NA KSIĘŻYCU DZIEJE SIĘ COŚ DZIWNEGO...
Tunel zdawał się nie mieć końca, mimo to dotarł do jego krańca zanim to sobie uświadomił, i pospiesznie wspiął się po kolejnej drabinie. Szyb był zamknięty, lecz dostrzegł uchwyt, więc pchnął go ramieniem. Wypadł w noc... i jego zmysły zostały nagle oślepione ogromną liczbą źródeł zasilania. Mnóstwo pancerzy! Zbliżali się od tyłu dziwnymi skokami silników rakietowych, czekali w rozciągającym się przed nim lesie!
Usiłował uruchomić karabin, lecz uderzyła w niego fala energii. Krzyknął, kiedy każdy implant w jego ciele zaczął protestować. Wił się rozpaczliwie, usiłując to pokonać i zachować świadomość, mimo bólu, jaki mu to sprawiało.
To było pole chwytające - nie morderczy strzał, lecz coś znacznie gorszego: urządzenie policyjne pętające z brutalną siłą jego syntetyczne muskuły.
Pociągnięty siłą rozpędu, przewrócił się. Walczył z ogarniającą go ciemnością z całą furią rozwścieczonej woli, lecz nadaremnie.
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, było szaleństwo świateł, kiedy od wystrzałów energii eksplodowały drzewa. Zabrał tę wizję ze sobą w mrok, mgliście świadomy, że jest ona w jakiś sposób ważna.
A potem, kiedy jego zmysły całkiem przygasły, zrozumiał. Ten ogień nie był wycelowany w niego; niszczył ziemię za nim, powalał ścigających go buntowników...
DAVID WEBER
KSIĘŻYC BUNTOWNIKÓW
(MUTENEERS’ MOON)
Dahak 1
Tłumaczenie: Michał Studniarek
Księga pierwsza
Rozdział pierwszy
Na dużym mostku dowodzenia było jak zawsze cicho i spokojnie. Ciszę zakłócały tylko dźwięki zapisu otoczenia. Przez iluminatory widać było usianą gwiazdami przestrzeń i biało-błękitną kulę świata, na którym toczyło się życie. Wszystko było dokładnie takie, jakie być powinno - spokojne, uporządkowane, w miarę dalekie od chaosu.
Lecz twarz kapitana Druagi była ponura. Stał obok swego fotela dowódcy, a przez jego łącza neuralne przepływały dane. Odczuwał skwierczące błyski broni energetycznej niczym dotknięcia rozpalonego żelaza. Maszynownia nie odpowiadała - nie było w tym niczego dziwnego - stracił też kontakt z systemami podtrzymywania życia jeden i trzy. Hangary zostały zamknięte przed buntownikami, lecz rzeźnicy Anu zablokowali szyby przesyłowe polami przechwytujący-mi z ciężką bronią. Nadal utrzymywał kontrolę nad systemem prowadzenia ognia i większością systemów zewnętrznych, lecz pierwszym celem buntowników był system nadawania. Wyłączyła go już pierwsza eksplozja, a nawet okręt klasy Utu miał tylko jeden hiperkom. Nie mógł ani kierować okrętem, ani zameldować, co się stało, a wierni mu członkowie załogi przegrywali.
Druaga rozluźnił mięśnie szczęki, zanim zetrą mu się od tego zęby. Od siedmiu tysięcy lat, gdy Czwarte Imperium wyczołgało się z powrotem w kosmos z ostatniego ocalałego świata Trzeciego, na pokładzie flagowego okrętu Floty Wojennej nigdy nie doszło do buntu. W najlepszym razie przejdzie do historii jako kapitan, którego załoga zwróciła się przeciwko niemu i została przykładnie ukarana. W najgorszym razie w ogóle nie przejdzie do historii.
Raport o stanie okrętu dobiegł końca. Kapitan westchnął.
Buntowników nie było wielu, lecz mieli przewagę wynikającą z zaskoczenia, a Anu działał rozważnie. Druaga parsknął; bez wątpienia wykładowcy z Akademii byliby dumni z jego taktyki. Dobrze - i dzięki za to Stwórcy! - że był zaledwie głównym inżynierem, a nie oficerem mostka. O pewnych kodach rozkazów w ogóle nie miał pojęcia.
- Dahak - rzekł.
– Tak, kapitanie? - spytał spokojny, miękki głos.
Wypełniał cały mostek, dobiegał zewsząd i jednocześnie znikąd.
- Jak szybko buntownicy dostaną się do punktu dowodzenia numer jeden?
- Trzy standardowe godziny, kapitanie, plus minus piętnaście procent.
- Nie można ich zatrzymać?
- Odpowiedź negatywna, kapitanie. Kontrolują wszystkie dojścia do punktu dowodzenia i niemal wszędzie odpierają ataki lojalnego personelu.
Pewnie, pomyślał gorzko Druaga. Mają pancerze bojowe i ciężki sprzęt, czego nie można powiedzieć o większości wiernej mu załogi.
Rozejrzał się jeszcze raz po opustoszałym mostku. Działa były nieobsadzone, a planszet, inżynieria, komputer bojowy, astrogacja... Kiedy ogłoszono alarm, tylko on zdołał dotrzeć na swoje stanowisko, nim buntownicy odcięli zasilanie wind. Tylko on. Aby tu dojść, musiał zabić dwóch zbuntowanych członków
- Dobrze, Dahak - powiedział ponuro do wszechobecnego głosu. - Skoro mamy tylko system podtrzymywania życia numer dwa i systemy uzbrojenia, wykorzystajmy je. Odetnij z obwodu systemy podtrzymywania życia numer jeden i trzy.
- Wykonane - oznajmił prawie natychmiast głos - lecz przywrócenie ich na ręcznym sterowaniu zajmie buntownikom najwyżej godzinę.
- Wiem, ale tyle czasu wystarczy. Alarm czerwony dwa wewnętrzny.
Nastąpiła chwila ciszy, Druaga stłumił gorzki uśmiech.
- Nie ma pan skafandra, kapitanie - powiedział obojętnie głos. - Jeśli wprowadzi pan alarm czerwony dwa, zginie pan.
- Wiem. - Druaga żałował, że nie jest tak spokojny, jak można by sądzić po brzmieniu jego głosu, gdyż wiedział, że bioodczyty „Dahaka” i tak wykryją kłamstwo. Mimo to była to jedyna szansa, jaką miał - a raczej jaką miało Imperium.
- Wykonasz ostrzegawcze odliczanie do dziesięciu minut - powiedział, siadając na swoim fotelu. - To da wszystkim czas na dotarcie do kapsuł. Kiedy już się ewakuują, nasza zewnętrzna broń stanie się aktywna. Wtedy natychmiast przeprowadzisz dekontaminację, lecz pozwolisz ponownie wejść na pokład tylko lojalnym członkom załogi, dopóki nie otrzymasz innych rozkazów od... swego nowego kapitana. Zanim lojalni oficerowie przejmą dowodzenie, każdy zbuntowany członek załogi, który zbliży się na odległość pięciu tysięcy kilometrów, ma zostać zlikwidowany.
- Zrozumiano - Druaga gotów był przysiąc, że głos wypowiedział to słowo znacznie ciszej - jednak rdzeń głównego komputera domaga się zatwierdzenia rozkazu.
- Alfa-Osiem-Sigma-Dziewięć-Dziewięć-Siedem-Delta-Cztery-Alfa - powiedział obojętnie.
- Kod potwierdzenia rozpoznany i przyjęty - odparł głos. - Proszę określić czas wykonania.
- Natychmiast - rzekł Druaga, zastanawiając się, ezy powiedział to wystarczająco szybko, aby nie stracić panowania nad sobą.
- Przyjęto. Zamierza pan wysłuchać odliczania, kapitanie?
- Nie, Dahak - szepnął Druaga.
– Zrozumiano - odparł głos.
Kapitan zamknął oczy.
To drastyczne rozwiązanie... o ile w ogóle można je nazwać „rozwiązaniem”. Alarm czerwony dwa wewnętrzny to niemal ostatnie stadium obrony przeciw wtargnięciu wrogów. Otwierał wszystkie szyby wentylacyjne - można to było uczynić dopiero na wyraźny, potwierdzony rozkaz dowódcy okrętu - by zalać cały okręt środkami chemicznymi i radioaktywnymi. Z założenia docierały one w każdy zakamarek, nawet tutaj. Okręt nie nadawał się już do zamieszkania i stawał się śmiertelną pułapką, a dekontaminację mógł przeprowadzić tylko główny komputer, nad którym on sprawował kontrolę.
System jeszcze nigdy nie był w takiej sytuacji, lecz powinien zadziałać. Buntownicy i lojalni członkowie załogi będą zmuszeni do ucieczki, a żadna ze zbudowanych do tej pory kapsuł nie zdoła oprzeć się broni „Dahaka”. Rzecz jasna Druaga nie przeżyje tak długo, by zobaczyć koniec, lecz przynajmniej jego okręt zostanie ocalony dla Imperium.
A jeśli czerwony dwa zawiedzie, zawsze pozostaje czerwony jeden...
- Dahak - powiedział nagle, nie otwierając oczu.
- Tak, kapitanie?
- Rozkaz kategorii pierwszej - powiedział oficjalnie.
- Nagrywam.
- Ja, starszy kapitan Floty, Druaga, oficer dowodzący okrętem Floty Imperialnej „Dahak”, numer kadłuba jeden-siedem-dwa-dwa-dziewięć-jeden - powiedział jeszcze bardziej oficjalnie - stwierdzam, że na pokładzie mojego okrętu pojawiło się zagrożenie pierwszej kategorii, i postępując zgodnie z rozkazem Floty numer siedem-jeden, rozdział jeden-dziewieć-trzv podrozdział siedem-jeden, wydaję rozkaz kategorii pierwszej głównemu komputerowi „Dahaka”. Kod zatwierdzający: Alfa-Osiem-Sigma-Dziewięć-Dziewięć-Siedem-Delta-Cztery-Alfa.
- Kod rozpoznany i przyjęty - odpowiedział chłodno głos. - Przyjmuję rozkazy kategorii pierwszej. Proszę je wydać.
- Pierwszym zadaniem tej jednostki jest stłumienie buntu personelu zgodnie z wydanymi już rozkazami - powiedział sucho. - Jeśli wcześniej określone środki nie pozwolą lojalnemu personelowi na przejęcie kontroli nad okrętem, rzeczeni buntownicy zostaną zlikwidowani wszelkimi możliwymi sposobami, łącznie z wprowadzeniem stanu czerwony jeden wewnętrzny i całkowitym zniszczeniem okrętu. Rozkazy te mają priorytet alfa.
- Przyjęte - powiedział głos. Druaga oparł głowę na wyściełanym zagłówku. Zrobione. Nawet jeśli Anu zdoła w jakiś sposób dotrzeć na mostek, nie będzie mógł anulować rozkazu, który właśnie wydał „Dahakowi”.
Kapitan odprężył się. Przynajmniej, pomyślał, nie powinno zbytnio boleć.
- ...więc minut... - oznajmił głos komputera pokładowego i kapitan Anu, główny inżynier okrętu „Dahak”, zaklął. Przeklęty Druaga! Nie spodziewał się, że kapitan dotrze żywy na mostek, a co dopiero to... Zawsze uważał go za pozbawiony wyobraźni, schematycznie wypełniający swe obowiązki automat.
- Co robimy, Anu?
Oczy komandor Inanny błyszczały gniewnie przez wizjer pancerza.
- Wycofać się do komory dziewięćdziesiąt jeden - warknął wściekle.
- Ale...
- Wiem, wiem! Sami musimy z nich skorzystać. A teraz zabierzcie stąd swoich podwładnych, pani komandor!
- Tak jest - odparła komandor Inanna, Anu zaś skoczył do środkowej windy. Jej ściany trzeszczały, choć nie wyczuwał żadnego ruchu. Wykrzywił usta w pełnym złości grymasie. Pierwsza próba zawiodła, lecz ma w zanadrzu jeszcze parę niespodzianek. Sztuczek, o których nie wie Druaga, niech go Niszczyciel porwie!
* * *
Z „Dahaka” wystrzeliły stada miedzianych rybek. Kapsuły wypełnione lojalnymi członkami załogi przeleciały nad pokrytą lodem powierzchnią obcej planety, szukając na niej schronienia. Wśród nich znajdowały się inne, większe kształty - choć przy głównym okręcie wyglądały niczym pyłki, ich masę liczono w milionach ton - które spadały razem, wyprzedzając mniejsze kapsuły. Anu nie zamierzał pozostawać w przestrzeni, gdyż Druaga - zakładając, że jeszcze żyje - mógłby wykorzystać uzbrojenie „Dahaka”, by wybić ich lecące z szybkością podświetlną okręty-pasożyty tak łatwo, jak dziecko łapie muchy.
Inżynier siedział na fotelu dowodzenia okrętu „Osir” i przyglądał się, uśmiechając się paskudnie, jak ogromny zakamuflowany kadłub macierzystej jednostki maleje w oddali. Potrzebował tego okrętu, by wypełnić swoją misję, i nadal może go zdobyć. Kiedy programy, które ukrył w komputerach inżynieryjnych, wykonają swoją robotę, wszystkie siłownie na „Dahaku” zmienią się w stos szmelcu. Zasilanie awaryjne podtrzyma przez jakiś czas działanie głównego komputera, lecz kiedy i ono się wyczerpie, komputer padnie.
A wtedy wrak „Dahaka” będzie należeć do niego.
- Wchodzimy w atmosferę, sir - powiedziała komandor Inanna ze swojego stanowiska pierwszego oficera.
Rozdział drugi
- Papa-Mike, tu X-Ray Jeden, czy mnie słyszysz?: Radar komandora podporucznika Colina McIntyre’ a zapiszczał cicho, gdy akcelerator masy typu Copernicus cisnął kolejnych kilka ton księżycowych skał w stronę statków przechwytujących habitatu Eden Trzy. Obserwował ich ślad na radarze, ciesząc się samotnym lotem i czekając na odpowiedź drugiego punktu kontrolnego na Tierieszkowej.
- X-Ray Jeden, tu Papa-Mike - potwierdził głęboki głos. - Kontynuuj.
- Papa-Mike, tu X-Ray Jeden. Wejście na orbitę zakończone. Stąd wygląda to dobrze. Over.
- Potwierdzam, X-Ray Jeden. Chcesz wcześniej zrobić parę kółek na orbicie?
- Nie, Papa-Mike. Przecież chodzi o to, że mam to zrobić sam, prawda?
- Zrozumiano, X-Ray Jeden.
- No to do roboty. Mam zielone światło, Pasha. Potwierdzasz?
- Potwierdzam, X-Ray Jeden. Widzimy, że zbliżasz się do krańca naszego zasięgu, Colin. Za dwadzieścia sekund stracimy kontakt. Możesz zaczynać ćwiczenie.
- Papa-Mike, X-Ray Jeden potwierdza. Do zobaczenia za chwilę.
- Roger, X-Ray Jeden. I tak ty stawiasz.
– Jak cholera - roześmiał się McIntyre.
Nie wiadomo, co mógłby odpowiedzieć Papa Mikę, gdyż łączność została odcięta, gdy X-Ray Jeden zniknął za horyzontem Księżyca.
MacIntyre wyjątkowo starannie przejrzał listę rzeczy do sprawdzenia. Planujący tę misję musieli bardzo się napracować, aby wybrać orbitę, która byłaby z dala od ruchu po widzialnej stronie Księżyca i jednocześnie zajmowała niezbadaną część powierzchni. Po ciemnej stronie było zaledwie kilka obserwatoriów i stacje radiowe dalekiego zasięgu. Jak się okazało, wyznaczona trasa, łącząca dziewiczy teren z bliską orbitą, która była niezbędna dla przyrządów badawczych, jednocześnie utrzymywała go z dala od reszty świata, co w dzisiejszych czasach było czymś niezwykłym nawet dla astronautów.
Skończył sprawdzanie listy i aktywował przyrządy, po czym usiadł i zaczął nucić, bębniąc palcami w oparcie swojego fotela antyprzeciążeniowego, a tymczasem komputer pokładowy przeliczał programy misji. Zawsze mógł się trafić jakiś błąd, a kiedy już się zdarzył, niewiele mógł zdziałać. Był pilotem, i choć doskonale znał elektroniczne wnętrzności swojego pojazdu rozpoznawczego beagle trzy, miał tylko mgliste pojęcie, jak działa ten zestaw instrumentów.
Poziom rozwoju technologicznego siedemdziesiąt lat po Armstrongu był tak wysoki, że każdy specjalista postawiony wobec problemu wykraczającego poza jego dziedzinę był bezradny jak dziecko. Naukowcom z zespołu nauk geologicznych w Centrum Sheperd udało się stworzyć generację wyjątkowo skomplikowanych guzików i dźwigni. „Rezonans grawitoniczny” to wspaniałe określenie... ale MacIntyre często żałował, że nie wie, co tak naprawdę oznacza, choć nie na tyle, by spędzić następnych sześć czy osiem lat na zdobywaniu dodatkowego stopnia naukowego, więc zadowolił się zrozumieniem, co ten planetarny proktoskop” (jak ochrzcił go jakiś anonimowy dowcipniś) robi, a nie jak to robi.
Silniki manewrowe pchnęły jego beagle’a dokładnie na określony kurs. McIntyre popatrzył na odczyty. To przynajmniej rozumiał. I bardzo dobrze, ponieważ został kandydatem na pierwszego pilota rozpoznawczego do misji „Prometeusz” i...
Nagle przerwał nucenie i zmarszczył brwi. Coś dziwnego. Usterka?
Nacisnął kilka klawiszy i jeszcze bardziej zmarszczył brwi. Według diagnostyki wszystko działało idealnie, lecz cokolwiek można by powiedzieć o Księżycu, na pewno nie jest w środku wydrążony.
Potarł swój wydatny nos, czekając, aż na ekranach pojawią się dane. Stojąca obok drukarka zaszumiała i wypluła graficzne odzwierciedlenie gołych liczb. Znów potarł nos. Według tych informacji na dole pracował jakiś wyjątkowo aktywny kret. Wyglądało to tak, jakby pod osiemdziesięcioma kilometrami solidnej księżycowej skały znajdował się rozległy labirynt tuneli, przejść i Bóg wie czego jeszcze!
Zaklął pod nosem. Nie minął jeszcze rok od początku misji i oto jeden z podstawowych instrumentów mierniczych - i to projektu NASA! - postanowił zwariować. Lecz podczas testów w atmosferze nad Nevadą i Syberią wszystko szło dobrze, więc co się teraz stało?
Nagle poderwał go alarm zbliżeniowy. A niech to! Jest tu całkiem sam, więc co to może być?!
„To coś” okazało się migającą na ekranie radaru plamką; była mniej niż sto kilometrów za rufą i szybko się zbliżała. Jak coś tak wielkiego mogło tak bardzo się zbliżyć, zanim radar go wychwycił? Według instrumentów było wielkości przynajmniej starych dopalaczy Saturn V!
Szczęka mu opadła, gdy pojazd wykonał natychmiastowy zwrot o dziewięćdziesiąt stopni. Najwyraźniej nie dotyczyły go prawa dynamiki! Co gorsza, manewrował tak, by dostać się na jego orbitę. Potem obcy pojazd zwolnił, aby się z nim zrównać.
Opanowanie było jedną z cech Colina McIntyre’a, dla których wybrano go do załogi pierwszej wspólnej radziecko-ame-rykańskiej misji międzygwiezdnej, lecz nawet jemu zjeżyły się włosy na karku, gdy jego pojazd nagle się zatrząsł. Było to tak, jakby nagle coś dotknęło pancerza beagle’a - coś na tyle masywnego, że wstrząsnęło ważącym setki ton, odpornym na wejście w atmosferę pojazdem kosmicznym o zmiennej geometrii.
Ta myśl wyrwała go z zaskoczenia. Nieważne, co to jest, ale skoro nikt go o tym nie uprzedził, to znaczy, że nie jest to ani własność Amerykanów, ani Rosjan. Jego ręce same wyciągnęły się do konsoli manewrowej, aby uruchomić silniki manewrowe. Beagle zatrząsł się, ale nie ruszył z miejsca. Po twarzy Mac-Intyre’a spłynął zimny pot; lecieli dalej po swojej orbicie, na niezmienionej wysokości. To nie mogło się zdarzyć... ale przecież to wszystko nie powinno się zdarzyć, prawda?
Nacisnął kilka innych klawiszy. Typ beagle dysponował olbrzymią masą manewrową - był przystosowany do długich tras, a przed odlotem zatankował na rosyjskiej platformie Gagarina - więc gdy ożyły główne silniki, statek aż się zatrząsł.
Pełen ciąg powinien wcisnąć go w fotel i posłać statek do przodu, a tymczasem skutek był taki sam, jak po uruchomieniu silników manewrowych: pojazd tylko się zakołysał. Wreszcie beagle zaczął się ruszać... lecz nie oddalał się od obcego, tylko sunął ku niemu!
Umysł Colina zaczął pracować pełną parą. Jedynym rozsądnym wyjaśnieniem jest to, że obcy pojazd chwycił go jakimś... promieniem ściągającym, a to by znaczyło, że ten punkcik na radarze nie jest wytworem żadnej ziemskiej technologii. Nie mełł już takich słów, jak „niemożliwe” czy „niewiarygodne”, bo aż nazbyt wyraźnie widział, że to jest możliwe. Jakiś trudny do wyobrażenia kaprys losu sprawił, że Ktoś Inny pojawił się właśnie wtedy, gdy Ludzkość zamierzała sięgnąć do gwiazd.
Niezależnie od tego, kim Oni są, nie mógł uwierzyć, że przypadkowo pokazali się właśnie teraz, kiedy był po ciemnej stronie i miał odciętą łączność. Najwyraźniej czekali na niego albo kogoś takiego jak on, musieli więc od jakiegoś czasu obserwować Ziemię. A jeśli tak było, mieli czas, aby jakoś zaznaczyć swoją obecność... i nasłuchiwać ziemskich sygnałów komunikacyjnych. Najprawdopodobniej wiedzieli, jak nawiązać z nim kontakt, lecz postanowili tego nie robić. Zapowiadało to wiele różnych rzeczy, a żadna z nich nie była specjalnie miła. Najważniejsza była taka, że zamierzają zabrać go wraz z beaglem i całą resztą. Ale Colin McIntyre nie zamierzał im na to pozwolić, jeśli tylko będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia.
Przez głowę przelatywały mu szczegółowe instrukcje misji „Prometeusz”, zwłaszcza zalecenia powstrzymania się od pierwszego kontaktu. Jednak czym innym jest powstrzymać się od pościgu za obcymi, na których się przypadkiem natknęło, a czym innym sytuacja, gdy spadają na ciebie i zaczynają cię ciągnąć niczym schwytaną rybę!
Uniósł plastikową osłonę panelu kontroli ognia. Wielokrotnie wyrażano sprzeciw wobec uzbrajania „pokojowych” sond międzygwiezdnych, lecz na szczęście wojskowi, którzy dostarczali większości pilotów, mieli w tej sprawie ostatnie słowo; teraz, gdy systemu obrony ożyły, McIntyre podziękował im po cichu, że to misja szkoleniowa z pełnym wyposażeniem. Przekazał dane namierzające z radaru i już sięgał do przycisku strzału, lecz nagle się zatrzymał. Nie próbowali się z nim porozumieć, a on także tego nie zrobił.
- Nieznany pojazd, tu NASA Papa-Mike X-Ray Jeden - powiedział ochrypłym głosem do radia. - Uwolnijcie mój statek i oddalcie się.
Nie nadeszła żadna odpowiedź. Popatrzył na punkcik na radarze.
- Uwolnijcie mój statek albo otworzę ogień!
Nadal nie było żadnej odpowiedzi. Zacisnął wargi. Dobrze. Skoro te żałosne dranie nie chcą nawet rozmawiać...
Z beagle’a wystrzeliły trzy małe, lecz potężne pociski. Nie były to pociski atomowe, lecz każdy z nich był wyposażony w trzystukilową głowicę, a do tego miały idealny namiar. Colin śledził ich lot na radarze.
Nic się nie stało.
Komandor MacIntyre opadł na swój fotel. Pociski nie zostały oszukane przez systemy zagłuszające ani nie wybuchły przed osiągnięciem celu. Po prostu... zniknęły, a płynące z tego wnioski były niepokojące. Bardzo niepokojące.
Wyłączył silniki. Nie było powodu, by tracić paliwo, zresztą zaraz razem z porywaczem wejdą w zasięg łączności Heinleina.
Usiłował sobie przypomnieć, czy obecnie w powietrzu są też inne beagle. Sądząc po swojej własnej porażce, należałoby się spodziewać, że one również nie odniosą zwycięstwa nad Kimkolwiek-By-Oni-Byli, zwłaszcza że żaden z pozostałych przebywających w pobliżu statków nie był uzbrojony. Przypuszczał, że na Tierieszkowej jest Wład Czernikow, lecz plany lotów członków misji tak często się zmieniały, że trudno było za nimi nadążyć.
Jego beagle nadal zbliżał się do intruza, potem zaczął powoli obracać się do niego dziobem. Komandor rozsiadł się wygodnie i popatrzył przez iluminator. Powinien coś zobaczyć...
Tak, byli tam. Czuł się bardzo rozczarowany. Tak naprawdę nie wiedział, czego powinien się spodziewać, lecz ten płaski, gładki, zaokrąglony na krańcach cylinder nie był tym, czego oczekiwał. W tym momencie był jakiś kilometr od niego. Poza tym, że był to najwyraźniej wytwór czyichś rąk, wydawał się zaskakująco mało dramatyczny. Nie widać było żadnych silników, klap, otworów, systemów łączności... Tylko gładki, odbijający światło metal; przynajmniej sądził, że to metal.
Sprawdził swój chronometr; łączność mogła w każdej chwili wrócić. Jego usta rozciągnęły się w pozbawionym radości uśmiechu na myśl, jak baza Heinlein zareaguje, gdy zobaczy na swoim radarze taką parę. To będzie...
Zatrzymali się. Tak po prostu, bez żadnego widocznego zwalniania.
Przez chwilę gapił się na intruza z niedowierzaniem. Uświadomił sobie bowiem, że cylinder nie porusza się względem powierzchni Księżyca, nie wznosi się ani nie opada. Fakt, że intruz mógł to robić, był znacznie bardziej przerażający niż to wszystko, czego do tej pory doświadczył. Przerażenie pogłębiała jeszcze znajomość własnego kokpitu, dlatego komandor zacisnął dłonie na oparciu fotela, walcząc z irracjonalnym przekonaniem, że musi zaraz spaść.
Wtedy obcy znowu zaczęli się poruszać, tą samą drogą, którą przybyli, z niemożliwą do opisania szybkością, a do tego zupełnie bez wrażenia przyspieszenia. Położenie beagle’a względem cylindra znów się zmieniło; teraz leciał za nim, a zaokrąglony koniec znajdował się jakieś kilkaset metrów od jego własnych silników. W dole widać było rozmytą powierzchnię Księżyca.
Nagle beagle i jego porywacz zniżyli lot, kierując się w stronę niedużego krateru. Palce stóp Colina podkurczyły się, a dłonie bezskutecznie usiłowały się oderwać od oparcia fotela. Uporczywie zmagał się z paniką, nie chcąc się jej poddać, lecz kiedy krater nagle się otworzył, z jego ust wyrwało się westchnienie ulgi.
Cylinder zwolnił do szybkości kilkuset kilometrów na godzinę, a McIntyre poczuł zbliżające się objawy katatonii, lecz coś kazało mu z n...
nightelf87