejszego zefirka. Lśnił jak polerowany brąz, błyszczał w świetle błyskawic, długi na prawie dwa kilometry. Obiekt o łagodnych liniach i błyszczących skrzydłach, zdobnych klejnotami czerwonych, białych i bursztynowych świateł.

Patrzył, zbyt zdumiony i zaskoczony, aby myśleć. Niemy szok i niezrozumienie zepchnęły na margines nawet strach przed burzą i obawę o życie żony i syna. Wielki obiekt wisiał nad nim, niewzruszony mimo pędzących po niebie chmur i zacinającego deszczu.

A potem się poruszył. Niezbyt szybko, ale z wielką łatwością, jakby drwił sobie z furii sztormu. Przesunął się nad majaczącą w oddali kogę, którą baron widział chwilę temu. Na powierzchni morza odbiło się światło, kiedy bok obiektu uniósł się i przeformował.

Nie, nie przeformował, pomyślał tępo. To coś się otwiera. A światło pada z wnętrza tego czegoś, czymkolwiek by było. To są drzwi, drzwi prowadzące do komnat pełnych światła i...

Myśli barona znów się rozpierzchły i zatrzymały, kiedy z obiektu wysypało się kilka mniejszych, dużo mniejszych pojazdów, tak samo niewzruszonych mimo szalejącego wokół nich sztormu. Niektóre miały kształt krzyża i przypominały nieco szybującego z gracją albatrosa albo mewę, podczas gdy inne wyglądały jak tępo zakończone stożki albo kule, ale wszystkie były tego samego koloru co największy obiekt, który ich wydalił.

Rozproszyły się, otaczając na wpół zatopioną kogę, a potem...

- Słodki Jezu!

Baron odwrócił głowę zbyt zaszokowany tym, co zobaczyły jego własne oczy, aby zdziwić się temu, w jaki sposób ojciec Tymoteusz znalazł się na pokładzie. Siwowłosy dominikanin był potężnym mężczyzną o silnych ramionach łucznika, którym był, zanim usłyszał wołanie Boga wiele lat temu. Sir Jerzy rozluźnił śmiertelny uchwyt żelaznych palców na relingu i złapał za ramię swego spowiednika.

- W imię Boga, Tymoteuszu! Co to za rzecz?!

- Nie wiem - odparł szczerze kapłan. - Ale...

Przerwał nagle i także puścił reling, aby gwałtownie się przeżegnać. Baron wcale się temu nie zdziwił.

- Święta Mario, Matko Boska - szepnął, puszczając księdza i także czyniąc znak krzyża, ale dużo wolniej i prawie bezwiednie. Patrzył, jak nieziemskie promienie światła buchają z tajemniczych obiektów, które otoczyły statek. Światło dotknęło tonącą jednostkę, otuliło ją...

... i uniosło delikatnie ze spienionej powierzchni morza.

Ktoś stojący na pokładzie statku, bełkotał niewyraźnie, mieszając fragmenty modlitw ze słowami zaprzeczenia, przeplatanymi przekleństwami, ale on sam stał w milczeniu, niezdolny do oderwania oczu od niesamowitego widoku. Widział potoki wody, spadające z pokładu, prosto z na wpół zatopionych ładowni, w śmiertelnej ciszy i spokoju, które tuż nad powierzchnią morza zamieniały się w pył, rozbijane na krople przez szalejący wicher. Pomimo to obiekty ciągle trzymały statek w wiązce blasku i unosiły bez wysiłku w kierunku dużo większego kształtu, który je zrodził. Baron zamrugał, kiedy zobaczył, jak ktoś z wznoszącego się statku, bez wątpienia oszalały ze strachu, przeskakuje ciężko przez reling. Za pierwszym podążyło drugie ciało, a za nim kolejne.

- Głupcy! - zawołał ojciec Tymoteusz. - Debile! Kretyni! Sam Bóg ofiarowuje im życie, a oni...!

Ksiądz zamilkł i uderzył w reling pięścią.

Pierwsze z ciał uderzyło w wodę i zniknęło bez śladu, ale drugie i trzecie nie podzieliło jego losu. Z obiektów strzeliły dodatkowe wiązki światła, dotknęły opadających ludzi i powstrzymały śmiertelny upadek. Światło uniosło ich razem ze statkiem i podążyli w kierunku jaskrawo oświetlonej czeluści. Sir Jerzy przełknął ślinę. Ocenił wcześniej, że tajemniczy obiekt ma długość ponad półtora kilometra, ale najwyraźniej się pomylił. Był znacznie dłuższy. Znacznie. Koga wreszcie stała się dla niego punktem odniesienia. Statek wyglądał jak dziecięca zabawka przy rozległym, błyszczącym kształcie, który przypominał wielką górę z brązu, jaśniejącą na tle czarnych sztormowych chmur, gnanych wściekłą nawałnicą.

- Czy rzeczywiście są głupcami? - usłyszał swoje słowa, chociaż nie zdawał sobie sprawy, że wypowiedział je głośno. Mimo tego, że mówił cicho, a wokół szalało morze i wył wiatr, ojciec Tymoteusz usłyszał go, odwrócił głowę i uniósł pytająco brew. Nawet w tak niesprzyjającym momencie wyraz jego twarzy przywodził na myśl wspomnienia z czasów, kiedy był on nauczycielem sir Jerzego, tak jak teraz uczył jego syna Edwarda, ale baron nie miał nastroju, aby się nad tym zastanawiać.

- Czy rzeczywiście są głupcami? - powtórzył, przekrzykując ryk sztormu. - Czy jesteś absolutnie pewny, że ta... ta rzecz... - Pokazał na obiekt dłonią, która ku jego zdumieniu, ani trochę nie drżała. - ...została do nas przysłana przez Boga, a nie przez Szatana?

- Nie dbam, od kogo pochodzi! Jaka to różnica, jeżeli daje nam szansę przeżycia, a póki życia, póty nadziei na litość, jaką Bóg nam okazuje!

- Życie? - zawołał sir Jerzy, a ojciec Tymoteusz potrząsnął głową, jakby napominał swego byłego studenta za opieszałość myśli.

- Jakikolwiek byłby cel działania tej istoty, w tej chwili jest jasne, że chce uratować statek i prawdopodobnie wszystkich, którzy przeżyli.

- Ale... dlaczego?

- Tego nie wiem - przyznał duchowny. - Poznałem miłość Boga do ludzi i mam nadzieję, że to jego miłosierdzie daje nam ocalenie, ale widziałem wiele zła, czynionego przez ludzi, i dlatego obawiam się, że może być wręcz przeciwnie. Jednakże niebawem się dowiemy, mój panie, jaki jest cel tej istoty i kto ją przysłał.

***

Koga sir Jerzego została podniesiona z morza jako ostatnia.

Udało mu się przynajmniej przez cały czas utrzymać tak dla niego charakterystyczny spokój i pewność siebie, co sprawiło, że wszyscy na pokładzie jego statku także nie poddawali się panice, do chwili, aż małe obiekty otoczyły statek. Teraz baron stał przy relingu, ubrany w zbroję, której nie miał na sobie wcześniej, kiedy zagrażały mu jedynie morskie fale. Patrzył na ogromny kształt, wraz z żoną i synem u boku. Obawiał się, że ktoś może odebrać jego zachowanie niewłaściwie, dlatego starał się ze wszystkich sił wyglądać jak ktoś, kto silnym ramieniem otacza ukochaną kobietę, aby dodać jej sił. Ale tych dwoje znało siebie doskonale. Jak zawsze, Matylda wspierała go, dumnie opierając policzek o jego ramię, nawet jeżeli sama drżała ze strachu, a on co kilka chwil pochylał głowę, aby pocałować ją w przemoczone, potargane wiatrem włosy. Przez czternaście lat stała u jego boku, w każdej chwili, zawsze go wspierała. Poczuł, jak ogarnia go ciepłe i znajome uczucie, kiedy znów czerpał siłę z jej obecności.

Pocałował jej włosy raz jeszcze, a potem spojrzał znów na niewiarygodny obiekt, wznoszący się ponad nimi. Jego ludzie doskonale wiedzieli, że baron tak samo jak oni nie ma pojęcia, z czym przyjdzie się im zmierzyć, ale wpojona dyscyplina wzięła górę nad uczuciami. Tyczyło się to szczególnie ludzi z jego najbliższego otoczenia i ich rodzin - czerpali oni siłę z faktu, że udawali, jakoby ich pan wiedział, co ich czeka. Baron czuł na sobie spojrzenia, kiedy z nieba spłynęło światło; wycie wiatru i huk grzmotów ustały nagle. Sir Jerzy nie poczuł najmniejszego szarpnięcia, ale nie odrywał wzroku od wielkiego kształtu, który ich oczekiwał. Nie odważył się spojrzeć przez reling na oddalające się morze, tak nagle znieruchomiałe i spokojne. Obawiał się, że ten nienaturalny widok nie pozwoli mu na zachowanie dotychczasowego spokoju, który był tak potrzebny jego ludziom.

Osobliwa podróż była bardzo szybka, jednakże na pokładzie nie odczuwało się najlżejszego podmuchu. Tak jakby powietrze, otaczające statek, zamarzło nagle, znieruchomiało w ciszy niespotykanej w naturalnym świecie. Strumienie wody nadal spływały z nieba, ale na granicy bąbla ciszy rozbijały się i znikały w eksplozji piany.

Mimo szybkości, lot w górę zdawał się trwać wieki i sir Jerzy słyszał urywane słowa łacińskiej modlitwy, padające z ust ojca Tymoteusza, kiedy mknęli ponad kłębiącymi się falami. A potem nagle to była ich kolej, żeby przekroczyć otwarte wrota i baron przełknął ślinę, kiedy zobaczył pozostałe kogi, spoczywające niczym porzucone zabawki w wielkiej pustej przestrzeni we wnętrzu tajemniczego obiektu.

Razem z jego statkiem, było ich dziewięć. Czyli znacznie więcej, niż miał nadzieję zobaczyć po wyczerpującej walce ze sztormem. Z drugiej strony dziewięć jednostek stanowiło mniej niż połowę tych, które wyruszyły w podróż do Francji. Baron zacisnął szczęki. Nie był pewien, czy wcześniej widział, jak tonie statek jarla Cathwalla, ale niestety okrętu teścia nie było wśród tych uratowanych.

Koga dotknęła podłogi sztucznej pieczary i sir Jerzy wzmocnił uścisk na relingu, spodziewając się, że statek przechyli się na bok, kiedy promień go uwolni. Jednak tak się nie stało. Nadal stał prosto, a woda powoli wypływała z zatopionych ładowni. Baron zdecydował się puścić reling.

- Przystawmy drabinę do burty - powiedział oficerowi.

- Nie sądzę... - zaczął mężczyzna, ale przerwał w pół zdania. - Oczywiście, mój panie. Będę musiał skonstruować coś w rodzaju platformy, ale...

Znowu przerwał, tym razem z nieartykułowanym skrzeknięciem. Sir Jerzy z trudem zwalczył równie poniżający wrzask strachu, kiedy jakaś niewidzialna dłoń uniosła go do góry. Mocno przycisnął do siebie Matyldę i usłyszał westchnienie Edwarda, pełne przerażenia, ale żadne z nich nie przyniosło mu wstydu okrzykiem strachu, co wprawiło go w niezmierną dumę.

Niewidzialna dłoń była tak samo łagodna, jak nieznosząca sprzeciwu i baron odetchnął z ulgą, kiedy znów stanęli pewnie na nogach. Za nimi podążyli wszyscy ludzie ze statku, płynąc w powietrzu niczym niezgrabne ptaki; niektórzy w panice wymachiwali nogami i rękami. W końcu wszyscy stanęli przy burcie stojącej kogi, zaskoczeni i pełni obaw, ale ze wszystkich sił starający się nie okazywać strachu. Patrzyli na niego jako na swego przewodnika.

- Przechodzić w kierunku przegrody, za zielonym światłem - powiedział niespodziewanie jakiś głos i baron drgnął ze zdumienia.

- Czary! - szepnął ktoś i sir Jerzy musiał zwalczyć chęć zgodzenia się z przedmówcą. Głos, który przemówił, dobywał się znikąd, a mimo to zdawało się, jakby ktoś mówił mu prosto do ucha! W samym głosie także było coś dziwnego. Rezonans i tembr, jakiego nigdy wcześniej nie słyszał... i który, sądząc po wyrazach twarzy ludzi, którzy go otaczali, przemawiał do każdego z osobna, a nie tylko do niego.

- Czary, czy siły anielskie, wydaje się, że nie mamy wyboru i musimy ich słuchać, przynajmniej w tej chwili - powiedział baron tak spokojnie, jak tylko zdołał. Podał ramię Matyldzie, spojrzał na syna, a potem zmierzył wzrokiem swoich podwładnych. - Tak, czy owak, nie zapominajmy, że jesteśmy chrześcijanami i Anglikami.

- Dobrze powiedziane, mój panie! - zahuczał ojciec Tymoteusz i uśmiechnął się do zebranych surowo, co bardziej pasowało do łucznika z dawnych lat, niż do usposobionego pokojowo człowieka oddanego Bogu, jakim się stał. - Jeżeli to są czary, Bóg i jego Najświętsza Matka z pewnością ocalą nasze dusze. A jeżeli staniemy naprzeciw sił, niepochodzących ze świata śmiertelników, czyż istnieje coś na naszej ziemi, czemu Anglik nie byłby w stanie się przeciwstawić?

Kilka głosów wymruczało słowa aprobaty... bez wątpienia w celu upewnienia samych siebie, że mają jakąś szansę. Sir Jerzy, który myślał tak samo, poprowadził ich w kierunku migających zielonych świateł.

To był długi spacer. Mimo niepokojącej atmosfery, baron poczuł, że serce już nie bije mu tak szybko i nie czuje już takiego przerażenia, jak wcześniej. Po części wynikało to z jego wręcz niesamowitej ciekawości świata. Nie mógł powstrzymać się od rozglądania naokoło. Wszystko, co widział, zdawało mu się cudownym i niesamowitym.

Błyszcząca podłoga zdawała się być zrobiona z jakiegoś rodzaju stopu, chociaż baron wątpił, czy jakikolwiek kowal w najśmielszych snach mógłby planować tak wielki obiekt z metalu. To na pewno nie był brąz, chociaż go przypominał, tego był pewien, jednakże materiał dzwonił delikatnie pod stopami i miał połysk, jak gładki, wypolerowany metal. Ale to było, oczywiście, niedorzeczne. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z ceny kolczugi czy kirysu. Absurdem byłaby choć sugestia, że wielki obiekt, w środku którego się znaleźli, może być zrobiony z metalu. Ale z drugiej strony to mógł być tylko metal.

Światła były równie dziwne. Paliły się jasno i nieruchomo, co było zupełnie nienaturalne. Nie wiedział, z jakiego źródła czerpały energię, ale z pewnością nie mógł być to olej, ani łój. W rzeczywistości nie widział ani śladu płomienia, tak jakby budowniczowie tego obiektu w jakiś sposób uwięzili światło słońca i uwalniali je, kiedy zachodziła taka potrzeba.

Zamrugał, zastanawiając się, dlaczego jest taki pewny, że ten obiekt został zbudowany. Z pewnością, czary... albo dłoń Boga, były znacznie rozsądniejszym wytłumaczeniem powstania kształtu. Żadna śmiertelna istota nie byłaby w stanie skonstruować takiego cudu. Ale mimo pomieszania i strachu, odkrył, że w jakiś sposób udało mu się przekonać samego siebie, że metalowy obiekt wykonany został przez śmiertelników, a nie przez demony czy Boga.

Przekonanie to zostało wystawione na ciężką próbę, kiedy dotarli wreszcie do miejsca przeznaczenia.

Pasażerowie z pozostałych kog już się tu zebrali. Podobnie jak on sam, wszyscy rycerze i większość żołnierzy zdołała zabrać ze sobą broń osobistą zanim opuścili statki. Wielu łuczników dźwigało łuki, ale żaden z nich nie nałożył cięciwy. Nie było to zdumiewające, biorąc pod uwagę, w jakim musiały być stanie. Jednakże nawet bez łuków, mężczyźni, zebrani przy przegrodzie razem z kobietami i dziećmi, byli całkiem nieźle uzbrojeni. Sir Jerzy pomyślał sobie, że to powinno być dla niego źródłem spokoju.

Ale nie było.

Zacisnął dłoń na rękojeści miecza i wciągnął głęboko powietrze, kiedy wreszcie dostrzegł to, co sprawiło, że jego ludzie dosłownie zastygli z przerażenia.

To tyle, jeżeli chodzi o ręce śmiertelników, pomyślał sobie z dziwnym rodzajem spokoju. Puścił miecz i wyprostował ramiona.

Istoty, które stały przy przegrodzie, nie były ludźmi. W zasadzie różniły się od nich, jak dzień od nocy. Najniższy z nich musiał być co najmniej o trzydzieści centymetrów wyższy od sir Jerzego, który liczył sobie prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i był jednym z najwyższych ludzi wśród członków wyprawy. Jednakże różnica wzrostu była chyba jedną z najmniej rzucających się w oczy różnic pomiędzy ludźmi, a obcymi istotami.

Wszyscy chodzili na dwóch nogach i mieli po dwie ręce, ale na tym kończyło się ich podobieństwo do człowieka. A także do siebie samych. W rzeczy samej, istoty były tak niesamowicie obce i ta ich dziwaczność sprawiła, że nie od razu dostrzegł dwa rodzaje postaci.

Pierwsi ubrani byli w rodzaj starannie wykutej zbroi płytowej, która wyglądała jak zrobiona ze stali. Pancerz był inny od kombinacji zbrojników i kolczugi, do jakiej przywykł. Istoty uzbrojone były w ogromne, obosieczne topory. Mimo wysokiego wzrostu, masywna budowa sprawiała wrażenie przysadzistości, a w otwartych wizurach hełmów widniały wielkie, wyłupiaste ślepia i głęboki otwór. Dziura znajdowała się zdecydowanie za wysoko w stosunku do oczu, aby można ją było nazwać nosem, chociaż baron nie widział tam niczego innego, co mogłoby nim być. Otwór otoczony był z każdej strony pęczkiem przypominających włosy wypustek, które poruszały się i wiły w rytm oddechu. Szeroki, żabi otwór ust, położony pod otworem nosowym i oczami zdawał się niemalże znajomy w porównaniu do reszty potwornie brzydkiej, pokrytej brodawkami twarzy o pomarańczowej skórze.

Drugi typ obcych ubrany był w jednoczęściowy strój, najwyraźniej pozbawiony szwów, w ciemnym czerwonym kolorze, ale z niebieskimi rękawami i nogawicami. Ubiór skrywał ciało obcych od gardła po czubki palców i od ramion po kciuki, ale i tak nie był w stanie ukryć faktu, że istoty mają nieco za dużo stawów w kończynach, tak skrzętnie zamaskowanych materiałem. Wyglądało to tak, jakby Bóg (albo Szatan) dał im po kilka łokci i kolan dodatkowo; dłonie i stopy obcych były proporcjonalnie większe niż u ludzi. Ale co gorsza, ubiór kończył się na wysokości szyi. I nie ukrywał ani nie maskował ziemisto szarej cery, połyskującej, pokrytej łuską skóry, która pokrywała twarz istot, ani wąskich oczu o pionowych źrenicach, które połyskiwały jak płynne srebro, ani jaszczurzych grzebieni, które wieńczyły ich wąskie, gadzie głowy. Jednakże mimo groteskowego wyglądu, w odróżnieniu od pokrytych brodawkami towarzyszy, nie unosiła się wokół nich aura zagrożenia i wrogości.

- Demony! - westchnął ktoś i baron z wysiłkiem wziął się w garść. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza i z trudem powstrzymał się od obnażenia ostrza, ale...

- Smoki! - zawołał ktoś inny.

- Tak, muszą być smokami, to prawdopodobne! - Powiedział na tyle głośno, aby usłyszeli go wszyscy zebrani i jednocześnie starał się nie patrzeć zbyt uważnie na porośnięte brodawkami twarze. Prawdopodobnie jego ludzie całkowicie się mylili, nawet w kwestii gadziogłowych. W końcu smoki pochodziły z Ziemi, a baron poczuł nagłą, głęboką i instynktowną pewność, że skądkolwiek pochodzą te istoty, z pewnością nie jest to Ziemia. Jednakże, chociaż nieadekwatna, nazwa pasowała dos...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin