Zamęt - Jill Barnett.doc

(881 KB) Pobierz

             

 

 

 

 

Zamęt

Jill Barnett

 

 

 

 

Przełożył Wojciech Usakiewicz

 


Z górnych gałęzi ukochanej jabłonki Abnera Browna zwisał kawałek materiału w nieco spłowiałą niebieską kratkę. Nagły ruch w koronie drzewa spowodował, że na trawę spadł deszcz różowych płatków. Haldis Fredriksen, która akurat przechodziła obok, przystanęła. Widząc znajomy skrawek, zmrużyła szare oczy, tymczasem zaś z każdym poruszeniem gałęzi kraciasty wzór jawił się coraz okazalej. Haldis wbiła obcas pantofla w miękką ziemię, obróciła się i cichutko podeszła do drzewa.

Długi rząd wybujałych różanych krzewów dał jej zasłonę. Teraz z jabłonki zwisała już prawie kraciasta flaga, kołysana łagodnymi podmuchami wiatru. Haldis popatrzyła najpierw w lewo, potem w prawo, by sprawdzić, czy nigdzie w pobliżu nie ma jej prześladowcy, nudnego i zarozumiałego pana Browna, przekonawszy się zaś, że istotnie go nie ma, wyprostowała się i energicznym ruchem wzięła się pod boki.

- Liv, złaź z tego drzewa, szybko!

Na wysokości rozległo się gorączkowe szeleszczenie i z ja­błonki spłynęła różowa chmura.  Gdy kwietna zasłona nieco opadła, na ziemi pojawiła się wielka masa spódnic, a nad nią złociste warkoczyki. Przed samym nosem Hallie wylądowała jej dziewięcioletnia siostra, Liv.

- Niech to piorun trzaśnie, Hallie! Aleś mnie przestraszyła. - Liv wstała, beztrosko przerzuciła sobie przez ramię parę czarnych, wełnianych pończoch i spróbowała otrzepać tylną część swojego ciała. - Człowiek może sobie coś potłuc, jak się go tak zaskakuje.

- Znam ja kogoś, kto będzie zaraz potłuczony. - Hallie obróciła siostrę i oczyściła jej spódnicę nieco mocniejszymi klepnięciami, niż potrzeba. - Obiecałaś trzymać się z dala od posiadłości pana Browna, i co? Minęły dwa dni, a ty znowu siedzisz na jego drzewie. Co ci strzeliło do głowy?

- Nie wiem - wybąkała Liv. Spojrzała na Hallie z poczuciem winy, a potem usiadła na ziemi i zaczęła się mozolić ze związanymi w węzeł pończochami.

Naciągając pończochę na nogę podrapaną przez korę, mruczała pod nosem coś o trzymaniu kciuków. Ten widok poruszył w Hallie czułą strunę. Ostatnio nie robiła nic innego, tylko pouczała Liv. Czyżby była dla niej za surowa, czy też siostra po prostu sprawdzała granice jej wytrzymałości? Opieka nad Liv zawsze pochłaniała mnóstwo czasu i energii, ale od śmierci matki przed trzema laty w dziewczynkę dosłownie wstąpił diabeł. Hallie próbowała porozumieć się z nią po dobroci, niestety, nic z tego nie wyszło. Liv nieustannie łamała wszelkie zasady. Nigdy nie było wiadomo, czego się po niej spodziewać. Mimo to Hallie kochała siostrę i właśnie dlatego nie mogła pozwolić, by występek uszedł bezkarnie. Dziecku należała się nauczka, żeby wiedziało, że słowa trzeba dotrzymywać.

- Zdaje mi się, panienko, że ostatnio w ogóle nie wiesz, co robisz, hm?

Liv milczała.

Hallie bardzo się starała, by jej zmęczony głos zabrzmiał również surowo.

- Dzień bez wychodzenia na dwór pomoże ci odzyskać pamięć. A dla łatwiejszego przypomnienia sobie, dlaczego złamałaś obietnicę, pocerujesz to wszystko, co leży przy moim łóżku.

- Ale wiesz, Hallie...

- Jeżeli skończysz przed kolacją, to możesz jeszcze wykąpać chłopców. - Hallie ujrzała grymas niesmaku na buzi Liv. Obie z doświadczenia wiedziały, że kąpanie czteroletnich bliźniaków jest gorsze od wypadnięcia z arki Noego. Czterdziestodniowa ulewa nie byłaby w stanie nikogo tak zmoczyć.

Liv wstała, tym razem nie zwracając uwagi na swą zakurzoną pupę. Ostatni raz spróbowała przebłagać siostrę.

- Och, Hallie, od siedzenia w domu przez cały dzień można zachorować. Tam jest tyle kurzu i nieświeże powietrze... - Szerzej otworzyła oczy i dokończyła dramatycznie. - A jak się człowiek zamoczy, to może dostać gorączki piersiowej i umrzeć!

- Oj, panienko, nie odszczekuj, bo pożałujesz. Szybko do domu!

Widząc, że szyję starszej siostry zaczyna zalewać czerwień, Liv pośpiesznie podreptała w stronę domu. Właśnie skręcała za róg, gdy Hallie zauważyła jej bose stopy. W pierwszej chwili chciała zawołać Liv z powrotem, pomyślała jednak, że nie może ryzykować zwrócenia uwagi pana Browna. Już i tak dostatecznie długo znajdowały się bezprawnie w jego ogrodzie. Gdyby w San Francisco nie było tak trudno o buty dla dziecka, Hallie uległaby pokusie i machnęła na nie ręką. Ale ponieważ niedawno oczeki­wała bez końca na tę właśnie parę, którą teraz Liv beztrosko gdzieś posiała, postanowiła jednak wszcząć poszukiwania.

Obeszła drzewo, jednak przy pniu niczego nie znalazła. Szperanie po pobliskich krzakach miało tylko ten skutek, że zaniepokoiło kilka pszczół. Opędziwszy się od nich, Hallie spojrzała w górę i jęknęła. Na jednej z górnych gałęzi jabłoni dyndały nowe buciki Liv.

I co ja mam zrobić, zastanawiała się, próbując wpaść na pomysł, który oszczędziłby jej wspinania się na czubek drzewa. Dobrze bowiem wiedziała, że cokolwiek bardziej stromego niż głupie schody w domu przyprawia ją o natychmiastowy zawrót głowy. Jedyna próba przezwyciężenia tej słabości, jaką Hallie podjęła, miała bardzo niechlubny koniec. Ją, kapitańską córkę, trzeba było nożem uwalniać z plątaniny lin. Nie kończące się pięć minut bezradnego dyndania dziesięć metrów nad pokładem przekonało ją, że ze swą słabością musi się pogodzić.

To było naturalnie przed sześcioma, może nawet przed sied­mioma laty. Nie należało więc wykluczać, że lęk wysokości już jej przeszedł. Czyż z takich fobii się nie wyrasta? Przecież była teraz znacznie wyższa niż wówczas. Dlaczego wejście na całkiem niepozorne drzewo miałoby być straszne? Zresztą, jak inaczej można zdjąć te buciki?

Ostrożnie rozejrzała się dookoła ze świadomością, że stanowczo nie powinna robić tego, co robi. Naprzód popychało ją jednak wewnętrzne przekonanie, że odzyskanie bucików będzie dla niej symbolicznym aktem wejścia w wiek kobiecej dojrzałości.

Najniższą gałąź miała tuż nad głową. Dziękując Bogu za nordyckich przodków, bo im zapewne zawdzięczała swe metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, zaczęła się na nią podciągać. Przełożywszy przez gałąź prawą nogę, zdołała na niej usiąść. Ta grzęda wydawała się bezpieczna, przez chwilę Hallie odpoczywała więc na niej szeroko uśmiechnięta, tyleż zdumiona nowo nabytą umiejętnością, co bardzo z niej dumna.

Zachęcona sukcesem, sięgnęła do następnej gałęzi i przyjęła pozycję stojącą. W tym momencie popełniła jednak poważny błąd. Spojrzała w dół.

Ziemia nagle się rozpulchniła i uniosła jak ciasto na drożdżach. Oczy Hallie zaszły mgłą, a ona z całej siły oplotła ramionami górną gałąź. Złapawszy ustami kilka haustów powietrza, zdołała jakoś uspokoić rozkołatane serce. Gdy po chwili odzyskała ostrość widzenia, rozejrzała się dookoła w oczekiwaniu na powrót odwagi. Niestety, odwaga ją opuściła.

Trwając w bardzo chwiejnej równowadze, Hallie z nienawiścią spojrzała na buciki. Bardzo ją irytowało, że prowokująco dyndają tuż poza zasięgiem jej ręki, puściła więc gałąź jedną ręką i wolno sięgnęła w górę. Brakowało jej jeszcze kilkunastu centymetrów.

Wyszukawszy cienką gałązkę, która mogłaby posłużyć za narzędzie, odłamała ją od drzewa. Brawurowo wspięła się na palce i zaczepiła rozwidlonym końcem gałązki o związane sznurowadła bucików. Po skomplikowanych manipulacjach udało jej się ściągnąć jeden bucik trochę niżej, tak że dosięgła jego czubka. Energicznie zań pociągnęła i już trzymała zdobycz, a dookoła unosiła się chmura płatków osypujących się z górnej gałęzi. Kurczowo ściskając skórzane buciki, Hallie poczekała, aż będzie cokolwiek widać. Potem wolno zaczęła się odwracać, żeby lepiej uchwycić gałąź dającą jej rękojmię bezpieczeństwa. Właśnie kucała, gdy rozległ się trzask. Gałąź pękła pod jej ciężarem i żałośnie zwisła. Hallie zsunęła się po niej jak po zjeżdżalni, odzierając ją z drobniejszych gałązek i kwiatów, aż wreszcie boleśnie wylądowała na ziemi.

- Moje drzewo! Moje drzewo!

Piskliwy, zawodzący krzyk prześwidrował jej uszy na wylot. Piekącą dłonią odgarnęła z twarzy jasne włosy. Stał przed nią rozwścieczony Abner Brown, wymachując rękami niczym syg­nalizator na szczycie Telegraph Hill. Ubrany jak zwykle w czarny strój przedsiębiorcy pogrzebowego, drobnymi podskokami punk­tował kolejne wezwania swej litanii do drzewa.

-  Och, pan Brown. Bo widzi pan... no... - plątała się Hallie. Spłoszona tą apoplektyczną reakcją, za nic nie mogła wykrztusić z siebie sensownego wyjaśnienia.

Bladość skóry pana Browna była deprymująco trupia, a jej żółtawy odcień sprawiał, że brązowawych, prostych włosów tego zaledwie trzydziestokilkuletniego mężczyzny właściwie się nie widziało. Jedyny akcent kolorystyczny w jego twarzy stanowił natychmiast zwracający uwagę wielki nos. Był jaskrawoczerwony. Ponieważ pan Brown nieustannie poruszał szczęką do przodu i do tyłu, Hallie uznała, że stąd właśnie wziął się u niego wydatny podbródek. Gniew bijący z jego chłodnych, przenikliwych oczu przyprawiał ją o ciarki, tym bardziej że przyglądając się długim, kościstym palcom wyobraziła sobie, jak te szpony zaciskają się jej na gardle.

- Panie Brown, wiem, że uszkodziłam panu drzewo. - Hallie przełknęła ślinę widząc, że tym zagajeniem jeszcze go rozsierdziła. Jabłko Adama zaczęło mu pulsować w bardzo gwałtownym rytmie. - Przykro mi...

- Przykro ci! Tobie jest przykro? - wykrzyknął i podszedł kilka kroków, by stanąć dokładnie nad nią. - Powiem ci, co jest naprawdę przykre, a właściwie żałosne. Ty i ta banda rozwrzeszczanych bachorów. Nie macie ani krzty szacunku dla cudzej własności! - Urwał, mrożąc ją lodowatym spojrzeniem.

Hallie siedziała na ziemi, przerażona. Gdy jednak Abner Brown odwrócił od niej oczy i zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem, jej lęk ustąpił.

- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że to drzewo specjalnie sprowadziłem statkiem z New Hampshire? Musiało opłynąć przylądek Horn, wytrzymało burze morskie i podróż w to­warzystwie hołoty goniącej za złotem. Przeżyło trzy pożary San Francisco. I jaki koniec je spotyka?! Śmierć od zarazy, która zwie się rodziną Fredriksenów. - Abner zatrzymał się dokładnie przed nią.

Hallie spojrzała na jego oskarżycielsko wyciągnięty palec.

- Wiem, co sądzisz o tym drzewie.

Och, ja też wiem, pomyślała Hallie, czując niespodziewany przypływ zrozumienia dla biednej Liv. Popatrzyła, jak palec pana Browna wznosi się ku niebu, ciągnąc za sobą patykowate ramię, i zaczyna wygrażać. Znała już ten gest z poprzednich wykładów.

- Pannico, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że to jest jedyna jabłoń w San Francisco?

Och nie, przebiegło jej przez myśl. Teraz dopiero się zacznie.

- Daje wyśmienite owoce. Na Wschodzie za te soczyste, okrągłe jabłuszka ludzie płacą olbrzymie pieniądze. Przyjeżdżają z daleka, żeby skosztować tych chrupiących, słodkich, czer­wonych...

Znużona Hallie wstała. Znała te wszystkie wywody aż za dobrze z wizyt Abnera Browna, które składał w jej domu. Piętnował wtedy Liv albo bliźniaki, a jej wymawiał, że pozwala dzieciakom robić, co im się żywnie podoba. Nazywał je małymi hultajami i wandalami, i twierdził, że Hallie jest za młoda, by się nimi opiekować. Zirytowana tym przypomnieniem, Hallie otrze­pała spódnicę. Wcale nie była za młoda, miała prawie dziewięt­naście lat.

Gdy skończyła piętnaście, ojciec powierzył jej pieczę nad rodziną. Ponieważ był kapitanem statku wielorybniczego, w domu pokazywał się rzadko. Praktycznie więc Hallie sama opiekowała się gromadką, złożoną z dwóch młodszych sióstr i dwóch braci bliźniaków. Próbowała stworzyć dzieciom normalny dom, ale przy braku matki nie było to łatwe. A ich dom się zmieniał.

Przez ostatnie trzy lata San Francisco szybko rosło. Z sennej wioski stało się awanturniczym portem. Na oczach Hallie do miasta tłumnie przyjeżdżali mężczyźni, zwabieni pogłoskami o złocie. Wielu z nich przeżyło głębokie rozczarowanie i zamieniło się w półdzikich ludzi, nie lepszych od wszelkiego rodzaju przestępców, którzy również masowo ciągnęli na Zachód. Trudno było mieszkać w mieście, w którym gorączka złota nawet najnormalniejszych ludzi doprowadzała do obłędu.

Może częściowo z tego brały się kłopoty z Liv? Jak mała dziewczynka ma być grzeczna, skoro dorośli mężczyźni dookoła wykazują tak mało ogłady? Może należałoby wyjechać, żeby znaleźć się jak najdalej od przemocy San Francisco? Hallie postanowiła porozmawiać o tym z tatą, gdy tylko zajrzy do domu.

Uświadomiła sobie, że Abner nawet na nią nie patrzy. Wpadł w trans i osiągał właśnie szczyty oratorskiego zacietrzewienia. Gdy schyliła się po nieszczęsne buciki, długi blond warkocz przeleciał jej przez ramię. Odrzuciła go z powrotem na plecy i zaczęła rozgarniać liście w poszukiwaniu spinek, którymi zwykle upinała go w kok. Znalazła tylko dwie. Schowawszy je do kieszeni, wyprostowała się.

Boże, ten człowiek uwielbia dźwięk własnego głosu, pomyślała z niechęcią. Pokręciła głową, a potem z nudy zaczęła przyglądać się wrakowi drzewa. Na widok szkód, jakich narobiła, zapragnęła schować się do mysiej  nory.  Na jabłonce  zostało najwyżej kilkadziesiąt kwiatków, a największa gałąź, złamana, smutno zwieszała się ku ziemi. Wyglądem przypominała trochę kulę kaleki. Nie ulegało wątpliwości, że w tym roku drzewo nie wyda wielu owoców, jeśli w ogóle będzie owocować.

Hallie wiedziała, że postąpiła źle. Zniszczyła drzewo Abnera Browna. Ale on zachowywał się... no, delikatnie mówiąc, nienaturalnie. Rzecz jasna, Abner Brown zawsze był dziwakiem, mantykowatym durniem. I uwielbiał gadać. Ponieważ jednak prowadził zakład pogrzebowy, a wiadomo, że zwłoki nie mogą mówić, wcale nie wydawało się zaskakujące, że dawał upust swojemu upodobaniu, gdy tylko miał przed sobą człowieka, którego ciało było ciepłe.

Uzmysłowiwszy sobie nagle ciepło własnego ciała, Hallie spojrzała ku słońcu. Jego położenie wysoko na niebie wskazywało, że większa część poranka była bezpowrotnie zmarnowana.

- Panie Brown - przerwała monolog mężczyzny. - Zapłacę panu za szkodę.

- Pewnie, pewnie, pannico. Żeby ktoś w twoim wieku właził na drzewa zamiast pilnować tych... tych bachorów. Też coś! - Prychnął. - Zamierzam złożyć doniesienie o tym wandalizmie! - Wyraziwszy swój zamiar, Abner Brown dumnie uniósł głowę, skrzyżował chuderlawe ramiona i czekał, co będzie dalej.

Hallie rozważyła jego groźbę. Zdawała sobie sprawę, że Abner Brown chciał ją po prostu zastraszyć. Władze ledwie mogły utrzymać spokój w mieście, więc raczej nie należało się obawiać kłopotów z ich strony. Ale Abner Brown miał swoje wpływy. Dobrze znał szeryfa Hayesa, bo był jedynym przedsiębiorcą pogrzebowym w mieście, a przy takim stanie przestrzegania prawa i porządku, jaki panował ostatnio, ciała do pogrzebania trafiały się w San Francisco dość często.

-  Powiedziałam, że zapłacę za szkodę - powtórzyła Hallie. - Ile pan chce?

Abnerowi błysnęły oczy. Spojrzał na prawie całkiem ogołocone drzewo, a potem na resztki kwiecia, które zasłały trawę dookoła. Pochylił się, podniósł kwiatek i zaczął czule go głaskać.

- Och, myślę, że pięćset dolarów powinno wystarczyć.

Pięćset dolarów! Hallie z trudem przełknęła ślinę. Ten chciwy rabuś miał ją w potrzasku i oboje o tym wiedzieli. Mógł twierdzić, że za te pieniądze sprzedałby owoce kopaczom, i prawdopodobnie miał rację. W miejscu, gdzie tyle złota przechodziło z rąk do rąk, żywność osiągała astronomiczne ceny, a w największym stopniu dotyczyło to jaj i owoców. Za rzadkie towary ludzie byli gotowi zapłacić zadziwiające sumy.

Ponieważ istotnie zniszczyła drzewo, czuła się za swój postępek odpowiedzialna, ale mimo to nie mieściło jej się w głowie, że Abner może w majestacie prawa domagać się od niej takiej kwoty. Nie chciała jednak mieć kłopotów podczas nieobecności ojca, więc postanowiła nie ryzykować próby sił z panem Brow­nem, żeby nie postawić siebie i dzieciaków w trudnej sytuacji. Była wściekła na tego podstępnego szczura, wściekła na Liv, a najbardziej na siebie, że wpakowała się w tarapaty.

Zaczynała kipieć ze złości, uznała więc, że musi jak najszybciej odejść. Gdyby pozwoliła sobie na wybuch, jeszcze pogorszyłaby swoją sytuację.

- Przyniosę panu pieniądze najpóźniej w piątek. - Jakoś wydusiła z siebie to zdanie i oddaliła się sprężystym krokiem. Zanim jeszcze dotarła do granicy swojego podwórza, usłyszała nosowy głos Abnera Browna:

-  Lepiej, pannico, żebyś naprawdę przyniosła. Oj, byłoby dla ciebie dużo lepiej.

 

Kit Holland zmiął list i cisnął papierową kulę w drugi koniec pokoju. Wyciągnął rękę nad swym zaśmieconym biurkiem i podniósł mosiężne wieczko ozdobnego, rzeźbionego puzderka, w którym trzymał tytoń. Nabił fajkę, po czym wsunął ją między zęby. Zapaliwszy, zaczął ją pykać z nadzieją, że tytoniowy dym złagodzi odczuwane przezeń napięcie.

Ojciec napisał list w tonie przepraszającym. Próbował odwieść matkę i ciotkę Kita od ich zamiaru, tłumacząc im, że Kit jest dorosłym człowiekiem i świetnie sobie radzi na Zachodnim Wybrzeżu. Ale matka nie przestała się martwić.

Kit przypomniał sobie jej łzawe prośby sprzed kilku lat, gdy oznajmił, że zamierza się przeprowadzić do San Francisco. Żona mu umarła, co wreszcie położyło kres ich katastrofalnemu małżeństwu, chciał więc wyjechać gdzieś daleko, żeby mieć trochę czasu dla siebie. Kochał swoją rodzinę, ale nie mógł znieść współczucia, które niezmiennie widział w oczach bliskich. Gdyby pozostał w New Bedford, tylko przypominałoby mu to nieudane małżeństwo i miłość, a może nienawiść, którą, na własną zgubę, wciąż czuł do swej niewiernej, teraz już nieżyjącej żony.

Głęboko się zaciągnął, przez dłuższą chwilę trzymał w ustach dym, mający posmak rumu, i dopiero potem wydmuchnął go w górę. Gorzko-słodki smak palił mu usta, tak samo jak gorycz po zdradzie żony wypaliła mu serce. Kit wstał i podszedł do zgniecionej kartki, którą w złości cisnął na podłogę. Podniósł ją, rozprostował i zaczął się jej przyglądać z nadzieją, że może za pierwszym razem źle zrozumiał treść listu. Dwa słowa natychmiast rzuciły mu się w oczy: ciotka Madeline.

Głośno jęknął. Miał takie wrażenie, jakby z wiszącej nad nim czarnej chmury nagle lunął deszcz. Nie dość tego, że musiał płacić gigantyczne sumy za składowanie towaru, nie mając innego wyjścia, jak czekać na ten przeklęty statek, to jeszcze ojciec napisał mu, że na pokładzie znajduje się ciotka Madeline, o czym wcześniej rodzina jakoś zapomniała napomknąć. Bez wątpienia uważali, że statek już zawinął do portu, a ciotka stanęła na kwaterze u niego w domu i z czystej filantropii zaczęła mu matkować. Zdaniem ojca, Kit był dla niej beznadziejnym przypad­kiem, którym koniecznie należało się zająć.

Zaklął głośno, co sprawiło mu ulgę. Tylko gdzie, do diaska, jest statek Tabera? Kliper powinien był zawinąć do portu wiele tygodni temu. Niestety, statki handlowe nierzadko się spóźniały, po drodze ze Wschodniego Wybrzeża zdarzało im się bowiem napotykać najróżniejsze przeszkody, od huraganowych burz po długotrwałą ciszę morską.

 

Kit sam był kiedyś kapitanem statku, wiedział więc, jak coś takiego działa człowiekowi na nerwy. Statek zdany jest wtedy na kaprysy prądów morskich i tylko one popychają go w którąkolwiek stronę. Dlatego nieustannie wyczekuje się wiatru, żeby wreszcie pod pełnymi żaglami skierować się do portu przeznaczenia. Wyobraziwszy sobie ciotkę podczas takiego rejsu, Kit uśmiechnął się mimo woli. Oczami duszy zobaczył starszą panią, jak rozstawia załogę po kątach niczym stary wilk morski. Długie godziny w jej towarzystwie nie­wątpliwie będą dla marynarzy trudne do zniesienia.

Zachichotał. Wprawdzie swym zrzędzeniem ciotka była w sta­nie zmóc nawet pogodę, ale gdyby Charles Taber wykazał prawdziwą wynalazczość, złapałby w żagle wiatr, który Madeline robi obracając językiem, i w ten sposób na pewno dotarłby do celu.

Z tą myślą Kit wrócił za biurko. Wziął do ręki wykaz cen z ostatniego kwartału, przysłany mu przez ojca, i porównał z liczbami figurującymi w podpisanych przez niego umowach. Stracił ochotę do śmiechu. Ceny spadały, co nie było dobrą wiadomością dla agenta, który wynajmował magazyn na tłuszcz i kość wielorybią, czekające na wysyłkę do fabryk Wschodniego Wybrzeża. Swojemu przyjacielowi, kapitanowi Janowi Fredriksenowi, obiecał wszak zarobić krocie na ostatnim ładunku „Sea Haven”. Uzgodnili, że nie będzie śpieszył się ze sprzedażą i odda towar temu, kto zaoferuje najwyższą cenę.

Kit rozsiadł się wygodniej na krześle i żując końcówkę cybucha fajki dalej dumał, kiedy przypłynie kliper. Gdy wreszcie zacumuje w porcie i zostanie rozładowany, będzie można załadować nań towary Jana, które, oddane w komis, wciąż czekają na sprzedaż. Cóż to będzie za ulga, sfinalizować tę transakcję i uwolnić się od płacenia składowego. Za swój udział w tej transakcji Kit zamierzał wybudować własny magazyn, żeby więcej nie uszczuplać zysków pokaźnymi opłatami za skład towarów.

Naturalnie powstał teraz nowy kłopot. Wprawdzie przypłynięcie klipra położy kres zastojowi w interesach, lecz za to będzie oznaczało również wizytę ciotki. Kit przeklinał własny los, dobrze wiedząc, że przy Madeline nie będzie mu dane zaznać spokoju, którym dotąd bez przeszkód się cieszył.

 

Stopa Hallie zapadła się głęboko w błoto, udające ulicę. Po wiosennym deszczu ostatniej nocy piaszczyste podłoże zamieniło się w mokrą, czerwonobrunatną glinę, co praktycznie uniemoż­liwiło pieszym przejście suchą stopą. Hallie z samozaparciem podkasała spódnice i powoli brnęła przez plaskającą maź.

Tak się śpieszyła, żeby znaleźć się jak najdalej od tego chciwego szczura, że ze zdenerwowania przegapiła przecznicę z drewnianym chodnikiem. Teraz musiała więc przedzierać się naprzód nie utwardzanym poboczem jednej z wąskich uliczek San Francisco. Gdy wreszcie stanęła na deskach, tupnęła parę razy, usiłując pozbyć się błota z pantofli, ale bez powodzenia. Oblepiony gliną żwir wciskał jej się w dziurki od sznurowadeł i przedostawał do środka, co jeszcze podsycało irytację Hallie. Tupnęła mocniej, wyobrażając sobie, że ma pod stopami pulsującą grdykę Abnera Browna.

Nieco tym uspokojona, puściła spódnice i już bez przeszkód doszła do budynku, w którym miały siedzibę bank i firma kurierska Adamsa. Drzwi otworzyły się nagle, więc przystanęła. Ze środka wyszła drobna kobieta o kruczoczarnych włosach, ubrana w kosz­townie wyglądającą śliwkową suknię z tafty. Ściągnęła paseczkiem haftowaną torebkę i zsunęła jedwabną pętlę parasolki z nadgarstka, odzianego w rękawiczkę. Zmierzywszy Hallie wzrokiem od stóp do głów, zrobiła bardzo pogardliwą minę i z trzaskiem rozpostarła parasolkę, jakby odgradzała się w ten sposób od źródła zarazy. Przy okazji wypchnęła rękę do przodu, Hallie musiała więc wykonać szybki unik, bo ostry, drewniany czubek tego koronkowe­go cuda przesunął się niebezpiecznie blisko jej nosa.

- Co za bezczelność! - mruknęła Hallie, przyglądając się kobiecie, która już się oddalała, dzierżąc w dłoni swój frymuśny oręż.

Przy samych drzwiach Hallie zauważyła nagle odbicie swojej postaci w szybie. Boże, co za żałosny widok! Grube kosmyki jasnych włosów wyswobodziły jej się z warkoczy i zwisały z głowy jak węże Meduzy. Zerknęła niżej, na obszerny roboczy chałat z flaneli, okrywający jej ciemną wełnianą sukienkę. Cały był w płatkach jabłoni i drobnych gałązkach. Strzepnęła wszystkie te śmiecie i jeszcze raz krytycznym okiem przyjrzała się swojemu odzieniu. Nie wyglądało najlepiej.

Hallie miała zwyczaj noszenia roboczych chałatów od prawie dwóch lat, dla zamaskowania kobiecych zaokrągleń, których w ciągu paru miesięcy nabrała jej smukła, chłopięca sylwetka. Ubierając się tego ranka, Hallie nie zamierzała wychodzić z domu, ale ponieważ gdzieś zapodziała się Liv, zostawiła bliźniaki pod opieką szesnastoletniej siostry Dagny i wyruszyła tropić to nad wiek rozwinięte półdiablę.

Widok chałatu bardzo ją zasępił; wyglądała doprawdy rozpacz­liwie. Przód odzienia był zmechacony, a w zestawieniu z ponurym odcieniem szarości jej cera wydawała się ziemista. W chwili desperacji weszła na najbliższy ganek, rozpięła pelerynkę i ściąg­nęła chałat przez głowę. W pobliżu dostrzegła starą spluwaczkę. Zwinąwszy więc chałat w kulę, wepchnęła go do mosiężnego pojemnika. Musiała przy tym wstrzymać dech i bardzo uważać, żeby nie myśleć o cuchnącej zawartości.

Następnie zebrała ręką włosy, wyciągnęła z kieszeni dwie szpilki i wziąwszy je w zęby, zaplotła warkocz i uformowała z niego przekrzywiony koczek. Utrwaliła fryzurę szpilkami, kilka niesfornych kosmyków wsunęła za uszy i popatrzyła na ciemną sukienkę. Miękka wełniana tkanina nie tuszowała jej krągłości. Przeciwnie, w górnej części sukienka wydawała się bardzo obcisła, a dopiero niżej opadała swobodnie, rozszerzając się ku ziemi. Stanowczo nie była to śliwkowa tafta, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Hallie wyprostowała więc ramiona i zdecydowanym krokiem przestąpiła próg banku.

Przed mahoniowym kontuarem tłoczyli się kopacze, tworząc mur o grubości sześciu ludzi, natomiast po drugiej stronie dwaj panowie w sztywno wykrochmalonych białych koszulach ważyli złoto, sakiewkę za sakiewką. Gdy gwar czasem trochę przycichał, słychać było brzęk złotych bryłek wysypywanych na szalkę wagi.

Inna kolejka ciągnęła się przed kontuarem po prawej stronie. Hallie uznała, że musi to być stacja kurierska, wykrzykiwano tam bowiem nazwy miast, a ludzie przepychali się do kontuaru, żeby załatwić wysyłkę swoich pieniędzy.

Do sali wciśnięto jeszcze trzy biurka, zasłane papierami i pustymi skórzanymi sakiewkami. Droga do jednego z biurek była wolna, a siedzący za nim mężczyzna wydawał się zajęty stertą papierów i całkowicie obojętny na chaos dookoła.

Hallie podeszła do tego biurka:

- Przepraszam pana...

Brzmienie kobiecego głosu sprawiło, że gwar w sali ucichł. Młody mężczyzna podniósł głowę, zrobił zaskoczoną minę i szybko wstał.

- Czym mogę pani służyć?

- Nazywam się Fredriksen. Jestem córką Jana Fredriksena, kapitana „Sea Haven”. Ojciec poczynił starania, żebym w razie potrzeby mogła korzystać z jego pieniędzy, kiedy wypływa w rejs. - Jej głos zdawał się odbijać echem w całej sali, taka cisza nagle zapadła.

- Chwileczkę, panno Fredriksen. Zawołam pana Adamsa. - Podszedł do wielkich drzwi w głębi sali, zapukał i wszedł do środka.

Hallie zdawała sobie sprawę, że skupia na sobie wzrok wszystkich obecnych, niewątpliwie bowiem wyróżniała się tutaj jak zakonnica w domu rozpusty. Czuła żar spojrzeń kopaczy złota, którzy wcale nie ukrywali, że się na nią gapią. Przerażało ją to. Po kilku bardzo długich sekundach skrzyżowała ramiona na piersi w obronnym geście. Starała się patrzeć prosto przed siebie. Bardzo żałowała, że pozbyła się tego wstrętnego chałatu. Odniosła wrażenie, że gdzieś obok niej wszczął się jakiś ruch, zanim jednak zdążyła wpaść w panikę, drzwi w głębi sali otworzyły się i wyszedł do niej starszy mężczyzna.

- Bardzo mi przyjemnie panią poznać, panno Fredriksen. - Obszedł biurko i uścisnął jej wciąż drżącą rękę. Widocznie wyczuł to drżenie, bo nagle przybrał zatroskany wyraz twarzy. Dokonał szybkiej oceny sytuacji i omiótł gapiących się kopaczy surowym spojrzeniem. Następnie ofiarował Hallie ramię i za­prowadził ją do pokoju na zapleczu.

Wskazał jej krzesło, zamknął drzwi, potem obszedł masywne dębowe biurko i również usiadł.

- A teraz słucham. Czym mogę służyć?

Hallie spojrzała na jego sym...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin