Rolle Antoni - BENEDYKT Z DROZDEŃ NOWINA HULEWICZ.doc

(190 KB) Pobierz
Rolle Antoni

Rolle Antoni

Benedykt z Drozdeń Nowina Hulewicz

 

 

Lat czterdzieści dobiega, jak z oficyny ruchliwego podówczas bibliopoli p. Teofila Glüksberga wyszło dzieło Henryka Rzewuskiego, z głośnym i oryginalnym tytułem: Mieszaniny obyczajowe. Dziś bym nawet opowiedzieć wam nie potrafił wiele one hałasu i krzyku wywołało w ospałym naszym społeczeństwie. Ale i zwycięzcy i zwyciężeni w tej szermierce literackiej dawno już na cmentarzach spoczęli; z całej gromadki, biorącej udział w polemice, ledwie dwóch albo trzech pozostało, książka okryta pyłem spoczywa na półkach nielicznych bibliotek. Dajmy więc pokój umarłym, a dalibyśmy pokój i Mięszaninom, gdyby nie jeden w nich rozdział, szumnym zaopatrzony tytułem: Bardowie polscy. I śni ci się Jan z Czarnolasu, Sarbiewski, a co najmniej Janicki, Kniaźnin... Kiedy raptem na wstępie przekonać się snadno, że autor bardami mianuje rezydentów na wielkich dworach pańskich, którzy to bawili swoich chlebodawców często zmyślonymi opowiadaniami. „Niejeden — woła Rzewuski — nazywa ich łgarzami, ale takowe zdanie koniecznie umiarkowane być musi." Za kawałek pieczeni mniemani ci bardowie odpłacali bajkami królewiętom polskim, a prawnuk hetmański przez wdzięczność podniósł ich do godności pieśniarzy, dodaje bowiem, „że kiedy niewolniczym naśladownictwem poezja była wygnaną z naszej literatury, oni jedni wówczas ją przedstawiali". Doprawdy — wygląda to na żart złośliwy. Ale idźmy dalej; następuje poczet owych bardów: Marcin Polanowski — na dworze hetmana Wacława Rzewuskiego, Leon Borowski — faworyt ks. Radziwiłła Panie Kochanku, Tomasz Hussarzewski — „do końca dni swoich klient domu Lubomirskich", Józef Hohol — skozaczony opius, rezydent królika Rusi,

i Benedykt Hulewicz — ulubieniec tulczyńskiego dynasty. W jaki sposób ostatni dostał się do regestru, nie możemy tego zrozumieć. Że p. Benedykt był dowcipnym, na to się zgadzamy, ale nigdy błaznem, nigdy rezydentem, przeciwnie, odegrał on nawet pewną rolę w dziejach, rolę smutną, choć zdawało mu się, że działa uczciwie, że szczęśliwość gotuje ojczyźnie zagrożonej niewczesnymi reformami...

Ale, może go bliżej poznać zechcecie — więc oto krótka, ale pewna historia.

 

I

 

Hulewicz był wiernym satelitą marszałka ostatniej konfederacji niemal od dzieciństwa; a tym. się od innych satelitów wyróżniał, że choć należał do rodziny żyjącej w miernym staniku, ale rodzina ta miała w kraju niemałe zasługi.

Zaraz też na wstępie przychodzi nam obalić uwagi p. Bartłomieja Michałowskiego o dworze tulczyńskim. „Pan Szczęsny — powiada on — był popularnym, ale w znaczeniu zagranicznym więcej niż polskim: to jest, że publiczność więcej szanowała jego cnoty, niż miłowała osobę. Żaden niepodległy szlachcic nie liczył siebie między jego klientami, a nawet by się obraził, gdyby ktokolwiek miał go za takiego. Nawet niełatwo było na jego dworze znaleźć karmazynowego szlachcica. Najwięcej ludzi zagranicznych lub szlachectwa bardzo nowego, albo nawet podejrzanego i kozaków."

Moglibyśmy ułożyć regestr dworzan pana Szczęsnego i z heraldycznymi dowodami w ręku przekonać, że karmazynów w ich poczcie było niemało, choć z drugiej strony, nie przeczymy, że niejeden zdobył sobie dopiero indygenat szlachecki w pańskim przedpokoju. Ale i tamto i to odkładamy na później, dziś nam bowiem idzie tylko o protoplastów p. Benedykta.

Otóż Hulewicze, Rusini, są rodem z Wołynia, głośno o nich w włodzimierskiej ziemi już od połowy XVI wieku; może głośno było i dawniej, jednak polskie nasze źródła poza unię lubelską nie sięgają. Dość powiedzieć, że na przestrzeni lat stu, począwszy od  r., naliczyliśmy przeszło czterdziestu Hulewiczów, pełniących jak ziemiańskie, tak i rycerskie posługi. Wszyscy jedno albo dwuwioskowi posiadacze, należą do nich: Smoligów, Serniki, Podrubce, Rodoszyn, Wojutyn, Drozdeń, stąd Wojutyńscy, Rodoszyńscy, Drozdeńsćy itd. Zdaje się, że w końcu

             

               

 

 

  

 

             

 

 

XVI wieku herb Nowina przybrali, modelując się na wzór szlachty polskiej.

A występują gromadnie: na akcie unii, rozsyłanym z rozkazu „hospodarskiego" w ziemi wołyńskiej, podpisuje się sześciu Hulewiczów z powiatu łuckiego, nadto wdowa po siódmym Romanie, mieszkająca w Rodoszynie. Na sejmiku kapturowym () tenże powiat łucki wybiera deputatów, a w ich rzędzie dwóch Hulewiczów figuruje: Grzegorz — chorąży, i Bazyli — wojski ziemi włodzimierskiej. Jedna linia tego rodu, mianowicie Wojutyńscy najdłużej, najgorliwiej bronią prawosławia; należą oni do bractw rozmaitych wspierających nie zjednoczony obrządek, otulają opieką i Lwowskie i Lubelskie, Łuckiego wszakże są szczególniejszymi dobrodziejami: w spisach ostatniego znalazłem szesnastu członków tego gniazda na przestrzeni półtora stulecia. Chwali się im, że na sejmikach i sejmach gardłują za nietykalnością obrządku, który wyznają — i to niejednokrotnie — spotykamy bowiem ich głosy w , ,  i  r.

Już to narady wojewódzkie bardzo Hulewiczom przypadają do gustu; mieli pretensją — i może uzasadnioną — do krasomówstwa, umieli przekonać, skaptować słuchaczy; funkcją też poselską pełnili często i ochotnie, wywiązując się z niej sumiennie (, ,  r.).

Ale, o ile izba poselska znajdowała zwolenników w rodzinie Hulewiczów, o tyle stan kapłański wcale ich liczył niewielu, a i pod sutanną

             

               

 

 

  

 

             

 

 

burzliwy charakter nie temperował się, nie poskramiał; ledwie czterech duchownych doszukaliśmy się między nimi: dwóch prawosławnych (Petroni — archimandryta owrucki  r., i Sylwester — władyka przemyślski r. ) i dwóch łacinników, obaj dominikanie.

Starostw nie biorą, nawet nie zabiegają o nie; jeden Łukasz, którego Łaszcz często najeżdżał, otrzymał w dożywocie królewszczyznę zwinogrodzką. Jeden tylko Hulewicz na dworze ks. Konstantego Wasila Ostrogskiego sługiwał, wszyscy zaś inni, ludzie niezależni, butni, przywiązani gorąco do kraju, ale też miłujący swobodę osobistą nade wszystko. Toż i na senatorskim krześle jeden tylko z nich, Wacław z Koniuch, zasiadł, był on kasztelanem bracławskim około r. .

Bo co do rycerskiego rzemiosła, tym Hulewicze nie gardzili nigdy; rotmistrzów tu pełno, na pierwsze zawołanie ciągną w pole z animuszem cechującym prawdziwego kawalera. Toć przecie konstytucje sejmowe za Jana Kazimierza wzmiankują: „jako z domu tego trzynaście Hulewiczów pod różnymi chorągwiami... na placach legło". Wieluż ich walczyło, kiedy poczet tak znaczny został na pobojowisku! i to przeważnie w wojnach z kozaczyzną.

Wszakże obok jaśniejących zasługą obywatelską stoją banici: krewkość bowiem jest cechą tego bujnie rozrodzonego gniazda. Najpryncypalniejsze między banitami miejsce zajmuje Sylwester, władyka przemyślski i samborski: „z pisarza ziemi łuckiej — mówi o nim Stebelski — obrany od dyzunitów na biskupstwo, nominat, a potem i pseudobiskup". Typowy to reprezentant wojującego kościoła na Rusi!

Wiemy z dziejów, że wszystkie niemal sprawy, wszystkie nieporozumienia na kresach rozstrzygała szabla; biskupi tak dobrze zdobywali sobie przebojem stolice, jak szlachcic u szlachcica zatradowaną łąkę albo kawał pustki nieużytecznej... Rezydencja episkopalna tak samo reprezentowała źródło dochodu, jak owa łąka albo szmat nowicznego pola. Wprawdzie pasterze łacińscy nie bawili się na kresach w wojnę domową, czemu się dziwić wcale nie należy; ład i porządek w diecezjach był większy, podział dokładniejszy, dochody obliczone z góry; wreszcie niechętnie — i to chyba jako chwilowi goście, zjeżdżali oni do nas; przedzierzgali się na modłę rzymską w uczonych lub dyplomatów, kiedy władyka ruski często wypychał łamiącego dane Rzeczypospolitej przyrzeczenie poprzednika, a że obydwa mieli stronników, więc stronnicy ci, pod wodzą wielebnych ojców, zwykle zbrojnych, [z] szablą, a nie krzyżem szli w ogień. Był to na wielką skalę zajazd, w którym

             

               

 

 

  

 

             

 

 

nie o miedzę, ale o cerkiew walczono; tak się też na tę kwestią zapatrywać potrzeba. A znajdą się dla niej okoliczności łagodzące: często bowiem królowie na jedną posadę wydawali dwa przywileje: pierwszy miał znaczenie pierwszego numeru, drugi — drugiego, tj. jeden upoważniał do funkcji natychmiastowej, a następny, po nim idący — do funkcji w przyszłości. W podobnym położeniu znalazł się i Sylwester Hulewicz.

Ks. Krupecki, w myśl ugody  r., został dożywotnim biskupem unickim w Przemyślu, a po jego dopiero zgonie stolica przechodziła w posiadanie władyki dyzunickiego, tym zaś właśnie był ekspisarz łucki, wyświęcony w r. . Może mu się znudziło czekać na zgon Krupeckiego; może go do gwałtownych kroków namówił kijowski metropolita Mohyła; może wreszcie z przeszłości czerpał przykłady samowoli, które uchodziły jego poprzednikom na sucho; dość, że w r.  formalny napad na swoją przyszłą uorganizował stolicę; miał w szeregach napastników sporo szlachty wołyńskiej, a tym samym i krewniaków Hulewiczów; jeden z nich, Daniel, odznaczył się w onej burdzie, nazwanej w protestach „nieszczęśliwym wjazdem" do rezydencji episkopskiej. Że był nieszczęśliwym, temu zaprzeczyć nie można, bo się bez rannych nie obeszło. Ks. Krupecki dał odpór należyty, zwyciężył przeciwnika, walczyć jednak musiał z nim i potem niejednokrotnie; Stebelski nazywa Sylwestra „najcięższym i najzłośliwszym Krupeckiego napastnikiem".

Otóż za te figle władyka podpadł banicji wraz z swoim pokrewnym i lat cztery pod klątwą zostawał. Co zaś boleśniejszym dla niego, że po zgonie Krupeckiego (), choć osiadł w Przemyślu, ale zabrakło mu wyznawców: Unia bowiem ogromne postępy zrobiła, a jego następca, Jerzy Hoszowski, był niejako biskupem in partibus w swojej diecezji.

Nie o walkach jednak i poswarkach religijnych pisać tu zamyślaliśmy; szło nam właściwie o pochwycenie głównych rysów, cechujących gniazdo Hulewiczów; owo orzeczenie Tobiaszowe: „powiedz mi, z którego ty domu albo pokolenia"... ma dla nas głębokie znaczenie; jednostki urabiają się pod względem potrzeb chwili, tak albo inaczej, zawsze atoli i pod tą warstwą postrzegać się daje pewna odrębność, wyniesiona z tradycji i obyczaju rodzinnego. Dlatego to, żeby poznać dobrze p. Benedykta, poprzedzamy życiorys jego pobieżnym rzutem oka na całe gniazdo, z którego wyrósł, którego był krwią i kością...

Idźmy więc dalej. Drugim banitą równie znakomitym był Gabriel,

             

               

 

 

  

 

             

 

 

chorąży czerniechowski: „zadarł on z Rzeczypospolitą", przerzucił się na stronę kozaków, toteż w „egzekucyi pakt hadziackich, z uniżoną prośbą do Jego Królewskiej Mości" podaną na sejmie r. , znajduje się petycja i za JM. p. Gabrielem Hulewiczem. Wszyscy do czci przywróceni zostali, a i ostatni dostąpił „restytucji" na sejmie  roku. Rzeczpospolita zawsze umiała przebaczać i uraz zapominała...

W ogóle niespokojni to ludzie ci Hulewicze, a szczególnie potomkowie z linii Sylwestra władyki. Tak wnuk ostatniego, Mikołaj Szczęsny, prowadził w r.  zacięty spór z Dionizym Żabokrzyckim episkopem łuckim. O co poszło zwaśnionym, a nawet krewniakom, doszukać się tego nie mogliśmy; dość, że p. chorąży czerniechowski z niezwykłą zajadłością dokuczał biskupowi, najeżdżał go, łupił, urywał z pola dobytek, robił na drogach zasadzki: do tego doszło, że władyka nie mógł wychylić się z domu, bo zawsze spotkać musiał czyhającego przeciwnika, a ten, jeżeli mu nie mógł psoty wyrządzić, to przynajmniej przerażonemu „w oczy zaglądnął", przypomniał mu się złośliwie. Szlachta wołyńska, zebrana na sejmik w r. , karciła surowo Mikołaja Hulewicza za to prześladowanie dostojnika duchownego; nic nie pomogło, zgorszenie było wielkie: Żabokrzycki aż się musiał udać do króla; August II wydał mu „list żelazny i zaręczny", przez który „osobę, charakter, życie i fortunę całą jego w protekcyą królewską wziął"... To dopiero kres położyło swawoli, choć swawolnikowi, jak to mówią, włos z głowy nie spadł...

Hulewicze przez długi czas byli wiernymi nie zjednoczonemu obrządkowi; niewielki odłam tego gniazda, linia kasztelańska, w połowie XVII stulecia przyjął łaciński obrządek, reszta przystąpiła do unii już między  a  r.

Prawie przez ciąg dwóch wieków nie przekraczali Hulewicze granic Wołynia, dopiero post hosticum spotykamy ich w Kijowskiem, Bracławskiem, Sandomierskiem, a nawet Bełzkiem.

Ojciec p. Benedykta, Kazimierz, prawnuk kasztelana, podstarosta krasnostawski, pisał się z Drozdeń; zubożał, dzierżawami chodził, w końcu oparł się w Ujłowie pod Krystynopolem; wioseczka należała do Franciszka Salezego Potockiego wojewody kijowskiego; Hulewicz klepał w niej biedę, trzymając się klamki pańskiej. Ożenił się tutaj z Magdaleną Leńkiewiczówną, także ubogą szlachcianeczką; w Ujłowie

             

               

 

 

  

 

             

 

 

tej ujrzał światło dzienne p. Benedykt ( r.), a w rok potem i młodszy brat jego Franciszek.

Tyle o rodzie antenatów, jak widzicie — sporo; na dwóch, ba, nawet na więcej karmazynów starczy.

 

II

 

Braknie nam szczegółów biograficznych do pierwszych chwil życia p. Benedykta; wiemy tylko, że kształcił się w Kollegium lwowskim, że należał do rzędu pojętniejszych uczniów, że wyniósł stamtąd gruntowną znajomość greckiego, łacińskiego i cerkiewnosłowiańskiego języka; co do powierzchowności, wcale się nie odznaczał wdziękami; przysłowie mówi, że mężczyzna trochę ładniejszy od diabła jest już przystojnym, stąd by wniosek zrobić można, że Hulewicz był brzydszym od diabła: mały, wykrzywiony, o dużej głowie, wciśniętej między podniesione ramiona, z twarzą pobrużdżoną śladami przebytej w dzieciństwie ospy — robił niemiłe wrażenie.

Szpetota musiała być wielka, kiedy ówcześni pamiętnikarze ją zaznaczają: tak Bukar powiada, że „Hulewicz miał twarz ogromną, mocno ospowaty i należycie brzydki był". Rzewuski, który znał rzekomego „barda" znacznie później, bo już pod koniec żywota, utrzymuje, że ,,postać Hulewicza była mięszaniną fantastycznego Falstaffa i historycznego Skarrona. Pogięty, pokurczony, z umbrelką nad oczami, nie przestawał ani na chwilę wszystkich pobudzać do niepohamowanego śmiechu najpustszymi wybrykami wyobraźni."

Czy te. zalety rozsypywania wkoło dobrego humoru posiadał i w młodości? — nie wiemy; musiał jednak posiadać przymioty stosowne, kiedy królik Rusi wybrał go na towarzysza dla swojego syna. Hulewicze mieli wprawdzie zachowanie na' dworze krystynopolskim: matka Benedykta była niegdyś panną służebną wojewodziny; cicha, potulna, skromna, umiała zimne serce swojej pani rozgrzewać i dobrze dla siebie usposobić; zamążpójście za podstarościego krasnostawskiego nie zerwało tego stosunku, owszem, jeszcze go wzmogło, bo zubożały podstarości, osiadłszy w dobrach potężnego dynasty na maleńkiej dzierżawie, duszą i ciałem już mu był oddany. I p. Benedykt często zaglądał do Krystynopola, okalał Szczęsnego rówieśnika swojego szczególnymi względami, bo łagodny i przystępny wojewodzie na nie zasługiwał;

             

               

 

 

  

 

             

 

 

umiał się i ks. Wolfowi, mentorowi przyszłego tulczyńskiego władcy, akomodować, toteż stał się niejako konieczną osobą w tym otoczeniu.

Przyznać potrzeba, że w ponurej chwili zainstalował się młodzian na dworze wielkiego pana; wojewodzina, złożona chorobą, ciężyła jak groźny bóg nad wszystkimi. Każdy stosował się do jej wiecznie cierpkiego humoru: wojewoda, dworzanie, nawet para karląt, nawet pies faworyt... Franciszek Salezy przebywał najstraszniejszą burzę, okropny dramat odgrywał się pod czaszką tego człowieka! Z politycznej widowni schodził spychany nieubłaganą koniecznością — i krewieństwo z ukoronowanymi głowami, i misternie nawiązane stosunki w kraju, i ogromne stronnictwo na Rusi, i ogromniejsze jeszcze bogactwa... nic nie pomogło. Familia go ubiegła, zabrała tron na swoją wyłączną korzyść, podniosła się w opinii ogółu na wyżyny, na które królik Rusi tak wytrwale, tak długo wędrował... Ale nie było rady, batalia została na wszystkich punktach przegrana, Potoccy musieli ustąpić z placu — i przyznać im potrzeba, że ustąpili z honorem. Dynasta zamknął się w sobie, patrzył na pozór obojętnie, jak jego stronnicy, jeden po drugim, przenosili się do przeciwnego obozu; wyniósł z pogromu skarby nie nadwerężone, została mu przy tym nadzieja rodu — syn jedyny. Na nim też spoczęły wszystkie rodzica nadzieje. Aż tu naraz ten syn wiąże się sakramentem z ubogą szlachcianką, kiedy właśnie ojciec szuka — i znaleźć jeszcze nie może — stosownej dlań małżonki, która by nie tylko powiększyła bogactwa, ale i obok splendoru materialnego, wniosła w dom zapewnienie poparcia stronnictwa w kraju mającego znaczenie.

Niza w pamięci wszystkie rody znane w Rzeczypospolitej. Każdemu ma coś do zarzucenia: ten za młody, ów za ubogi, ten znowu kredytu nie posiada u szlachty, innemu zbywa na potrzebnej ambicji.... Więc czekać należy, dowiaduje się jednak niespodzianie, że syn nie czekał. Okropny zawód dla dumnego ojca, można oszaleć pod wpływem takiej niespodzianki. A wszystko jeszcze ukrywać musiał przed małżonką, choć do niej nauczył się nieść sprawozdanie z każdego kroku...

Wojewoda w pierwszej chwili głowę stracił — i można ją było stracić zaprawdę, bo dzieje tego dramatu nie były jeszcze skończone; królik na własną rękę zaczął działać: postanowił usunąć kobietę, a tu znowu niezręczni służalcy posunęli do tego stopnia gorliwość, że zamiast ją wywieźć do klasztoru, udusili niebogę. Z drugiej znowu strony młody małżonek, widząc zdruzgotane nadzieje, rękę na siebie nałożył.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

I oto, kiedy wylękły wojewoda dowiaduje się o niespodziewanym a okropnym zgonie synowej, kiedy jeszcze nie przyszedł do siebie od grozy, wpada służba z doniesieniem, że syn sobie życie odebrał...

I wszystko to zniósł ten człowiek, spokojnie udał się do apartamentu Szczęsnego, zastał go pływającego we krwi... Widok ten dopiero wyczerpał żelazne siły, padł nieprzytomny; ledwie potrafili wojewodę ocucić lekarze, zapewniając, że jedynakowi nie grozi niebezpieczeństwo.

Duma częstokroć bywa większą nad cierpienia... i ojciec zawsze wierny zasadzie (utrzymują, że pod wpływem wojewodziny), jął przeprowadzać kwestię rozwodu z nieubłaganą stałością. Rozwód z uduszoną topielicą — jak się wam podoba?

Jakże gorzko musiało być i przymusowemu wdowcowi, który wobec świata odegrywał rolę uwiedzionego przez nieżyjącą już kobietę — wiedział, że spoczęła ona w nie poświęconym grobie, w sercu nosił po niej żałobę, a usty kłamać potrzebował, wyrzekać się miłości, za której urzeczywistnienie dużo oddać był gotów.

Ale ojciec czuwał nad jedynakiem nieustannie, podnosząc czyn jego niemal do znaczenia zbrodni, Komorowskiego nazywał „niegodziwym", a Szczęsnemu wpajał, „że lada jakie postanowienie, całego życia nieszczęśliwość, zubożenie i poniżenie familii sprowadza".

W takim to niewesołym okresie stawił się p. Benedykt w Krystynopolu, a musiał już wówczas spory zapas dowcipu i dobrego humoru posiadać, potrafił się akomodować i wojewodzie, i wojewodzinie, kiedy go jednego spośród wielu wybrano na towarzysza dla Szczęsnego, wysłanego do obcych krajów, niby dla nabycia poloru, a właściwie dla zażegnania nieszczęśliwej sprawy, wynikłej z niestosownego ożenku.

Otóż młody dynasta, podówczas jeszcze starosta bełzki, wyruszył w kwietniu  r. z domu. Skromny orszak składał się z kilkunastu osób: szwagier Brühl był opiekunem i razem dowódcą karawany, ks. Wolf, dawny nauczyciel, mentorem, Benedykt Hulewicz towarzyszem zrozpaczonego młodzieńca, dr Macpherlan nadwornym lekarzem, kilku służebnych kozaków zostawało pod rozporządzeniem wiernego zawsze kamerdynera Bisteckiego, kasę złożono w ręce Spina, drugiego kamerdynera, Niemca, który pełnił funkcją marszałka dworu. Kozacy stróżowali dzień i noc przy paniczu, wojewoda bowiem bał się, by Komorowscy zabiegami syna mu nie zbałamucili; wiemy skądinąd, że obawy były uzasadnione, rodzice bowiem uduszonej tentowali niejednokrotnie w ciągu tej podróży do Szczęsnego, za pośrednictwem starego przyjaciela JM. pana Horocha stolnika krasnostawskiego; natu

             

               

 

 

  

 

             

 

 

ralnie, że kartki ich dostawały się do rąk zawsze czujnego Brühla, a stamtąd szły do Krystynopola.

Jak się zachowywał w podróży nasz p. Benedykt? z wielkim taktem od początku do końca, bo nie stracił zaufania starego królika Rusi, a jednocześnie umiał pozyskać dozgonną przyjaźń tulczyńskiego dynasty. Przypuszczamy nawet, że niemałą korzyść osiągnął i pod względem naukowym, spory bowiem kawał świata zwiedzili podróżni.

Wędrówkę jednak, jak to mówią, rzemiennym odbywano dyszlem; ledwie w lutym  r. stanęli w Wiedniu. Tutaj doszła ich wiadomość o zgonie wojewodziny. Dziwna rzecz! nie wywołała ona żalu wielkiego nie tylko w sercu syna, ale i w otoczeniu bliższym, stanowiącym dwór krystynopolski, jeden tylko wojewoda tęsknił, choć uwolniony spod feruły, snadź się do mej nałamał, przyzwyczaił.

Żałobne nabożeństwo, solennie odbyte w jednym z kościołów wiedeńskich, było publiczną straty manifestacją, potem msze dość liczne za duszę nieboszczki ukoiły smutek; na jednej z nich przytomny był Ogiński, poseł Rzeczypospolitej przy dworze wiedeńskim; mowa tu o Jędrzeju, synu Tadeusza wojewody trockiego, a ojca Michała, znanego autora pamiętników. Ogińscy byli przeciwnikami Potockich, obecność więc ministra pełnomocnego na mszy, objawy jego współ

             

               

 

 

  

 

             

 

 

czucia ujęły bardzo Szczęsnego, zaczął bywać u antagonisty swojej rodziny, a serdecznie tam przyjęty, poznał wiele osób, w ich zaś liczbie Kaunica, z którym do zgonu tego ostatniego zachował stosunki. Bardzo się obaj młodzieńcy mieli podobać niemieckiemu mężowi stanu, Potocki ze skromnego i wdzięcznego układu, a p. Benedykt ze śmiałych i stosownych odpowiedzi i z wymowy prawdziwie wiedeńskiej, toż miał szczególny dar, umiał pochwycić z łatwością wszelkie różnice językowe i nimi się bardzo stosownie posługiwał; gdyby na tym polu pracował, zostałby niechybnie znakomitym lingwistą.

Panicze, bo do nich powrócić nam wypada, używali swobody, korzystając z nieobecności Brühla, ten na dni kilkanaście wydalił się z Dukli, a ks. Wolf pobłażliwie patrzył na niewinną swawolę młodzieńców. Ale niezależność owa niedługo trwała; Szczęsny stracił więcej pieniędzy, jak mu pozwolono. Nie myślcie wszakże, żeby zbyt dużo! wydatki bardzo miał ograniczone, z każdego grosza wypadało składać rachunek wojewodzie, a ten, obok pozycji wydatkowych robił uwagi, pisał ostre admonicje; teraz, do listy „ekspensy" nie miał odwagi wciągnąć sumy wydanej w kafenhauzach, hecach, teatrach itd., udał się więc do Brühla z prośbą o pożyczkę; Brühl pożyczył, ale z pieniędzmi przysłał burę pupilowi. Czytając ją, można by sądzić, że przyszły dziedzic ukrainny naraził na szwank majątek: a tu się pokazuje, że w ciągu kilku tygodni społem z p. Benedyktem wydał na rozmaite przyjemności aż  czerwonych złotych, coś około   złotych polskich. Po otrzymanej naganie Szczęsny znowu wrócił do spokojnego żywota, przestał uczęszczać do Ogińskiego, wyraźna bowiem pod tym względem była wola wojewody; nudził się w Wiedniu potężnie, ale ruszać się nie było podobieństwa, sprawa rozwodowa wymagała tego.

Snadź jednak wojewodzina układała regulamin podróży syna, bo po jej zgonie rygor dawny osłabł. Brühl został w kraju, miał jakiś, dług pilny do spłacenia, a pieniędzy brakło; bez załatwienia interesu nie mógł wyruszyć na wojaż, umizgał się więc nieśmiało do teścia, ale ten jakby nie rozumiał o co chodzi; w końcu pchnął syna na dalszą wędrówkę bez orędownika. W sierpniu podróżni zwiedzili Strasburg, stamtąd podążyli do Szwajcarii. Ks. Wolf w listach do pryncypała zachwycał się tą miłą peregrynacją; „po wyjeździe ze Strasburga — pisze mentor przyszłego dynasty — stanęliśmy w Szaffhausen, pojechaliśmy do Zurich, a że bardzo były czasy piękne, odesłaliśmy kolasę

             

               

 

 

  

 

             

 

 

do Lucern, a my częścią statkiem po jeziorze Zurichskim, często piechotą nawiedzaliśmy sławne miejsca... i w Schwitz... stanęliśmy, Bogu dzięki, tak zdrowi, jak nigdy zdrowi być nie mogliśmy." Zapewne na zasadzie tej wycieczki p. Benedykt powtarzał, że nauczył się dopiero chodzić w Szwajcarii, bo w domu szlachcic, ledwie z powijak wylezie, to albo w kolebce go wożą, albo jako podrostka na koń wsadzają, nóg używa jeno za pokutę. A jednak w wycieczkach owych bardzo zasmakowali młodzieńcy; dopiero deszcze jesienne wypędziły ich do Paryża. Obiecywano sobie dużo przyjemności w stolicy Francji; wojewoda nad wszelkie spodziewanie zezwolił na powiększenie wydatków, a nawet polecił ks. Wolfowi, by nic nie żałował, czego tylko potrzeba dla przystojnego wystąpienia. Tutaj zabrał znajomość Hulewicz z Branickim, który przybył nad Sekwanę jako poseł Stanisława Augusta w końcu października i ciężko zapadł na zdrowiu; pani Geoffrin otworzyła dla podróżnych swoje salony, stosunki zaczęły się nawiązywać, gdy wiadomość o zgonie Franciszka Salezego Potockiego ( października  r.) zmusiła Szczęsnego do powrotu; w grudniu już byli w drodze, na sam Nowy Rok stanęli w Krystynopolu.

 

III

 

Pan starosta bełzki, jako spadkobierca olbrzymiej fortuny, jako samowładny pan, występował teraz na widownię polityczną; naturalnie, że i towarzysz jego nieodłączny," Hulewicz, urósł w powagę niemałą.

Wypadało przede wszystkim oczyścić pamięć ojca, umorzyć za jaką bądź cenę proces z Komorowskimi, i p. Benedykt do tego nakłaniał, tym bardziej że go łączyły z poszkodowanymi bliskie i dawne stosunki, które w lat dwadzieścia potem miały się skończyć krewieństwem (córka jego brata wyszła za jednego z synowców nieszczęśliwej Gertrudy).

Jakoś w marcu  r. przypadał sejmik w Bełzu; udali się tam obydwa, pragnęli spróbować politycznego życia; szlachta wszakże, nie bacząc na zabiegi Hulewicza, niechętnie spoglądała na zimnego i milczącego młodzieńca, a jego satelita odstręczał złośliwością i powierzchownością wcale nie ujmującą. Wycofali się więc zręcznie ze szranków wyborczych.

Krótką chwilę zabrało im uregulowanie interesów majątkowych, bo w tym czasie i ojciec p. Benedykta przeniósł się do wieczności; w czerwcu już podążyli do Warszawy, trzeba się było układać z kanclerzem Młodziejowskim, który choć brał duże pieniądze, ale kryjomo

             

               

 

 

  

 

             

 

 

sprzyjał Komorowskim. Potocki pragnął skończyć sprawę, nie bacząc na koszta, milion wszakże złotych rozsypał, a końca nie widział. Tymczasem społeczność warszawska wyrywała go sobie: „starostę chwytano wszędzie i wielkie mu czyniono honory"; bogaty młodzieniec był partią może jedyną w Rzeczypospolitej. Trzy rodziny toczyły o jego miliony podjazdową walkę: ordynatostwo Zamojscy, książę ekspodkomorzy (Kazimierz Poniatowski) i Stanisław Lubomirski marszałek koronny. Zamojscy cofnęli się już w samym początku, ale ostatni dwaj nie tak łatwo dali za wygrane: „losy o naszego pana tu rzucają, pisze korespondent z Warszawy, a klient domu Potockich, komu ma się dostać. Jak się dysponować kawaler będzie, nie wiadomo, bo u obydwóch bywa, ale że się mało eksplikuje, więc poznać nie można."

Najpocieszniejszą rolę podczas tych zabiegów odegrywał Hulewicz. Zawsze przy boku starosty bełzkiego prezentował się w salonach stolicy, więc podejmowano go z wielkimi honorami, ojcowie narzucali się z protekcją u króla, ofiarowali rozmaite urzęda, zyskowne posady; dziękował jednak z submisją za wszystko, dodając, że „wolnym kozakiem" pragnie zostać i nadal. Matki, we wszystkich wiekach i społeczeństwach jednakowe, wybadywały p. Benedykta o gusta Szczęsnego, o jego upodobania, pragnęły wiedzieć, jak wyglądała pierwsza małżonka młodego wdowca, a on nie chcąc — jak sam powiadał — martwić aspirantek, zawsze przyrównywał nieboszczkę do córki tej rodzicielki, która go indagowała. A cóż mówić o tych córkach? ile to świeżych buziaków wdzięczyło się do niego, słodkim go obrzucało spojrzeniem. Biedak, tylko swej szpetocie zawdzięczał, że nie dostał zawrotu głowy pośród tych czarodziejek cudownych. Zawsze też powtarzał, że Warszawa w owych czasach była podobną do żony Putyfara, ale że on odegrał rolę biblijnego Józefa z werwą, jakiej mu może pozazdrościć syn Jakubowy, bo ostatni miał do czynienia z jedną uwodzicielką, a na jego niewinność czyhał cały legion zalotnych piękności.

Król, naturalnie, ciągnął za bratem, prawie nadskakiwał Szczęsnemu, w lutym  r. ofiarował mu chorąstwo, potem Order Św. Stanisława, chociaż Potocki o ostatnim odznaczeniu odzywał się z pewną ironią, że jako poddany Jego CesarskoApostolskiej Mości, zamieszkały w państwie austriackim (w świeżo zagarniętej Galicji), chyba w kieszeni nosić będzie gwiazdę, bo się w niej prezentować bez pozwolenia „swego rządu" nie może... Potoccy zaś o nic nie lubili prosić: lat tyle powodzenia trochę ich pod tym względem zepsuło. A i Hulewicz zaskar

             

               

 

 

  

 

             

 

 

bił sobie względy u dworu; polubił go bardzo Naruszewicz, może zbyt jaskrawo odmalował Stanisławowi Augustowi znaczenie pana Benedykta w otoczeniu Szczęsnego, dość, że ten pragnąc sobie zyskać stronnika w przyjacielu chorążego koronnego, ofiarował mu, ni mniej, ni więcej, tylko metropolią unicką na Rusi. Było to w czasie ( r.), kiedy Filip Wołodkowicz, metropolita ówczesny, pozbawiony został godności najwyższej w Kościele ruskim, a urząd jego sprawował Leon Szeptycki, za kordonem (we Lwowie) osiadły. Stanowisko wysokie — nie do odrzucenia! dochodu rocznego około pół miliona złotych, w niedalekiej przyszłości krzesło w senacie — byle tylko przywdziać szaty zakonne. Ale mitra władyki wcale nie pasowała do usposobień letniego młodzieńca, ach przyznajmy, i do powierzchowności; spodziewał się on wiele od życia, pragnął go użyć całą piersią, bez śmiechu i żartu obejść się nie mógł, a tu powaga konieczna... kwalifikacje niby to miał: znajomość języka cerkiewnosłowiańskiego i pochodzenie ruskie, ale że wokacji brakło, więc się wyrzekł zaszczytów — i za dobre chęci podziękował. Rzewuski dodaje, że tron metropolitalny czekał na Hulewicza lat kilka, to już gruba omyłka, Wołodkowicz bowiem, nie nagabywany, najspokojniej dosiedział na nim do zgonu, to jest do  roku. Pan Benedykt wszakże nie wypłacił się królowi wzajemnością, owszem, popsuł mu szyki w kwestii ożenienia Szczęsnego z ekspodkomorzanką. Oto dowiedzieli się obaj, że Stanisław August wydaje obiad, na którym oprócz familii królewskiej ma się jeden tylko Potocki znajdować, dlatego, „żeby zrobić zaręczyny przez forsę". Nowożeniec in spe stracił głowę, nie chciał obrażać łaskawego na siebie Najjaśniejszego Pana, ale też i nie chciał stanąć do życia wspólnego z kobietą nieładną i „niewiele mającą rozumu".

— Nie pozostaje nic, zawnioskował p. Benedykt, jak uprosić generała artylerii (Brühla), aby księciu ekspodkomorzemu grzecznie, ale stanowczo wypowiedział, że chorąży nie ma tutaj żadnej intencji ślubować dozgonnej wiary podkomorzance.

Jak uradzili, tak się stało. Brühl osłodził ojcu pigułkę, nie szczędząc pochwał dla panny; dodał, że jego szwagier dlatego się wyrzeka splendoru, bo nie ma do niej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin