87.txt

(20 KB) Pobierz
Julio Cortazar - "Autobus" 
Tłumaczenie - Zofia Chšdzyńska 
Tekst wklepał - Tomasz Kaczanowski <kaczuch@kki.net.pl> 
 
  - Może wracajšc przyniesiesz mi "El Hogar" - powiedziała senora 
Roberta, zasiadajšc w fotelu na sjestę. Klara porzšdkowała
lekarstwa  na stoliku na kółkach, przebiegała pokój dokładnym
spojrzeniem.  Tak, wszystko w porzšdku. Matylda zajmie się senorš
Robertš, w  razie czego jest pokojówka, która wie, co i jak.
Teraz może już wyjć,  ma dla siebie całe sobotnie popołudnie,
pójdzie do przyjaciółki, Anna  czeka na niš, pogadajš sobie, o
wpół do szóstej wypijš herbatkę,  radio, czekoladki. 
  O drugiej, kiedy fala urzędników ginie w bramach tylu domów,
na  Villa del Parque robi się przestrzennie i jasno. Postukujšc
obcasikami  Klara maszerowała przez Tinogastę i Zamudio,
rozkoszujšc się  listopadowym słońcem, poprzecinanym przez wyspy
cienia, które  rzucały stojšce wzdłuż jej drogi drzewa. Na rogu
Avenida San Marti i  Negoya, gdzie czekała na autobus 168, nad
jej głowš rozegrała się  bitwa wróbli, a florencka wieża San Juan
Maria Vianney wydała jej  się bardziej czerwona niż zwykle na tle
bezchmurnego nieba, tak  wysokiego, że przyprawiało o zawrót
głowy. Zegarmistrz don Luis  ukłonił jej się z aprobatš, jakby
doceniał jej zgrabnš figurkę, pantofle  jeszcze dodajšce jej
smukłoci, biały kołnierzyk u kremowej bluzki.    Pustš ulicš
nadjechał zapóniony 168 i z suchym parsknięciem  otworzył
automatyczne drzwi, aby Klara, jedyna pasażerka na tym  spokojnym
o tej porze przystanku, mogła wsišć. 
  Szukajšc drobnych w swojej przeładowanej torebce, Klara chwilę 
zwlekała z kupnem biletu. Konduktor, krępy młodziak, wycwaniony, 
jak trzeba stać, by nie stracić równowagi na wirażach i
przystankach,  patrzył na niš z mało życzliwym wyrazem twarzy.
Dwa razy zdšżyła  powtórzyć "za piętnacie", a on długo jeszcze
się na niš gapił, jakby  czym zdziwiony, zanim podał jej różowy
bilet; Klarze przypomniał  się dziecinny wierszyk: "O ten różowy
bilecik proszę, panie  konduktorze, tak dzi chłodno jest na
dworze, a ja lekki mam  żakiecik". Umiechnšwszy się do siebie
obejrzała się w tył i  zobaczyła wolne miejsce obok zapasowych
drzwi; usiadła na nim z tš  maleńkš przyjemnociš właciciela,
jakiej zawsze dostarcza miejsce  obok okna. Wtedy spostrzegła,
że konduktor w dalszym cišgu na niš  patrzy. Na rogu Avenidy San
Martin, koło mostu, przed samym  zakrętem, kierowca odwrócił się
i także na niš spojrzał; z odległoci  nie było to łatwe, w końcu
jednak odnalazł ja oczami, zagłębionš w  swym siedzeniu. Był to
kocisty blondyn o wygłodzonej gębie;  zamienił parę słów z
konduktorem, obaj popatrzyli na Klarę, potem  na siebie, autobus
szarpnšł i na dużej szybkoci wjechał w  Chorroarin. 
  "Para idiotów" - pomylała Klara, trochę pochlebiona, a trochę 
speszona. Wkładajšc bilet do portmonetki, kštem oka spojrzała na 
paniš z wielkim bukietem godzików, która siedziała przed niš. 
Wtedy pani też na niš popatrzyła; odwróciła się ponad bukietem
i  popatrzyła na niš łagodnym spojrzeniem krowy w ogrodzeniu, a
Klara  wyjęła lusterko i pogršżyła się w studiowaniu swoich warg
i brwi. Ale  i w karku poczuła co niemiłego; podejrzenie nowej
impertynencji  sprawiło, że odwróciła się szybko, tym razem już
naprawdę  zagniewana. O dwa centymetry od swojej twarzy natknęła
się na oczy  jakiego starego w sztywnym kołnierzyku, z bukietem
stokrotek,  wydajšcych prawie mdlšcš woń. Z głębi autobusu, z
długiego  zielonego siedzenia na końcu, wszyscy czterej
pasażerowie patrzyli na  Klarę, wydawali się krytykować co w
Klarze, która wytrzymywała  ich spojrzenia z wzrastajšcym
wysiłkiem, czujšc, że staje się to z  chwili na chwilę
trudniejsze, jednak nie z powodu uporczywoci tych  spojrzeń ani
nie z powodu bukietów, które trzymali w rękach, raczej  dlatego,
że oczekiwała jakiego uprzejmego rozwišzania, jakiego  powodu
do miechu, w rodzaju sadzy na nosie, której nie miała, a 
tymczasem na jej kiełkujšcym umiechu usadawiały się, mrożšc go, 
te spojrzenia uważne i nieprzerwane, tak jakby same bukiety na
niš  patrzyły. 
  Nagle zaniepokojona wsunęła się głębiej w siedzenie, chwilę 
zatrzymała oczy na zniszczonej poręczy przed sobš, potem
popatrzyła  na dwigienkę od zapasowych drzwi i przeczytała: "W
celu otwarcia  drzwi pocišgnšć dwignię do siebie i wstać";
wpatrywała się w  pojedyncze litery, ale nie łšczyła ich w słowa.
W ten sposób osišgała  jakš sferę spokoju, zawieszenie broni dla
myli. Ostatecznie nic w  tym dziwnego, że jadšcy patrzš na tego,
kto wsiadł ostatni, nic  nadzwyczajnego, że ludzie wiozš kwiaty
na Chacaritę, i właciwie  naturalne, że prawie wszyscy w
autobusie majš bukiety. Przejeżdżali  wzdłuż szpitala Alvear i
po stronie Klary cišgnęły się puste place, za  którymi daleko
wznosiła się La Estrella, strefa brudnych kałuż i  żółtych koni
ze zwisajšcymi u szyi postronkami. Klara nie mogła się  oderwać
od tego widoku, którego nawet blask słońca nie był w stanie 
rozweselić, zaledwie od czasu do czasu odważajšc się na szybki
rzut  oka w głšb wozu. Czerwone róże i kalie, dalej ohydne
mieczyki,  brudne jakie i zgniecione, ciemnoróżowe w sine plamy.
Pan przy  trzecim okienku (patrzył na niš, teraz nie, teraz
znowu) wiózł  godziki niemal czarne, zbite w jednš masę niby
pokryta krostami  skóra. Dwie dziewczyny o okrutnych nosach,
które siedziały z przodu  na bocznym siedzeniu, wspólnie trzymały
bukiet ubogich: 
chryzantemy i dalie, choć same nie były biedne, miały dobrze 
skrojone kurtki, plisowane spódniczki, białe podkolanówki i
patrzyły  na Klarę z wyższociš. Chciałaby zmusić do spuszczenia
oczu te  bezczelne smarkule, były to jednak cztery nieruchome
renice, no a  konduktor, a pan od godzików, a goršco w kark od
wszystkich  siedzšcych za niš, a stary w sztywnym kołnierzyku tak
blisko, a  młodzi na tylnym siedzeniu, La Paternal, bilety z
Cuenca skończone.    Nikt nie wysiadł. Stojšcy na przystanku
mężczyzna wskoczył  zręcznie i stanšł przed konduktorem, który
czekał na niego w połowie  autobusu, patrzšc mu na ręce.
Mężczyzna trzymał dwadziecia  centów w prawej, drugš obcišgał
sobie kurtkę. Zwlekał, nie zważajšc  na spojrzenie tamtego. "Za
piętnacie", doszło do uszu Klary. Tak jak  ona, za piętnacie.
Ale konduktor nie wyrywał biletu, w dalszym  cišgu patrzył na
pasażera, który wreszcie zdał sobie z tego sprawę i  zrobił jaki
zniecierpliwiony gest: "Powiedziałem panu, że za  piętnacie".
Konduktor podał mu bilet, który tamten odebrał, teraz z  kolei
czekał na resztę. Zanim ja dostał, wsunšł się lekko na puste 
miejsce obok pana z czarnymi godzikami. Wreszcie konduktor  
oddał mu pięć centów, raz jeszcze spojrzał na niego z góry, jakby
mu  badajšc głowę, ale tamten już tego nie zauważył, zapatrzony
w czarne  godziki. Pan od godzików również spojrzał na niego
parę razy,  wtedy młody człowiek oddał mu to spojrzenie; obaj
niemal  równoczenie zwrócili ku sobie głowy, ale nie
prowokacyjnie - po  prostu na siebie patrzyli. Klara była wcišż
zła na dziewczyny z  przedniego siedzenia; mało, że najpierw z
niej nie spuszczały oczu,  teraz przeniosły je na nowego
pasażera. Przez chwilę, podczas gdy  168 jechał bardzo szybko
wzdłuż muru Chacarity, wszyscy patrzyli na  chłopca i na Klarę,
tyle że na niš już nie wprost, teraz więcej  interesował ich nowo
przybyły, ale jakby ogarniajšc jš spojrzeniem  skierowanym na
niego, jakby łšczšc ich ze sobš tš wspólnš  obserwacjš. Co za
idioci z tych ludzi, każdy ma bukiet, każdy ma co  do
załatwienia, te dziewczyny także nie sš już dziećmi, a wszyscy 
tacy ordynarni. Miałaby ochotę uprzedzić nowego pasażera, czuła 
budzšce się w niej jakie bezpodstawne braterstwo w stosunku do 
niego. Miała ochotę powiedzieć: "Oboje wzięlimy bilety po 
piętnacie", tak jakby to mogło ich zbliżyć, dotknšć jego
ramienia,  poradzić mu: "Nie należy im się poddawać, to chamy,
ukryte za tymi  swoimi bukietami". Chciałaby, żeby przesiadł się
i zajšł miejsce obok  niej, ale chłopiec (z bliska było widać,
że jest bardzo młody, mimo  twardoci w wyrazie twarzy) opadł na
najbliższe wolne siedzenie. Na  poły rozbawiony, a na poły
zdziwiony rewanżował się spojrzeniem  konduktorowi, dwom
dziewczynom, pani z mieczykami. Pan z  czarnymi godzikami miał
teraz głowę odwróconš w tył i patrzył na  Klarę, patrzył bez
wyrazu, spojrzeniem matowym i porowatym jak  pumeks. Odpowiadała
mu z uporem, ale czuła się jakby wydršżona,  chwilami brała jš
ochota, by wysišć (ale ta ulica, tak daleko od  przystanku, i
w dodatku bez powodu, tylko dlatego, że nie ma  bukietu);
zauważyła, że chłopak także zaczšł być niespokojny, że  rzucał
spojrzenia na lewo, na prawo, wreszcie obejrzał się do tyłu, a 
wtedy na jego twarzy odbiło się zaskoczenie na widok czterech 
pasażerów z tylnego siedzenia i starego w sztywnym kołnierzyku,
z  bukietem stokrotek. Oczy chłopca przeliznęły się po twarzy
Klary,  przez sekundę zatrzymały się na jej ustach, na jej
brodzie; ale z  przodu już cišgnęły go spojrzenia konduktora,
dwóch smarkul, pani z  mieczykami, tak że odwrócił się wreszcie
i spojrzał na nich jakby  zwyciężony. Klara porównywała to, co
sama czuła przed chwilš, z  tym, co teraz niepokoiło pasażera.
"Biedny, także z pustymi rękami",  pomylała bezsensownie.
Wyczuwała w nim jakš bezbronnoć, miał  przecież tylko oczy, aby
powstrzymać ten zimny ogień spadajšcy na  niego ze wszystkich
stron. 
  Nie zatrzymujšc się 168 wpadł w kręte ulice wiodšce na
esplanadę  przed cmentarzem. Dziewczyny przeszły przez cały
autobus i usiadły  obok wyjcia. Za nimi ustawiły się stokrotki,
mieczyki, kalie. Z tyłu  stłoczona grupa, której kwiaty pachniały
dla Klary, spokojnie  siedzšcej obok swego okna, ale uradowanej
na widok tylu 
wysiadajšcych; jak przyjemnie będzie jechać pozostały odcinek. 
Czarne godziki wstały, młody pasażer podniósł się, żeby je 
przepucić, i stał tak pochylony, częciowo wepchnięt...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin