Björnson Björnstjerne - Marsz weselny.pdf

(336 KB) Pobierz
949759028.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
BJÖRNSTJERNE BJÖRNSON
Marsz weselny
ł.  
W ubiegłym stuleciu mieszkał w jednej z największych skalnych dolin Norwegii grajek,
który później został uwieczniony w historii podań ludowych. Przypisywano mu sporo
bajek i melodii; kilka z nich usłyszał on, jak opowiadano, od duchów podziemnych, jedną
piosenkę nawet od samego diabła, a inną skomponował, aby uratować swe życie, i tak
dalej…
Spośród wielu marszów, jakie ułożył, wsławił go zwłaszcza jeden, którego historia nie
skończyła się wraz ze śmiercią twórcy, ale przeciwnie, wtenczas dopiero zaczęła się na
dobre.
Grajek, Ole Haugen, biedny chałupnik mieszkający wysoko w górach, miał córkę
imieniem Aslaug, która odziedziczyła po nim w spadku niepospolity rozum oraz zdolności
muzyczne. Dotyczyło to nie tyle samej gry, ile tego, co przenikało całą jej istotę. Miała
w sobie coś lekkiego i radosnego, zarówno w mowie, jak śpiewie, w chodzie i tańcu.
Posiadała także szczególnie miły głos, który był właściwością całego rodu.
Pewnego dnia powrócił z dalekich podróży młody chłopak, syn bogatego właściciela
starego folwarku Tingvold. Był on trzecim jego synem. Dwaj starsi zginęli tragicznie,
gdyż utonęli podczas powodzi, i on miał odziedziczyć ojcowskie gospodarstwo.
Spotkał on Aslaug na wielkim weselisku i od razu się w niej zakochał. Było to wów-
czas rzeczą niesłychaną, by syn bogatego właściciela, pochodzący z tak zasiedziałej, starej
rodziny, mógł się starać o dziewczynę biedną i z niskiego stanu, jaką była Aslaug.
Ale młodzieniec ten przebywał długo na szerokim świecie i oświadczył rodzicom, że
na obczyźnie da sobie sam radę, więc jeśli nie otrzyma tutaj tego, czego pragnie, wyrzeknie
się dziedzictwa.
Przestrzegano go ogólnie, że taka obojętność wobec rodu oraz lekceważenie dzie-
dzicznej ziemi zemści się na nim. Mówiono również, że w tym wszystkim były czary
Olego Haugena, być może dzięki mocy, wobec której ludzie powinni drżeć ze strachu.
Przez cały bowiem czas, kiedy pomiędzy synem a rodzicami toczyła się walka o tę spra-
wę, Ole Haugen był w wyśmienitym humorze. Gdy wreszcie syn wygrał, grajek oświad-
czył, że skomponował dla młodej pary marsz weselny, o którym nie zapomną najdalsze
pokolenia rodu Tingvoldów.
— Lecz niech Bóg zmiłuje się — dodał — nad panną młodą, która przy jego dźwię-
kach nie pójdzie tak ochotnie do ołtarza, jak córka biednego komornika z Haug!
Ludzie upatrywali w tym wpływ złego ducha.
Tak mówi podanie. I zaprawdę bardziej od podania potwierdza się fakt, że jeszcze do
dzisiejszego dnia w całej okolicy ludzie przepadają za muzyką i śpiewem, przeto w dawnych
czasach zamiłowanie to musiało być nierównie większe. Nie mogłoby to trwać długo,
gdyby nie zjawiał się od czasu do czasu ktoś, kto wzbogacał i utrwalał ów skarb tradycyjny.
Ole Haugen musiał na tym polu położyć zasługi niepoślednie¹.
Legenda powiada dalej, że marsz weselny Olego Haugena był najweselszym, jaki sły-
szano kiedykolwiek na świecie. Toteż para, która pierwsza przy jego dźwiękach pojechała
do kościoła i nim została powitana po powrocie do domu, była najszczęśliwsza spośród
¹ nelen — tu: niemały.
949759028.002.png 949759028.003.png
 
wszystkich, jakie od wieków dawnych zjawiły się na ziemi. I chociaż mieszkańcy Tin-
gvoldu z dawien dawna byli piękni i dorodni, a od tego czasu stali się jeszcze piękniejsi
— to onej parze i pod tym względem należy przyznać pierwszeństwo.
Przechodzimy teraz od legendy do prawdy, na Olem Haugenie kończy się bowiem
podanie, a zaczyna rzeczywista historia. Wedle niej ów marsz weselny stał się klejnotem
rodzinnym, którego nie używano tak rzadko, jak to bywa z innymi klejnotami. Prze-
ciwnie, posługiwano się nim często, to znaczy, że marsz ów w całym Tingvoldzie ciągle
nucono, śpiewano, świstano, trąbiono, grano od paradnej komnaty aż do stajni, od stodół
i gumien do lasu, a jedyne dziecko, jakie mieli szczęśliwi małżonkowie, było przez ojca,
matkę, niańkę i resztę służby w takt owego marsza kołysane i huśtane na rękach. To samo
dziecko, gdy tylko mogło wymówić czy wyśpiewać cokolwiek, samo z siebie zaczynało
znowu od tegoż marsza weselnego.
Dziecko nosiło imię Astrid. Dar śpiewu był wrodzony każdemu członkowi rodzi-
ny, więc mała dziewczynka, od lat dziecięcych żywa i wesoła, niebawem po mistrzowsku
wyśpiewywała tę triumfalną pieśń rodziców, wieszczącą jej samej najlepsze nadzieje na
przyszłość.
Nikogo zapewne nie zdziwi, jeśli powiemy, że Astrid doszedłszy do lat dojrzałych
sama zapragnęła wyszukać sobie męża. Może przesadą jest to, co powiadają o liczbie jej
konkurentów — prawdą jest atoli, że bogata i urodziwa dziewczyna doszła do dwudziestu
trzech lat życia i nie miała narzeczonego.
Pewnego dnia wyszło na jaw, co było powodem tego dziwnego faktu. Przed wielu
laty matka Astrid wzięła do siebie wprost z gościńca opuszczone dziecko cygańskie. Co
prawda chłopak nie był Cyganem, ale tak go wszyscy nazwali, a przede wszystkim Aslaug
sama.
Gdy się matka dowiedziała, że ta szalona Astrid — czy ktoś może sobie wyobrazić
podobne głupstwo — zaręczyła się z nim pewnego dnia w polu, rumor zrobił się straszny.
Teraz wiedziano, czemu oboje śpiewali i gwizdali ustawicznie marsz weselny wszędzie,
gdzie tylko byli: czy to na strychu, czy w lamusie, czy w lesie, czy na furze siana… słowem,
wszędzie i ciągle, w dzień i w nocy.
Oczywiście chłopak został natychmiast wygnany z domu i okazało się, że nikt bardziej
od córki komornika nie dba o przywileje rodu. A ojcu przyszły teraz na myśl owe dawne
proroctwa z tego czasu, kiedy on sam zaparł się swoich tradycji rodzinnych. Rodzina miała
się powiększyć o zięcia wziętego z ulicy… Straszne!
Wszyscy mieszkańcy doliny byli tegoż samego zdania.
Tymczasem Cygan Knut, bo takie było jego imię, zabrał się do handlu, zwłaszcza do
handlu bydłem, i był powszechnie znany. W całej okolicy on pierwszy jął się takiej pracy
na wielką skalę. Był pionierem nowej gałęzi zarobku i spowodował, że chłopi uzyskali
teraz wyższe ceny, a wielu z nich doszło do znacznego majątku.
Obok tego Knut bardzo ochotnie brał udział w pijatykach i bitkach wszelkiego rodzaju
i o tym przede wszystkim ludzie mówili, nie byli bowiem w stanie poznać się na jego
zdolnościach kupieckich i nadzwyczajnym sprycie.
Kiedy Astrid skończyła lat dwadzieścia trzy, sprawa stanęła na ostrzu miecza. Al-
bo cały majątek miał przejść na boczną linię i wyjść z bezpośredniego posiadania rodu
Tingvoldów, albo Knut musiał stać się jego członkiem. Rodzice przez swoje małżeństwo
utracili moralny wpływ na córkę, która mogła się teraz skutecznie opierać ich woli.
I stało się, jak chciała Astrid. Piękny, wesoły Knut pojechał z nią pewnego dnia do
kościoła z tłumnym orszakiem. Dziedziczny marsz weselny, arcydzieło dziadka, grzmiał
i huczał po całej dolinie, a oni sami nucili go także z uczuciem wielkiej radości.
Wszyscy byli weseli, nawet rodzice, którzy tak długo stawiali opór, uśmiechali się
teraz, aż się temu powszechnie dziwiono.
Po weselu objął Knut gospodarstwo, a rodzice poszli na łaskawy chleb. Ale posia-
dłość była tak rozległa, że wszyscy zachodzili w głowę, jak Knut i Astrid dadzą sobie
radę. W dodatku ogromne te dobra były dotąd dosyć licho administrowane i skutkiem
tego gospodarstwo szwankowało. Knut zaczął od tego, że najął potrójną liczbę czeladzi
i robotników, wszystko urządził inaczej i włożył w to sumę przekraczającą wyobrażenie
mieszkańców doliny. Przepowiadano mu też niechybną ruinę.
  Marsz weselny
Ale Cygan, jak go i teraz jeszcze zwano, był wesoły i ta wesołość udzieliła się też
jego żonie. Cicha, dawniej smukła dziewczynka rozrosła się i przemieniła w tęgą kobietę.
Wszystko dobrze się układało, rodzice byli zadowoleni. Teraz dopiero zrozumieli wszyscy,
że Knut wniósł do Tingvoldu coś, czego tu dotąd nie znano, mianowicie — kapitał.
Zarazem wśród swoich długich włóczęg nabrał doświadczenia. Umiał się obchodzić
z towarem i dbać o to, aby robotnicy i służba byli zadowoleni i chętni do pracy. Wszystko
złożyło się na to, że po latach dwunastu nie można było poznać dawnego Tingvoldu.
Budynki były nowe, liczba bydła potroiła się i wszystko wyglądało wyśmienicie, a Knut
w długim szlaoku, z piankową fajką w zębach spędzał wieczory przy szklance grogu
z kapitanem, pastorem i wójtem.
Astrid podziwiała go jako najmędrszego, najdzielniejszego człowieka na całym świecie
i sama opowiadała, że w młodych latach tylko dlatego popijał i brał udział w bijatykach,
by o nim szeroko mówiono.
Szła za jego przykładem we wszystkim, nie chciała tylko zmienić stroju i sposobu
życia, zachowując swój ludowy ubiór i obyczaje. Knut godził się, by każdy żył, jak mu
wygodniej, przeto i pod tym względem panowała między nimi zupełna zgoda.
Spraszał znajomych, a Astrid im usługiwała. Zresztą ubierał się dosyć niepokaźnie,
gdyż był za mądry, by błyszczeć swym majątkiem i żyć na wysokiej stopie. Niektórzy
twierdzili, że przez grę w karty oraz skutkiem stosunków i wpływu, jaki mu to daje,
zarabia bez porównania więcej niż się z pozoru wydaje, ale były to zapewne jeno plotki.
Mieli kilkoro dzieci, których dzieje nas nie obchodzą. Jeden tylko, najstarszy, Endrid,
spadkobierca majątku, przeznaczony był na to, by świetność rodu okryć dalszym blaskiem.
Odznaczał się, jak wszyscy w rodzie, wielką pięknością, ale w głowie miał tyle jeno, ile
starczyło na „domowy użytek”, jak to często bywa z dziećmi aż nazbyt uzdolnionych
rodziców.
Ojciec zauważył to zaraz i postanowił zapobiec temu brakowi przez wyśmienite wy-
kształcenie. Z tego powodu wziął do domu nauczycieli i Endrid, zaledwie dorósł, musiał
uczęszczać do szkoły rolniczej, której poziom właśnie w tym czasie uległ znacznej popra-
wie, a potem został wysłany do miasta.
Wrócił do domu jako cichy, nieco przemęczony naukami młodzieniec, ale nie przy-
swoił sobie miejskiej ogłady do tego stopnia, jak tego pragnął ojciec. W ogóle nie był
zbyt pojętny.
Na tego dobrego chłopca zagięli parol zarówno kapitan, jak i pastor, ponieważ obaj
mieli sporo córek. Jeżeli jednak, mając podobne zamysły, z coraz większą uprzejmością
odnosili się do Knuta, to srodze się mylili. Myśl o ożenku syna z którąś z biednych,
niemających pojęcia o wielkim gospodarstwie córek kapitana lub pastora ani na chwilę
nie zagościła w głowie Knuta. Stąd też uważał za potrzebne ostrzegać syna przed czymś
podobnym.
Było to zresztą zbędne, bo sam Endrid wiedział równie dobrze jak ojciec, że ich ród
musi doznać wyniesienia w inny sposób, że musi wchłonąć w siebie krew innego rodu,
równego im liczbą pokoleń i znaczeniem.
Na nieszczęście Endrid był młodzieńcem nieco niezręcznym i niezaradnym w tych
sprawach, wskutek czego wszyscy poczęli odnosić się do niego z podejrzliwością. Roz-
niosła się fama, że rozgląda się on za dobrą partią, a jeśli komuś raz taką łatkę przyczepią,
to chłop staje się podejrzliwy i ostrożny.
Endrid spostrzegł to od razu, bo chociaż nie był sprytny, odznaczał się wielką wrażli-
wością. Zauważył też, że miejski strój i — jak mówiono — cygańska mądrość nie wpływa-
ją bynajmniej korzystnie na poprawę jego położenia. Miał dużo szlachetności i uczciwego
charakteru oraz subtelności, przeto przykrości doznane tu i ówdzie skłoniły go do sta-
nowczego kroku. Wyzbył się miejskiego stroju i miejskiego sposobu wyrażania się i zaczął
pracować u swego ojca jako zwyczajny parobek.
Ojciec zrozumiał to wszystko prędzej jeszcze od syna i poprosił żonę, by udawała, że
nie spostrzega zmiany w jego postępowaniu.
Nie mówiła przeto z synem o małżeństwie. Nikt nie dał mu poznać, iż dostrzega zmia-
nę, jaka w nim zaszła. Przeciwnie, ojciec zaczął go coraz bardziej wtajemniczać w swe pla-
ny powiększenia gospodarstwa i jego udoskonalenia, wprowadzał go z wolna w szczegóły
i dawał wskazówki, tak że powoli cały zarząd przeszedł w ręce Endrida.
  Marsz weselny
I ojciec nie pożałował tego. Endrid pracował, lata mijały, zaczynał już teraz trzydziesty
pierwszy rok życia, powiększył majątek ojcowski, a zarazem nabrał doświadczenia, pew-
ności i śmiałości w interesach. Przez cały ten czas nie uczynił ani jednej próby starania
się o jakąś dziewczynę zarówno w sąsiedztwie, jak i w innych okolicach i rodzice zaczęli
obawiać się, że może całkiem wybił sobie żeniaczkę z głowy.
Ale tak nie było. W sąsiedztwie mieszkała pewna rodzina dosyć zamożna, zaliczana
do pierwszych rodów okolicy, której członkowie już niejednokrotnie przedtem wchodzili
w związki małżeńskie z Tingvoldami. Była tam dziewczyna, z którą Endrid znał się dobrze
jeszcze za lat dziecięcych i którą nawet lubił serdecznie. Niezawodnie z dawna już ją sobie
upatrzył za żonę, gdyż w pół roku po jej konfirmacji zaczął się starać ojej rękę. Miała
wówczas siedemnaście, a on trzydzieści jeden lat.
Randi — takie miała imię — nie wiedziała w pierwszej chwili, co ma uczynić. Zwró-
ciła się do rodziców, a ci złożyli całą sprawę w jej własne ręce. Powiedzieli, że Endrid
jest zacnym człowiekiem, co do majątku zaś, to nie znajdzie nigdzie bogatszego męża.
Co prawda różnica wieku jest znaczna i nie wiadomo, czy podoła gospodarstwu na tak
wielkim majątku oraz czy potrafi wżyć się w nieznane sobie stosunki. Sama musi to roz-
strzygnąć i zadecydować — mówili — wszakże o nią samą tutaj wyłącznie idzie.
Randi wydawało się, że rodzice woleliby, aby takiemu konkurentowi dała odpowiedź
przychylną, a nie odmowną. Sama zaś nie była zdecydowana, jak ma postąpić.
Udała się przeto do matki Endrida, wiedząc, że ta ją lubi. Była pewna, iż matka wie
o zamiarach syna, spostrzegła jednak ze zdumieniem, że jest inaczej, że nie wie nic. Matka
uradowała się tak bardzo, że najgoręcej zaczęła ją namawiać, by wyraziła swą zgodę na
małżeństwo.
— Pomogę ci! — powiedziała. — Ojciec nie chce ani grosza, ma swego dosyć, nie
chce też, by dzieci czekały na jego śmierć. Podział majątku nastąpi natychmiast, a mała
cząstka z której żyć będziemy, przypadnie wam również po naszej śmierci. Widzisz przeto,
że z naszej strony nie spotkają cię żadne trudności.
Tak, Randii wiedziała, że Astrid i Knut są to ludzie, którzy jej nie sprawią zawodu.
— A Endrid — dodała matka — jest dobry i rozsądny.
W istocie tak było i Randi nie obawiała się żadnych przykrości z jego strony. Nie była
tylko pewna, czy potrafi podołać swym obowiązkom.
W kilka dni później wszystko zostało ułożone. Endrid był zadowolony i rodzice rów-
nież. Rodzina narzeczonej zażywała szacunku, dziewczyna była piękna i rozumna, tak że
pod tym względem stanowiła może najlepszą partię w całej okolicy.
Wesele, którego szczegóły uzgodnili rodzice obu stron, miało się odbyć tuż przed
żniwami, bo nie było powodu zwlekać z tym długo.
Ale ludzie niewtajemniczeni w te sprawy patrzyli na wszystko w inny sposób. Sądzo-
no powszechnie, że młoda, ładna dziewczyna „sprzedała się”. Była tak młoda, że zaledwo
wiedziała, co znaczy małżeństwo, i stary Knut pchnął syna w konkury, zanim inni spo-
strzegli, że dziewczyna jest dojrzała. Wszystko przypisywano jego chytrości.
Coś niecoś z tej gadaniny doszło do uszu Randi, ale Endrid okazywał jej tyle miłości
i czynił to w sposób tak pokorny niemal, że nie chciała z nim zrywać. Mimo to stosunki
ich oziębiły się nieco. Rodzice słyszeli oczywiście te plotki i zawistne uwagi, ale udawali,
że wszystko jest w porządku.
Wesele miało być szumne, może nawet dlatego, by zadać kłam pogłoskom, i samej
Randi było to na rękę. Zaproszono oczywiście także zwykłych towarzyszy Knuta: kapitana,
pastora i wójta z rodzinami i mieli oni wziąć udział w orszaku weselnym zdążającym do
kościoła.
Z tego też powodu nie chciał Knut muzykantów. Uważał to za zwyczaj przestarzały
i zanadto chłopski. Ale Astrid obstawała przy tym, by rodzinny marsz towarzyszył pań-
stwu młodym w pochodzie ślubnym w jedną i drugą stronę. Zanadto kochała ten marsz,
by miała nie przypomnieć go sobie na weselu własnego syna.
Knut nie zawracał sobie zbytnio głowy „poezją” i temu podobnymi rzeczami, przeto
zostawił żonie wolną wolę. Astrid dała zatem znać rodzicom Randi, by zamówili muzy-
kantów i kazali im grać dawny marsz, który długo spoczywał w zapomnieniu, bo poko-
lenie ostatnie pracowało w ciszy, bez muzyki i śpiewek. Przyszedł jednak czas właściwy
i marsz musiał wrócić do swych praw.
  Marsz weselny
Zgłoś jeśli naruszono regulamin