III.pdf

(535 KB) Pobierz
Powitałam nowy dzieo dużo pokojniejza i zczęliwza.
993520609.004.png 993520609.005.png
Nie taki wilk straszny
Rozdział III
„By ć kowalem w ł asnego losu”
Miałam plan. Znalezisko ze strychu tchnęło we mnie nową nadzieję. Krosna i
cały warsztat tkarski z małego pokoiku w głębi domu przeniosłam do
kuchni, by ułatwić sobie pracę. Choć zajęło mi to prawie pół dnia byłam
zadowolona z efektów.
Głodna nie chodziłam, wiedziałam, że zapas jajek starczy mi jeszcze na kilka
dni, owoców też mi nie brakowało.
Było już dobrze po południu, gdy zajrzałam do mojej kury by dorzucić jej
trochę ziarna i zabrać ze stodoły kosę. Tak kosę. Mój plan zakładał, że skoszę
część wysokiej trawy zarastającej podwórko, ususzę ją i w ten sposób zyskam
siano dla zwierząt, które planowałam kupić. Co prawda nigdy sama nie
siekłam, ale widziałam wiele razy jak robił to ojciec i Nathan. To nie mogło
być takie trudne!
Jakiś czas później boleśnie przekonałam się w jak wielkim byłam błędzie.
Kosa cały czas wbijała się w ziemię i tępiła. Ostrząc ją zacięłam się więcej niż
raz i nabawiłam się odcisków. Co nie znaczyło, że zamierzałam się poddać.
Po kolejnej z rzędu porażce zrozumiałam gdzie robię błąd. Wystarczyło
trzymać kosę pod innym kątem, czubek nie zarywał w ziemie i koszenie szło
dużo sprawniej. Mimo to zeszło mi prawie do wieczora. Słońce chowało się za
horyzontem, gdy wreszcie czysta i w świeżym ubraniu usiadłam na ganku by
jeszcze raz poukładać sobie w głowie mój plan.
Jak w każdą sobotę w pobliskim miasteczku odbywał się targ. Można tam
było kupić wszystko. Mąkę, mięso, owoce, nawet zwierzęta. I właśnie na tym
opierał się mój plan; zamierzałam kupić kozę by mieć dostęp do mleka –
993520609.006.png
 
krowa byłaby lepsza, ale praktyczna część mnie pamiętała o tym, że mogę nie
być w stanie jej wykarmić zimą – i owcę merynosa, która dostarczy mi wełnę.
Na razie moje zakupy miały być skromne ale z czasem zamierzałam
powiększać moją małą gospodarkę.
Najważniejszym punktem mojego planu był odrębny targ konny. Zaczynał się
w niedzielę wczesnym rankiem, a jego największą atrakcją był konkurs, w
którym zamierzałam wziąć udział.
Raz do roku, w połowie lata książę zjeżdżał z całą świtą w nasze strony, by
obserwować zawody. Jeden dziki, nieujeżdżony koń z królewskich stajni i
śmiałkowie, którzy próbują go dosiąść, by zdobyć nagrodę – czyli rzeczonego
konia. Brzmi groźnie? Możliwe, w ciągu ostatnich pięciu lat nikt nie wygrał,
ale zamierzałam zmienić tę statystykę. Miasteczko było daleko, więc
chodzenie tam na piechotę nie wchodziło w grę. Potrzebowałam konia i
zamierzałam go wygrać.
Następnego ranka byłam gotowa do drogi. Ledwo świtało, gdy opuszczałam
dom z sakiewką dobrze ukrytą w mojej torbie, koszykiem, myśliwskim nożem
i zapasem optymizmu, którym mogłabym obdzielić małą wioskę.
Droga była prosta i nie sprawiła wiele kłopotów, mimo to odległość którą
pokonałam sprawiła, ze poczułam zmęczenie. Słońce stało wysoko i grzało
niemiłosiernie. Przepych targu mnie oczarował. Za każdym razem, gdy tu
przychodziłam feeria barw i dźwięków na chwilę zawładnęła moimi zmysłami.
Zdrowy rozsądek, który nagle pojawił się znikąd brutalnie przerwał mi
rozkoszną chwilę i kopniakami posłał przed siebie. Musiałam trzymać się
planu.
Ruszyłam prosto do zagród, gdzie trzymano zwierzęta. Już z daleka
widziałam, kłębiącą się masę zwierząt, mimo to nie miałam problemu z
wybraniem tych konkretnych.
- Leno, jak miło cię widzieć – odezwał się stary Marcel, jeden z wielu
handlarzy – wyrosłaś od kiedy cię ostatni raz widziałem. Czy jest tu gdzieś
twój ojciec? Mam dla niego świetny interes.
- Nie – odpowiedziałam, ciesząc się, że wiadomość o tym że wyrzucili mnie z
domu jeszcze się nie rozniosła – Dziś jestem tu sama.
- Sama tak daleko od domu? – zdziwił się staruszek.
Zignorowałam głupie pytanie i przeszłam do rzeczy.
993520609.001.png
- Chcę kupić tę kozę – wskazałam palcem czarną rogatą bestię, próbującą
przegryźć ogrodzenie na wprędce zwinięte z cienkich gałęzi - i tamtą owcę –
przeniosłam palec na puszystego merynosa, stojącego w zagrodzie obok.
Staruszek zacmokał i przyjrzał mi się podejrzliwie. Pewnie zamierzał zacząć
wypytywać dlaczego jestem tu sama i po co mi zwierzęta, ale przezornie
potrząsnęłam mu pełną sakiewką przed nosem. Złoto oślepiało większość
ludzi – smutne, ale użyteczne.
Dzięki temu, że odwiedzałam targ wielokrotnie świetnie orientowałam się w
cenach, nie dałam się więc naciągnąć, ale i nie targowałam się długo.
Zapłaciwszy za moje nowe zwierzątka ruszyłam przed siebie z lżejszą
sakiewką i dwiema upartymi gadzinami próbującymi zjeść każdy przejaw
zieleni, który napotkały.
Mój plan na dziś był w połowie zrealizowany. Teraz pozostał zrobienie
zakupów. Pewnie dużo wygodniej byłoby zrobić je jutro i przewieźć konno, niż
tachać je taki kawał pieszo, ale mały pesymista ukryty pod tym całym
optymistycznym obłoczkiem nadziei i samozadowolenia, od czasu do czasu
wyskakiwał z ukrycia i wrzeszczał „Spadniesz z tego konia i się połamiesz! A
potem umrzesz z głodu”, „Zginiesz marnie! Zginiesz marnie!” i inne takie
wielce pocieszające opinie.
Do młyna nie było daleko. Przynajmniej zamiast młynarza zastałam tylko
jego syna, który sprzedał mi mąkę bez zadawania pytań w stylu „Gdzie twój
ojciec? Jesteś tu sama?”. Wręcz przeciwnie, dowiedziałam się od niego, że z
okazji święta bogini Denan w niedziele odbędą się tańce i że on osobiście
bardzo rad byłby mojej obecności.
Po tej wcale niezawoalowanej próbie dania mi do zrozumienia, że wpadałam
mu w oko, grzecznie podziękowałam i zwiałam.
Koszyk z dwoma workami mąki ciążył mi niesamowicie, zajrzałam jeszcze
tylko do rzeźnika i kupiłam trochę mięsa, w końcu nie samymi jajkami żyje
dziewczyna.
Nie uszłam nawet kilka kroków gdy wprost na mnie wpadł stary Jarema.
Jego i tak zazwyczaj czerwona twarz dziś przypomniała dorodnego buraka.
Staruszek sapał ze zmęczenia i klął na czym świat stoi.
- Się cholerstwa namnożyło, psia mać wasza – mruczał pod nosem.
Oczywiście, że mogłam odejść nie pytając, ale czym byłoby życie bez
drobnych wyzwań? – myśl tą szybko przegnała odpowiedź zdrowego
rozsądku, który znowu niepostrzeżenie podkradł się od tyłu, żeby dodać
swoje trzy grosze. – Było by spokojniejsze i prostsze?
993520609.002.png
- Kto, aż tak się naraził? – zapytałam niewinnie.
- A – mruknął staruszek i potarł długą siwiejącą brodę – Się tego namnożyło,
suka głupia mnie się oszczeniła i co z tym począć. Karmić darmozjadów nie
będę. Nad rzekę idę. – powiedział i potrząsnął workiem z którego dochodziło
żałosne skomlenie.
Zdrowy rozsądek w tej chwili bezpowrotnie stracił swoje panowanie i został
zepchnięty na krańce mojej świadomości.
- Nie może pan ich utopić – pisnęłam, bo głos z przejęcia podniósł mi się o
kilka oktaw.
- A ta co – prychnął – darmozjadów trzymać nie będę, na co mnie kolejne
kundle? Co to mało w obejściu się tego wałęsa? Po płaszczyku cię poznałem
– powiedział rozglądając się dookoła – Miałem nadzieję, że twojego ojca
spotkam, to może on by je zabrał. Od was do rzeki bliżej. To gdzie on, hę?
- Dziś jestem sama – odpowiedziałam – Ja mogę je wziąć – wskazałam
podrygujący worek.
Staruszek poskrobał się po mocno łysiejącej głowie. – A ojciec twój nic
przeciwko mieć nie będzie? – zapytał nieufnie.
– Psy się w domostwie przydadzą, pilnować będą, żeby się kto obcy nie
pałętał.
- Ano, skoro tak. – Wręczył mi worek i ruszył w przeciwnym kierunku, jakby
weselszy, ze pozbył się kłopotu.
Czym prędzej otworzyłam worek. Z wnętrza wypadły dwa puchate szczeniaki.
- I co ja z wami teraz pocznę, co? – zapytałam głaszcząc białe pyszczki.
Od początku wiedziałam, że to był kiepski pomysł. Nie kupiłam krowy, za to
przygarnęłam dwa szczeniaki. Brawa dla tej panny.
Westchnęłam i wyjęłam z torby mój myśliwski nóż. Zdjęłam skórzany futerał
i… odcięłam dwa kawałki mięsa ze sztuki kupionej chwilę wcześniej u
rzeźnika. Po tym co przeszły w tym worku zasługiwały na odrobinę miłości.
Kiedy psy zajęte były jedzeniem wytarłam nóż i umieściłam go z powrotem w
torbie. Pogłaskałam szczeniaki po łebkach i ruszyłam w drogę. Jednym
gwizdnięciem przywołałam rozbrykane czworonogi i poprawiłam uchwyt na
ciężkim koszyku.
Szybko zdałam sobie sprawę z tego, że ludzie się na mnie gapią. Ale co się
dziwić. Musiałam wyglądać komicznie. Dziewczyna ubrana w spodnie, w
czerwonej pelerynie w jedynej ręce niesie koszyk pełen pakunków, za nią na
993520609.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin