Paweł Wieczorkiewicz Bękart mateczki Rosji. Wprost 18-2008.odt

(41 KB) Pobierz

Paweł Wieczorkiewicz

Bękarty mateczki Rosji

„Wprost” Numer: 18/2008 (1323)

 

Jeśli Abramowicz, czy Putin, będzie miał taka fantazję, wykupi pałac Buckingham, a następnie Elżbietę II

 

Zjawisko wzrostu entropii polega na występowaniu organizmów, które, by istnieć, muszą bezustannie powiększać swą masę. W astrofizyce kończy się to implozją, w życiu – śmiercią. W polityce powoduje zaś zmartwychwstanie. Do organizmów takich należała Rosja – ta, niczym Kościej, ulubiona postać z narodowych bylin, ma wiele żyć.

 

Po raz pierwszy Rosja doświadczyła tego w pamiętnym roku 1612 – nie na darmo putinowcy tak chętnie nawiązują do tej daty. Szaleńcza polityka Iwana Groźnego, Stalina XVI wieku, a potem będąca jej skutkiem polska interwencja, postawiła Rosjan przed dylematem: wchodzić do Europy przez ścisły personalny, a potem zapewne unijny związek z Rzeczypospolitą, czy zachować swą samobytność, ale na obrzeżach kontynentu. Ceną drugiego rozwiązania było wytracenie ekspansji na kilkadziesiąt lat i strata świeżych terytorialnych zdobyczy. Kolejna katastrofa nastąpiła w roku 1917, gdy bieg wydarzeń zmusił Rosję do następnej samoamuptacji i ponownego odwrócenia się od Europy. Narodzony na gruzach cesarstwa Romanowów Związek Sowiecki nie tylko przejął imperialny program poprzednika, ale znacznie go zmodernizował i rozszerzył. Program światowej rewolucji jako celu strategicznego i sowieckich koni, a potem czołgów pojących się i chłodzących silniki w kanale La Manche jako cel bliższy, stanowił marzenie wszystkich przywódców od Lenina po Gorbaczowa. Różnił ich kalendarz działań. Władimir Iljicz w 1920 r. chciał, aby czerwonoarmista podał braterską dłoń niemieckiemu proletariuszowi nad trupem pańskiej Polski, podczas gdy jego następcy skłonni byli działać rozważniej – etapami. Do roku 1939 Rzeczypospolita pozostawała wciąż zaporą, której likwidacja stała się głównym celem sowieckiej polityki. Jeden z czołowych działaczy pisał o niej jako o „ropiejącym wrzodzie na Wschodzie".

Po roku 1943, z racji ślepoty Roosevelta, Stalin rozpoczął grę o świat. Polsce już wchłoniętej, ale jeszcze nie przetrawionej w wystarczającym stopniu, czyli nie zsowietyzowanej, przypadła rola frontowego zaplecza z wszystkimi tego konsekwencjami. Położona w innej strefie Rumunia pod Ceauşescu mogła sobie pozwalać nawet na afronty wobec Wielkiego Brata (niebezkarne jednak: cenę, wystawioną przez Gorbaczowa, zapłacił rumuński przywódca podczas tzw. rewolucji w 1989 r.), PRL – nie! Jest paradoksem, ale najkorzystniejszy geopolityczny i militarny układ dla ZSRR, czyniący marzenia o podboju świata realnymi, zaistniał w pierwszej połowie lat 80. Czy Jurij Andropow rozpocząłby III wojnę światową, trudno powiedzieć, ale niewątpliwie przed taką pokusą stał jeszcze Gorbaczow.

 

Ponowna, tym razem zdaje się zamierzona i w pełni kontrolowana, jak twierdzą znawcy zagadnienia, np. Jadwiga Staniszkis, implozja imperium nastąpiła w roku 1991. I znowu, jak w XVII wieku za Michała Romanowa i w 1917 r. – za Lenina, po krótkim okresie zamętu (Rosjanie nazywają taki czas smutą), nowy car – Putin – twardą ręką przywrócił spoistość kraju.

 

Spróbujmy zarysować główne linie imperialnej polityki ostatnich sowieckich i rosyjskich władców, pamiętając, że dzięki zbawczej centralizacji, zawsze była prowadzona w długoletnich planach. Odrzucając kwaśną, a od pewnego czasu miodopłynną retorykę, należy przyjąć, że od dłuższego czasu, może nawet od połowy lat 60., głównym strategicznym wrogiem ZSRR stały się nie Stany Zjednoczone, ale Chińska Republika Ludowa. Zagrażała Sowietom i zagraża współczesnej Rosji na każdym polu: strategicznym, ściśle wojskowym, politycznym, ekonomicznym i wreszcie demograficznym. Wobec niekontrolowanej chińskiej imigracji za kilka, kilkanaście lat może wszak zostać ogłoszona Chińska Republika Nadamurska. Powstrzymanie Chińczyków wymaga uzyskania i podtrzymania zdecydowanej, co najmniej generacyjnej, przewagi technologicznej. Tej Rosja nie ma i zapewne sama w najbliższym czasie jej nie wypracuje. Pomoc w tym zakresie może znaleźć jedynie w Europie Zachodniej. W tym celu, aby rosyjski żołnierz strzegł dalekowschodniej granicy, wyposażony w niemieckie i francuskie lasery najnowszej generacji, należy obłaskawić unię, która w sensie politycznym powinna dołączyć do Rosji, po drodze oczywiście rozluźniając związki ze Stanami Zjednoczonymi i zrzucając natowski gorset. Innymi słowy, to nie Moskwa ma się integrować z Brukselą, lecz Bruksela z Moskwą.

Ślady tej koncepcji są nader wyraźne w bieżącej polityce rosyjskiej. Dziś nie trzeba czołgów, by dokonywać podboju – wystarczą ropa, gaz i banki. A na wszystkich tych polach osiągnięcia Kremla na rynkach europejskich są więcej niż znaczące. Tysiące miliardów dolarów transferowane z Rosji od końca lat 80. (a może i wcześniej) nie stanowiły nielegalnych majątków nowych oligarchów, jak się to naiwnie wielu wydawało, ale kapitał partyjny i państwowy, stanowiący przyczółki ekonomicznej ekspansji. Wręcz symboliczny charakter miał tu zakup klubu Chelsea przez Romana Abramowicza. Bohater transakcji jest takim samym „miliarderem" jak dyrektor oddziału PKO BP: obraca powierzonymi pieniędzmi. Sprawa Chelsea miała charakter wręcz symboliczny: tępi Brytole radując się, że ich klub doszedł z nędzy do wielkich pieniędzy, nie zauważyli swoistego mane, tekel, fares. Kupno klubu oznaczało bowiem, że jeśli Abramowicz (czytaj – Putin) będzie miał tylko taką fantazję, bez drgnienia powieki wykupi pałac Buckingham, a następnie Elżbietę II z całą rodziną.

 

Niezależnie od globalnej ofensywy w skali całej Europy i skutecznej próby jej finlandyzowania Kreml starannie buduje jako swego rodzaju alternatywę specjalne stosunki z Niemcami. Przy jasno wytyczonym neorewizjonistycznym kursie Berlina układ taki może być śmiertelnie groźny. Co prawda, na razie jest to rewizjonizm Stresemanna („pokojowy"), nie Hitlera, ale zagrożenie jest już wyraźne.

 

Polska w wieku XX miała dwukrotnie wyjątkowe szczęście: powstała w roku 1918, gdy zawsze zaborcza i wroga polskiej państwowości Rosja praktycznie znikła na parę lat z mapy politycznej świata, zaś odrodziła się w 1989 r., kiedy to Związek Sowiecki zaczynał swój rozpad, podobnie jak imperium Romanowów 70 lat wcześniej. Dobra koniunktura za rządów Jelcyna w znacznej mierze została zmarnowana przez brak jasno wytyczonego programu polityki wschodniej, bowiem nie miał go ani minister Krzysztof Skubiszewski, ani jego następcy. Polacy zachowywali się z tak irytującą Rosjan pańską nonszalancją, ignorując ich słabe wówczas państwo lub też, jak za starych dobrych czasów, prześcigali się w serwilizmie i nieproszonych ustępstwach. Szczególnie żenująca była wizyta prezydenta Putina w Warszawie, podczas której Aleksander Kwaśniewski krygował się niczym podstarzała panna na wydaniu wobec księcia z bajki. Obecnie, wobec skokowego wzrostu rosyjskiej potęgi, dobry czas już minął. Polska w polityce Kremla coraz bardziej traci podmiotowy charakter.

Rzeczypospolita jest zatem nadal dla Rosji przeszkodą, zawadą w drodze do Europy. Kilka lat temu, badaj u schyłku poprzedniej prezydentury, jeden z wpływowych moskiewskich periodyków, pisząc o polskiej anarchii i bezrządzie, zupełnie serio postawił alternatywę: pozostawienie Rzeczypospolitej w takim stanie lub jej rozbiór wespół z Niemcami. Taki sam dokładnie dylemat miała polityka moskiewska w wieku XVIII: za pierwszym rozwiązaniem opowiadali się tradycjonaliści ze szkoły Piotra Wielkiego, za drugim zaś – moderniści Katarzyny II. Tak czy inaczej Polskę trzeba było wtedy i trzeba teraz odizolować i ubezwłasnowolnić. Władysław Bartoszewski przypomniał ostatnio w drugim tomie swojego wywiadu rzeki zorkiestrowaną akcję podjętą przez rosyjskie media przeciwko przystąpieniu Polski do NATO (wiosną 1995 r.). Czegóż tam nie wypisywano! Grożono powtórzeniem sytuacji geopolitycznej z roku 1920 (nikomu niepotrzebnej wojny) lub odwoływano się do niewdzięczności Polaków, którym niezawodny sojusznik, czyli ZSRR, przez prawie pół wieku gwarantował bezpieczeństwo państwowe.

 

Czy z polskiego punktu widzenia jest jakiekolwiek dobre wyjście z tej matni? Trzeba się posłużyć metodą wroga i sięgnąć do historycznych analogii. Marszałek Piłsudski, aby powstrzymać przyszłą, nieuchronną sowiecką agresję, stworzył koncepcję limitrofów – państw położonych między Warszawą a Moskwą, którym wspólny interes i instynkt samozachowawczy nakaże się skupić wokół Polski. Nieszczęśliwy bieg rosyjskiej wojny domowej spowodował, że nie dało się jej zrealizować. Nieśmiałym optymizmem z gatunku déjà vu napawa linia Wilno – Warszawa – Kijów – Tbilisi – Baku, stanowiąca realizację tej idei, tyle że dostosowanej do współczesnych realiów. Brakuje w niej na razie ostatniego, bodaj kluczowego ogniwa – Pekinu. Ale nie traćmy nadziei. Historię potrafią, jak widać, czytać przynajmniej w Pałacu Prezydenckim.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin