Janusz Przymanowski - Czterej pancerni i pies.pdf

(5998 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
JANUSZ PRZYMANOWSKI
CZTEREJ PANCERNI I PIES
842933547.003.png 842933547.004.png
CZĘŚĆ 1
842933547.005.png 842933547.006.png
ROZDZIAŁ 1.
TYGRYSIE USZY
PO RAZ DRUGI TEGO DNIA wyszli na przesiekę. Wilgotną trawę
poznaczyły ostrogi traktorowych kół. Siady były podobne odciskom długich
pazurów drapieżnego zwiedza. Przycichł monsun wiejący od Pacyfiku.
Deszcz nie padał, ale słońce było mętne, skąpo przeświecało zza chmur.
Stary przystanął na chwilę, rozejrzał się trzymając sztucer w ręku, a
potem znowu ruszył w las. Za nim, z nosem opuszczonym ku ziemi, szła
niewesoło suka Mura. Janek, o kilka kroków w tyle, zamykał pochód.
Nie wiodło im się dzisiaj. Co prawda rankiem zaraz po wyjściu z chaty
chłopiec zabił dwa bażanty i niósł teraz na pasie duże koguty, których barwne
ogony sięgały prawie ziemi. Oba strzały były pewne, pociski z
małokalibrowej broni, której używał zimą polując na wiewiórki, trafiły w cel.
Nie o to jednak chodziło. Chcieli zdobyć zapas mięsa na kilka dni, by móc
wybrać się potem daleko poza szczyt Cedrowej.
Przesieka została w tyle. Kiedy zgasły ostatnie prześwity między
drzewami, Stary począł skręcać lekko ku prawej, w górę stoku. Las był gęsty.
Dołem rosły ciemne graby o poskręcanych pniach, o konarach zawęźlonych
gęsto; wyżej zieleniały jesiony, a górą, gdzie więcej powietrza i światła,
podpierały niskie niebo korony koreańskich cedrów.
Przeciskali się z wolna, bezszelestnie rozgarniając pędy dzikiego jaśminu.
Trwało dość długo, nim puszcza zrzedła i wyszli w dębinę suchą, widniejszą,
przeplecioną gdzieniegdzie daurską brzozą. Dołem krzewiła się leszczyna, ale
kępami tylko. Widzieli teraz zbocze na kilkanaście kroków przed sobą i Stary
powiesił sztucer na szyi. Janek pojął, że to oznacza, jak zwykle, przerwę w
tropieniu.
Wyszli na polanę, brzegiem której leżał omszały, zwalony wiatrem grab.
Chłopak wyjął z torby przewieszonej przez ramię dwa glony przaśnego chleba
i kawałek wędzonej słoniny. Przysiadłszy obok siebie na pniu, poczęli jeść.
Obaj ostrymi kozikami krajali cienkie, przyżółkłe od dymu plastry, kładli je
do ust, zagryzali chlebem, żując powoli. W tych jednakowych, spokojnym
ruchach byli do siebie podobni jak ojciec i syn czy może wnuk i dziad, choć
przecież spojrzawszy w twarze rzec można było od razu, że nie spod jednej
842933547.001.png 842933547.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin