dla Kristine
Tak wiele lat od tego pierwszego pocałunku,
a magia wciąż coraz silniejsza
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Liście
- Mam dziesięć lat, zawsze nazywałeś mnie Wanią. We wszystkich dokumentach i w szkolnym dzienniku jest wyraźnie napisane, że nazywam się Iwan Pietrowicz Smiecki. A ty mi mówisz, że nie wiedzieć kiedy stałem się Izaakiem Szlomą. Co, jestem żydowskim tajnym agentem?
Ojciec Wani słuchał w milczeniu, z twarzą nieprzeniknioną, gładką jak pergamin. Matka, która nie brała udziału w rozmowie, miała taką minę, jakby z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Coś ją bawiło? A jeśli tak, to co? Wania? Mąż, który zapałał nagłym upodobaniem do judaizmu?
Cokolwiek wywołało ten prawie uśmiech, Wania nie miał ochoty budzić śmieszności. Nawet w wieku lat dziesięciu godność miała dla niego wielkie znaczenie. Opanował się i mówił spokojniej.
- Jemy wieprzowinę - wytknął z naciskiem. - Raki. Kawior.
- Według mnie Żydzi mogą jeść kawior - pospieszyła z zapewnieniem matka.
- Już słyszę, jak wszyscy będą szeptać, mówić do mnie ”ty żydziaku”, jak mi powiedzą, że ścigają się tylko z Rosjanami. Już nigdy nie będę mógł z nimi biegać, a jestem najszybszy. Jutro nie pozwolą mi nawet mierzyć czasu. A przecież to mój stoper!
- Właściwie stoper jest mój - odezwał się ojciec.
- Dyrektor nie pozwoli mi siedzieć z innymi dziećmi, bo nie jestem Rosjaninem ani Ukraińcem, tylko innostrańcem, Żydem. Dlaczego nie umiem mówić po hebrajsku? Zmieniłeś wszystko, więc czemu nie to?
Ojciec wzniósł oczy ku sufitowi.
- Dlaczego tak patrzysz? Modlisz się? Kiedy mówię za dużo, zawsze spoglądasz w sufit. Rozmawiasz z Bogiem?
Ojciec popatrzył na Wanię. Miał oczy o ciężkim spojrzeniu -oczy naukowca, podkrążone, o powiekach opuchniętych od czytania hektarów drukowanych słów.
- Słuchałem cię - powiedział. - Masz dziesięć lat; chłopiec, który myśli, że jest bardzo mądry i gada jak najęty, nie okazuje ojcu szacunku ani zaufania. Zrobiłem to dla twojego dobra.
- I Bożej chwały - dodała matka.
Czy kpiła? W przypadku matki Wania nigdy nie był niczego pewien.
- Tylko dla ciebie to robię - ciągnął ojciec. - Myślisz, że chodzi mi o mnie? Moja praca jest tutaj, w Rosji. Stare manuskrypty. To, czego potrzebuję od innych krajów, dostaję dzięki renomie, na którą sobie ciężko zapracowałem. Dobrze zarabiam.
- Zarabiałeś - wtrąciła matka.
Po raz pierwszy Wania zrozumiał, że jeśli on zostanie wykluczony z grona kolegów, to kara ojca może się okazać jeszcze bardziej dotkliwa.
- Wyrzucili cię z uniwersytetu? Ojciec wzruszył ramionami.
- Studenci i tak będą do mnie przychodzić.
- Jeśli cię znajdą - dorzuciła matka. Ciągle z tym dziwnym uśmiechem.
- Znajdą mnie! Albo nie! - krzyknął ojciec. - Będziemy mieli co jeść albo nie! Ale wyślemy Wanię - Izaaka - z tego kraju, żeby dorósł tam, gdzie ten jego tupet, ten brak szacunku dla wszystkich, którzy nie spełniają jego wygórowanych wymagań, będzie nazwany twórczym podejściem albo rokendrolową inteligencją!
- Rock and roli to muzyka - powiedział Wania.
- Muzyka to Prokofiew, Strawiński, Czajkowski, Borodin i Rimski-Korsakow, nawet Rachmaninow, to jest muzyka! Rock and roli to przemądrzali chłopcy, którzy dla nikogo nie mają szacunku, rock and roli to ty. W szkole ciągle pakujesz się w jakieś kłopoty! Z takim nastawieniem nigdy nie dostaniesz się na studia. Dlaczego tylko ty jeden w całej Rosji nie potrafisz ugiąć się przed władzą?
Ojciec zadawał to pytanie wiele razy wcześniej, i także tym razem wydawało się, że jest bardziej dumny niż zmartwiony. Podobało mu się, że Wania mówi to, co myśli. Sam go do tego zachęcał. Ale jak to się stało, że nagle zadeklarował wyznanie mojżeszowe całej rodziny i zaczai się ubiegać o wizę do Izraela?
- Zdecydowałeś beze mnie, a teraz uważasz, że to moja wina?
- Muszę cię stąd wywieźć, żebyś dorastał w wolnym kraju.
- Izrael to kraj wojny i terroryzmu! Zrobią ze mnie żołnierza! Każą mi strzelać do Palestyńczyków i palić ich domy.
- To kłamliwa propaganda. Poza tym to bez znaczenia. Mogę ci obiecać, że nigdy nie będziesz izraelskim żołnierzem.
Wania milczał przez chwilę z urazą. Potem zaświtało mu, dlaczego ojciec jest taki pewien.
- Wcale nie zamierzasz jechać do Izraela! Ojciec westchnął.
- Nie mów hop, póki nie przeskoczysz.
Ktoś zapukał do drzwi. Matka poszła otworzyć.
- Może przez jakiś czas nie będziesz tu chodzić do szkoły - ciągnął ojciec. - A co do tych bzdur o bieganiu, nigdy nie zostaniesz mistrzem świata, to dla Murzynów. Za to twój umysł pozostanie sprawny, kiedy nogi już osłabną. Są takie kraje, w których będziesz ceniony.
- Co to za kraje?
Matka wpuściła kogoś do mieszkania.
- Może Niemcy. Może Anglia. Może Kanada.
- Ameryka - szepnął Wania.
- Kto wie? Zależy, który uniwersytet zechce przyjąć podstarzałego znawcę literatury słowiańskiej.
Ameryka. Wróg. Rywal. Kraj dżinsów, rock and roiła, zbrodni, kapitalizmu, biedy i ucisku. Lub nadziei i wolności. Wszystkie te opowieści o Ameryce - plotki, rządowe gazety... Był rok 1975, wojna w Wietnamie skończyła się przed paroma laty - Ameryka miała krew na rękach. Ale jedno powtarzało się i w propagandzie, i w zazdrosnych komentarzach - Ameryka jest najważniejszym państwem na świecie. I to tam ojciec chciał go wysłać. To dlatego żydowscy krewni matki nagle stali się tacy strasznie ważni, oni i babka ojca po kądzieli. Żeby pojechać do Ameryki.
Nagle Wania niemal wszystko zrozumiał.
Potem matka wróciła do pokoju.
- Już jest.
- Kto? - spytał Wania.
Rodzice spojrzeli na niego wzrokiem bez wyrazu.
- To mohel - powiedziała wreszcie matka. Potem wyjaśniła, co ten stary Żyd ma zrobić z jego penisem.
W dziesięć sekund później Wania był już na ulicy, uciekając ile sił w nogach. Nie zamierzał pozwolić, by ktoś odciął mu część członka tylko po to, żeby potem mogli wsiąść w samolot i polecieć do kraju kowbojów. Zanim wrócił do domu, mohel już odszedł, a rodzice nie napomknęli ani słowem o tej niespodziewanej ucieczce. Ale on nie robił sobie żadnych nadziei. W jego rodzinie milczenie nie oznaczało rezygnacji, a jedynie taktyczny zwód.
Choć mohel zniknął z horyzontu, Wania ciągle szukał ukojenia w bieganiu. Wyobcowany w szkole, pozbawiony zabaw z kolegami, nieustannie, dzień po dniu biegał po ulicach, uskakiwał przed przeszkodami, zostawiając za sobą niezadowolone pomruki i okrzyki: Uważaj! Nie pędź tak! Okaż trochę szacunku! Szaleniec! Dla niego była to muzyka miasta.
Marzyć potrafił tylko podczas biegu. Dotąd nie znał ograniczeń. Wydawało mu się, że jest zdany na łaskę i niełaskę wiatru, niosącego go tu i tam, prawdziwie przypadkowe życie, w którym nie ma mowy o celu. Dziwaczne, niestworzone plany ojca. Ironiczne spojrzenie matki, traktującej życie niczym pasmo zabawnych wydarzeń, wśród których mimochodem robi się to, co trzeba. A mnie trzeba, mamo, wzbić się pod niebo jak latawiec, zerwać sznurek i pofrunąć bez żadnych ograniczeń. Trzeba mi, ojcze, który przestawiasz szachy na planszy życia, pozostać bezpiecznie w pudełku.
Zapomnijcie o mnie!
Ale bieg nie mógł go uchronić przed zamiarami innych. Nie dawał wolności, gdyż rodzice - jak zwykle - pominęli milczeniem jego drobne manie. Nawet włączyli je do swojej historii; raz podsłuchał, jak opowiadali jakiemuś nowemu żydowskiemu znajomemu, że z Izaakiem trzeba postępować cierpliwie, bo jest pomiędzy dwiema rzeczywistościami. Jedną mu skradziono, a do drugiej jeszcze nie dojrzał.
Dopiero kiedy sam ojciec poddał się owemu rytuałowi męskiego posłuszeństwa, Wania zdał sobie sprawę, że cała ta afera nie dotyczy tylko jego. Ojciec chciał wrócić do zwykłych zajęć, ale to okazało się niemożliwe; nie wspomniał o tym ani słowem, bo ból i zażenowanie niemal odebrały mu mowę.
Matka, zawsze spiesząca z pomocą, nie mówiła, co mohel zrobił jej mężowi, ale Wania dałby głowę, że na jej twarzy pojawiał się niemal niedostrzegalny ironiczny uśmiech, kiedy ojciec prosił o coś, co zwykle przyniósłby sam. Przez jakiś czas rozważał, czy matka uważa te religijne szopki za zabawne, ale kiedy rana przestała ojcu dokuczać i życie wróciło do stanu, jaki obecnie stanowił dla nich normę, Wania nabrał podejrzeń, że pomimo całej swojej ironii właśnie matka jest prawdziwie wierzącą osobą w ich rodzinie.
Może zawsze tak było, choć - jak wszyscy Rosjanie - smarowała chleb aromatycznym smalcem ze skwarkami. Nawrócenie ojca stanowiło część większego planu; matka po prostu wiedziała, kto rządził wszechświatem. Ojciec zmuszał się do postępowania zgodnie z zasadami wiary. Matka nie miała wątpliwości, że Bóg istnieje. Po prostu o nim nie mówiła. ”Hitlerowcy zabili sześć milionów Żydów - powiedziała ojcu. - A twój głos, twoja modlitwa, ma wypełnić to milczenie? Czy kiedy umiera dziecko, pocieszasz jego rodziców, dając im szczeniaka?”
Matka najwyraźniej wierzyła nie tylko w istnienie Boga, ale w dodatku uważała, że to ten sam Bóg, który uczynił naród żydowski wybranym w czasach, gdy Abraham podróżował ze swoją bezpłodną żoną, udając, gdy wpadła w oko jakiemuś władcy, że to jego siostra.
Tę opowieść Wania lubił najbardziej. Ojciec zdecydował, że będą razem studiować Torę, więc chodzili do mieszkania rabina i słuchali, jak czyta po hebrajsku, a potem tłumaczy. W drodze do domu rozmawiali o tym, co usłyszeli. ”To mają być religijne historie? - pytał ciągle Wania. - Juda śpi z prostytutką, ale potem okazuje się, że to jego synowa, więc w oczach Boga wszystko jest w porządku?”
Historia o obrzezaniu Sychema okazała się punktem zwrotnym. Dina, córka Jakuba, została zgwałcona przez księcia Sychema. Książę chciał się z nią ożenić, a Jakub uznał, że to, owszem, interesująca propozycja, ale dwunastu braciom Diny bardziej zależało na pomszczeniu nadwerężonego honoru siostry niż na wydaniu jej za bogatego pana, który w przyszłości zasiądzie na tronie, dlatego powiedzieli księciu, że wraz ze wszystkimi mężczyznami w mieście ma poddać się obrzezaniu. Gdy zaś było już po wszystkim i książę wraz ze swymi ludźmi leżał i jęczał z bólu, synowie Jakuba wyciągnęli miecze i zamordowali wszystkich. Pod koniec tej historii Wania zwrócił się do ojca:
- Może jednak pozwolę się obrzezać.
Ojciec spojrzał na niego, całkowicie zbity z tropu.
- Zmieniłeś zdanie akurat po tej opowieści? Wania wzruszył ramionami.
- Czy jest jakaś nadzieja, że mi to wytłumaczysz?
- Tylko się zastanawiam - mruknął Wania. Wyjaśniłby, gdyby potrafił. Zanim poznał opowieść, nie chciał nawet myśleć o obrzezaniu; po usłyszeniu, obrzęd stał się dla niego zrozumiały, a skoro był zrozumiały, wkrótce okazał się nieunikniony.
Później, biegając, uświadomił sobie, dlaczego opowieść skłoniła go do zmiany decyzji. Obrzezanie było głupim, barbarzyńskim obrzędem, ale historia Sychema udowadniała, że Bóg również tak uważa. To barbarzyństwo, zdawał się mówić Bóg, i boli jak jasna cholera, ale chcę, żebyś to zrobił. Zadaj sobie taki ból, żeby każdy mógł wejść z ulicy i cię zabić, a ty byś tylko powiedział: dziękuję, i tak nie chce mi się żyć, bo ktoś mi odciął kawałek członka.
Nie mógł tego wyjaśnić ojcu. Wiedział tylko, że może poddać się obrzezaniu, skoro Bóg uważa je za idiotyzm.
I tak na parę dni stał się niezdolny do biegania, zaś kiedy już wyzdrowiał i mógł znowu zacząć, okazało się, że odebrano mu także miasto. Kongres amerykański zwiększył liczbę wiz dla Żydów, w związku z czym Związek Radziecki zareagował, odmawiając wszystkim Żydom pozwolenia na wyjazd i nasilając prześladowania. W przypadku rodziny Wani miało to bardzo praktyczne konsekwencje. Stracili mieszkanie.
Dla ojca oznaczało to koniec zajęć ze studentami, koniec odwiedzin byłych kolegów z uniwersytetu. A także upokorzenie, całkowitą zależność od innych, ponieważ stracił też pracę.
Matka opanowała sytuację. ”Więc teraz będziemy robić cegły bez słomy”, powiedziała. Wania pamiętał, że przez całe życie robiła takie enigmatyczne uwagi. Dopiero teraz, po przeczytaniu Księgi Wyjścia, zrozumiał, czego one dotyczą, i pojął: matka na-prawdę jest Żydówką! Przez całe moje życie zwracała się do nas, jakbyśmy też byli Żydami, ale ja nie rozumiałem. I po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy ta cała awantura nie została zaplanowana przez nią; była sprytna i tak pokierowała ojcem, iż sam do tego doszedł, z własnych, bardzo logicznych i niereligijnych przyczyn. Nie zostaje się dobrym Żydem dlatego, że Bóg tak nakazuje, ale po to, żeby syn mógł mieszkać w Ameryce. Czy matka mogła być aż tak podstępna?
Przez tydzień tułali się po domach Żydów, którzy nie mieli dla nich miejsca. Takie życie nie mogło trwać dłużej, częściowo dlatego, że było bardzo niewygodne, a częściowo ze względu na fakt, iż w porównaniu z tymi ludźmi na jaw wychodziła ich nieporadność w sprawach religii. Ojciec i Wania straszliwie kaleczyli hebrajski, usiłowali dotrzymać kroku modlącym się i sto razy dziennie szeroko otwierali oczy, słysząc słowa i zdania, które nic dla nich nie znaczyły.
Matka wydawała się nie przejmować tymi problemami, ponieważ przez parę lat mieszkała ze swoimi rodzicami, którzy obchodzili wszystkie święta, mieli dwie kuchnie i przestrzegali podziału pomiędzy kobietami i mężczyznami. A jednak Wania widział, że i ona była raczej rozbawiona, niż pochłonięta życiem tych domów, a tamtejsze kobiety odnosiły się do niej jeszcze bardziej nieufnie niż mężczyźni do ojca.
Wreszcie to nie Żyd, a daleki kuzyn ojca (wnuk brata dziadka ojca, co w pocie czoła wytłumaczono Wani) dał im miejsce w swoim domu na czas oczekiwania na wizę wyjazdową. Kuzyn Marek miał farmę mleczną u stóp Karpat, w regionie, który przed wojną należał do Polski, a przez to uniknął stalinowskiej kolektywizacji ukraińskich gospodarstw indywidualnych. W tym odległym zakątku kraju, prawie bezludnym i pozbawionym znaczenia strategicznego, komunizm ograniczał się do flag i transparentów w oknach. Stado należące do kuzyna Marka stanowiło oficjalnie część kołchozu; w praktyce były to jego krowy, które karmił i pasł tak, jak uważał za stosowne. Duża część udoju i sera nie docierała do miejsca przeznaczenia, lecz była wymieniana tu i tam za towary i usługi, a czasem i za twardą zachodnią walutę. Kuzyn Marek miał wolne miejsce w domu, niepokorną naturę i na tyle zapasów, by przyjąć troje nieszczęsnych kuzynów, którzy postanowili stać się Żydami, żeby wyjechać na Zachód.
- Wiejskie życie wyjdzie ci na zdrowie - powiedział ojciec, choć jego kwaśna mina zdradzała, że nie znalazł jeszcze przyczyn, dla których wiejskie życie miałoby posłużyć i jemu. Kuzyn Marek nie mógł mu zaoferować uniwersytetu. Ojciec, chcąc wykładać, musiałby znaleźć tematy, wzbudzające zainteresowanie krów.
Ale co do Wani, ojciec się nie mylił. Wiejskie życie rzeczywiście wyszło mu na zdrowie. Praca była tu ciężka; kuzyn Marek okazał się człowiekiem miłym, lecz oczekiwał pomocy od wszystkich mieszkańców gospodarstwa. Wania szybko przywykł do wysiłku, nie wspominając już o wiejskim jedzeniu - pełnym mleku i chlebie o chrupiącej skórce. Dobrze żyło się w gospodarstwie, ale wszystko, co kochał, leżało poza jego granicami, gdyż w tym odludnym miejscu ocalały jeszcze resztki starych europejskich lasów.
- To nasze gniazdo, nasza prawdziwa ojczyzna - powiedział ojciec. - Tutaj kryli się Prasłowianie, kiedy Goci i Hunowie pustoszyli ich ziemie. Potem odeszli, a my wyszliśmy na równiny i zostawiliśmy te góry wilkom i niedźwiedziom.
Ojciec ciągle myślał jak Rosjanin, nie jak Żyd.
Ale co mogła obchodzić Wanię dawna Ruś? Wiedział tylko, że wiejskie drogi ciągnęły się kilometrami, zupełnie puste, a miejsca, gdzie nie przejechał żaden pojazd, pokrywała trawa i rosły drzewa, wielkie i stare na stromych zboczach gór, na które nie zawędrowali drwale; głosy ptaków nie musiały iść o lepsze z rykami klaksonów i silników. Na niebie ktoś rozlał skopek gwiezdnego mleka, a w nocy, kiedy nie świecił księżyc, robiło się tak ciemno, że można było wpaść na ścianę domu, do końca go nie widząc. Nie była to prawdziwa dzicz, ale jemu, chłopcu z miasta, wychowanemu w bloku, wydawało się, że to miejsce magiczne, jakby prosto z obrazów Szyszkina. Niemal spodziewał się zobaczyć pomiędzy drzewami małe niedźwiadki.
W takim miejscu musiały się dziać wszystkie bajki jego dzieciństwa - to tu żył książę Iwan, szary wilk, żar-ptak, Kościej Nieśmiertelny, Mikuła Możajski, Baba-Jaga. I ponieważ trafił tu w czasie, gdy po raz pierwszy czytał Torę, wyobrażał sobie, że Abraham, Jakub i dzieci Izraela wędrowali właśnie po tych zielonych łąkach. Wiedział, że to bzdura - Palestyna jest rozpalona i sucha, Synaj to sam kamień i piasek. A jednak czy nie można było sobie wyobrazić, jak idą po tych wzgórzach, wracając z pastwisk, synowie Jakuba, by pokazać ojcu podartą i pokrwawioną szatę? Czy to nie z tych gór wyruszył Abraham do walki o miasta?
Tutaj także nie potrafił się wzbić pod niebo, ale mógł biegać, tak długo, aż zupełnie opadł z sił, a w głowie kręciło się mu tak, jakby naprawdę latał. A kiedy się ośmielił i zszedł z ubitych dróg, zaczai odkrywać najstarsze i najbardziej zagubione zakątki lasów. Znikał na całe godziny, aż wreszcie matka zaczęła się martwić. ”Pośliźniesz się na zboczu, połamiesz nogi, nikt nie będzie wiedział, gdzie cię szukać; o to ci chodzi?” Potem rodzice chyba to przedyskutowali i postanowili zaufać jego rozsądkowi, a może także opiece boskiej, gdyż nie zabronili mu dalszych wypadów. Może po prostu liczyli na to, że wkrótce otrzymają wizę, zawiozą go do jakiegoś amerykańskiego miasta, gdzie będą go chronić przed kulami gangsterów i murzyńskimi zamieszkami, o których tak wiele słyszeli.
Gdyby wiza przyszła o jeden dzień wcześniej, Wania nie znalazłby polanki i jeziora liści.
Stanął nad nią, w środku lasu tak starego, że na ziemi nie rosło prawie nic - kopuła liści była tak gęsta, że na poziomie ziemi panowały niemal zupełne ciemności, w których mogły przeżyć jedynie najtwardsze źdźbła trawy i pnącza. Wydawało się, że przez prześwity między pniami widać koniec lasu, ale to tylko inne drzewa zasłaniały widok albo gąszcz robił się zbyt mroczny. Na ziemi leżała warstwa liści, tak gruba, że podłoże uginało się pod stopami jak trampolina. Wania zaczął skakać tylko dlatego, żeby poczuć to zabawne sprężynowanie. Jakby się chodziło po Księżycu, jeśli Amerykanie naprawdę tam wylądowali. Odbicie, skok, odbicie, skok. Oczywiście na Księżycu nie ma gałęzi. Wania uderzył głową w konar i upadł, oszołomiony i obolały.
Właśnie przed tym przestrzegała matka. Mam wstrząs mózgu, zaraz dostanę konwulsji i nikt nie znajdzie mojego ciała, aż wreszcie psy przywloką do domu jakąś jego część. To będzie pewnie ta obrzezana część, więc wezwą mohela, żeby mnie rozpoznał. Tak, to ten chłopiec, Izaak Szloma, znany też jako Iwan Pietrowicz Smiecki. Dobry biegacz, ale najwyraźniej niezbyt mądry, bo nie uważał. Przykro mi, był za głupi, żeby żyć. Tak działa mechanizm selekcji naturalnej. Powinien siedzieć w Izraelu, tam nie ma drzew.
Ale po chwili zawroty głowy minęły i Wania znowu ruszył przez las. Oczywiście tym razem uważał na głowę, wypatrując niskich gałęzi. W ten właśnie sposób zorientował się, że znalazł polanę - nie dlatego, że jasne światło słońca stworzyło wyspę dnia w morzu mroku, ale ponieważ nagle skończyły się gałęzie.
Stanął na skraju polany i rozejrzał się. Czy tu, gdzie dochodzi światło, nie powinno być łąki? Wysoka trawa, polne kwiaty, tak właśnie powinno to wyglądać. A zamiast tego zobaczył tylko ściółkę, suche liście zaścielające ziemię grubym dywanem.
Co tak trującego mogło się znajdować w tej ziemi, że nie rosły na niej drzewa ani trawa? Z pewnością jakaś sztuczna substancja, ponieważ polana miała kształt idealnego okręgu.
Lekki wietrzyk poruszył liśćmi. Parę z nich odfrunęło z pagórka na środku polany i teraz Wania zaczął podejrzewać, że to nie kamień ani maszyna, gdyż kształty owego pagórka przypominały ludzkie ciało. A czy tam, gdzie powinna znajdować się głowa, nie wyzierała twarz?
Kolejny liść uleciał z wiatrem. To musi być twarz. Śpiąca kobieta. Czy okryła się liśćmi przed zimnem? A może jest ranna i leży tu tak długo, że liście ją zasypały. Nie żyje? Czy skóra napięła się na jej policzkach jak u mumii? Z tej odległości trudno to było stwierdzić. Coś go powstrzymywało, nakłaniało go do ucieczki, bo jeśli kobieta rzeczywiście nie żyła, jego wyobrażenia o tragediach po raz pierwszy by się urzeczywistniły, a tego nie chciał. Nie chciał odgarnąć liści i znaleźć ciała kobiety, która biegła przez las, uderzyła głową w gałąź i zdołała dotrzeć na tę polanę w nadziei, że zobaczy ją pilot przelatującego samolotu, ale straciła przytomność, umarła i...
Chciał uciec, ale jednocześnie chciał ją zobaczyć, dotknąć. Jeśli była martwa, chciał zobaczyć śmierć, dotknąć jej.
Uniósł stopę, by wejść na polanę.
Choć w jego ruchu nie było nic nadzwyczajnego, liście zawirowały i nagle, ku swemu przerażeniu, zdał sobie sprawę, że polana nie przypomina leśnego poszycia, gdyż liście wirowały coraz głębiej, odsuwały się od jego stóp i odsłaniały krawędź przepaści.
To nie była polana, lecz głęboka kotlina, okrągła niecka, głęboko wycięta w ziemi. Nie potrafił się zorientować, jak była głęboka, gdyż liście nadal wirowały, coraz głębiej i głębiej, a wicher, obudzony ruchem jego nogi, podniósł je w górę, prosto w niebo, jak słup dymu.
Jednak kobieta nadal tam leżała, a zatem musiała spoczywać na piedestale, wyrastającym z dna kotliny. Kobiety ze wstrząsem mózgu na ogół nie skaczą do przepaści i nie wspinają się na słupy. Tu się stało coś innego, bardziej ponurego. To pewnie ofiara morderstwa.
Znowu na nią spojrzał, ale liście, które wcześniej poderwały się z ziemi, teraz powoli opadały i zasłoniły wszystko. Potem dostrzegł miejsce, w którym powinna spoczywać jej głowa, lecz zaścielały je już tylko liście.
Poniosła mnie wyobraźnia, pomyślał. To był tylko liść, a ja w nim zobaczyłem nos. Nie ma tam żadnej kobiety, to tylko dziwna skała. I pełna liści kotlina w środku lasu. Może to krater po uderzeniu meteorytu. To ma sens.
Kiedy stał i wyobrażał sobie upadek wielkiego głazu z przestrzeni kosmicznej, coś poruszyło się po przeciwnej stronie polany. A raczej drgało pod powierzchnią liści i powoli zbliżało się ku niemu.
W tej kotlinie, pod liśćmi mieszka jakieś stworzenie, całkiem jak wąż morski pod falami. Naziemna ośmiornica, która zbliży się do mnie, wyrzuci mackę na brzeg, wciągnie mnie pod liście i zje na obiad. Nie strawi tylko mojej głowy, którą wyrzuci na piedestał, by zwabiała innych wędrowców.
To coś zbliżało się coraz bardziej. W walce między ciekawością i chorobliwą wyobraźnią ta ostatnia odniosła zwycięstwo. Wania rzucił się do ucieczki; już nie skacząc, lecz usiłując brnąć w liściach. Oczywiście parę razy pośliznął się i upadł, aż wreszcie ziemia i strzępy roślin pokryły go całego.
Gdzie była droga? Czy stworzenie z kotliny pędzi jego śladem? Zgubił się, zaraz zacznie się ściemniać, potwór znajdzie go i powoli pożre, zaczynając od stóp...
Droga nagle się znalazła. Właściwie nie była tak daleko. A może biegł szybciej i dłużej, niż mu się zdawało. Na tej znajomej drodze, w popołudniowym słońcu, poczuł się bezpieczniej. Biegł truchtem jeszcze przez jakiś czas. Resztę trasy przeszedł spokojnym krokiem.
Wania nigdy nie znalazł okazji, by opowiedzieć o swojej przygodzie. Matka tylko rzuciła na niego okiem i kazała mu natychmiast się wykąpać; mówiła, że szukali go wszędzie, zostało niewiele czasu na przygotowanie, gdzie on się podziewał? Wizy przyszły niespodziewanie, samolot odlatuje za dwa dni, musieli wyjechać już dziś, żeby złapać pociąg, który dowiezie ich do Kijowa, gdzie wsiądą w samolot do Austrii.
A na pokładzie samolotu lecącego do Wiednia, gdy wreszcie znaleźli chwilę spokoju, Wania zrezygnował ze zwierzenia się rodzicom z wydarzeń w lesie. To już nie miało znaczenia. Już nigdy w życiu nie odwiedzi tego lasu. Kiedy się raz opuści Związek Radziecki, nie ma powrotu. Nawet jeśli zostawiło się za sobą tajemnicę starego lasu. To wspomnienie, które pozostanie w jego pamięci, zagadka bez rozwiązania. Albo, co bardziej prawdopodobne, wspomnienie dziecięcego lęku, zrodzonego przez zbyt wybujałą wyobraźnię.
Do czasu, gdy samolot wylądował w Wiedniu, reporterzy zapalili reflektory i skierowali na nich kamery telewizyjne, a urzędnicy sprawdzili ich wizy, zaś różni ludzie obstąpili ich, żeby spytać, czy rzeczywiście pojadą do Izraela, lub poinformować, że mają prawo udać się wszędzie, gdzie tylko zechcą, bo przekroczyli granicę wolnego świata - do tego czasu Wania zdążył przekonać sam siebie, że na polance nie widział niczyjej twarzy, kotlina nie była tak głęboka, jak mu się wydawało, a liśćmi poruszył wiatr lub zając. Nie było żadnego niebezpieczeństwa. Nie było śmierci. Nie było tajemnicy. Ani niczego niezwykłego.
Nie istniał żaden powód, dla którego owo zdarzenie miałoby ciągle go nawiedzać w snach, towarzyszyć mu w dzieciństwie i później. Ale te sny nie pojawiały się bez przyczyny. I choć sobie powtarzał, że tamtego dnia w lesie nie wydarzyło się nic niezwykłego, w głębi duszy wiedział, że coś się jednak wydarzyło, a on już nigdy się nie dowie, co to była za polana i co by się stało, gdyby został.
ROZDZIAŁ DRUGI
Prawdziwa miłość
Plan ojca jednak się powiódł. Kiedy przybyli do Wiednia, ojciec w ciągu paru godzin zdobył potwierdzenie, iż został zatrudniony jako profesor języków słowiańskich na uniwersytecie Mohegan w zachodniej części stanu Nowy Jork, gdzie miał dołączyć do szacownego towarzystwa, rosyjski klejnot w poliglotycznej koronie. Wkrótce zamieszkali w domu, który wydawał się im przestronny, ze zdziczałym ogrodem, prowadzącym na brzeg jeziora Olalaga, które po pewnym czasie zaczęli nazywać Olą, a czasami, kiedy wpadało w kapryśny humor, Olą-Oleńką, jakby jezioro było postacią z ludowej bajki.
Po historiach o Ameryce, a zwłaszcza o Nowym Jorku, który miał być dżunglą pełną slumsów i skażonego powietrza, odkrycie lasów, wiejskich gospodarstw i łagodnych pagórków wydało się Wani bliskie cudu. Jednak tutejsze lasy nie były nawet w połowie tak stare i groźne, jak knieja wokół domu kuzyna Marka. Wkrótce Wania doszedł do wniosku, że do Ameryki dobrze jest przyjechać, ale po pewnym czasie życie tutaj staje się równie nudne, jak wszędzie indziej.
Ojciec wydawał się zadowolony. Wania przyjechał do Ameryki na tyle wcześnie, by opanować język bez śladu akcentu. Tak szybko przyzwyczaił się do sposobu, w jaki Amerykanie wymawiali jego imię - ”Ajwen” zamiast ”Iwan” - że sam zaczął tak o sobie mówić, a ”Wania” przetrwało jedynie w domowym słowniku.
Rodzice nie mieli tyle szczęścia - ojciec nigdy nie pozbył się gardłowego rosyjskiego akcentu, a matka zdobyła się na tylko tyle wysiłku, by przyswoić sobie nazwy artykułów spożywczych i amerykańskich pieniędzy. Oznaczało to, że jej życie zogniskowało się wokół domu, a choć ojciec często wykładał na innych uniwersytetach i czerpał wielką przyjemność z kontaktów ze studentami, on także najwięcej uwagi poświęcał synowi.
Iwan każdego dnia odczuwał presję poświęcenia rodziców. Nigdy o tym nie mówili. Nie musieli. Robił wszystko, by wykorzystać szansę, jaką mu dali. Ciężko pracował w szkole i uczył się wielu dodatkowych przedmiotów. Nie mieli żadnego powodu, żeby na niego narzekać. A kiedy czasami kusiło go, żeby zaprotestować przeciwko narzuconemu rygorowi, przypominał sobie, co dla niego poświęcili. Przyjaciół, krewnych, ojczyznę.
Ucieczką od oczekiwań rodziców stało się dla niego to samo, co w Związku Radzieckim - bieganie. Kiedy dorósł na tyle, by ...
nightelf87