Lansky - wszystkie części.pdf

(295 KB) Pobierz
Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy I
Budowa mostku w jednej pipidówie. Stary most wysadzony dynamitem, przez
rzeczkę przerzucona prowizorka dla pieszych. Na kładce stoi kierownik
budowy (to ja) wk***ony do łez z jakiegoś powodu, którego nie pamiętam.
Koniec szychty, do pracy przychodzi stróżka - nudna baba cierpiąca na
nieuleczalne rozwolnienie werbalne. Podchodzi do mnie i jak zwykle nawija a
ja jak zwykle kombinuję jak ją zbyć. Dialog (w oryginale po śląsku):
- He kierowniku a ja jeszcze pamiętam jak ta rzeczka była czysta i żyły w niej
bobry i ryby i raki ale wie kierownik to było bardzo dawno jak jeszcze byłam
mała...
Ja jej wchodzę w słowo i odpalam:
- Tiaa a jeszcze dawniej to po tych łąkach biegały dinozaury!!
Ona zamilkła, patrzy na mnie i mówi:
- A tego to prawie nie pamiętam, bo wie pan, ja wcześniej to mieszkałam w
sąsiedniej wsi...
* * * * *
Ej z tymi stróżami na budowie to ja miałem. Jeden z nich (robotnicy nazywali
go Skunks, zgadnijcie czemu) miał zwyczaj w nocy podkradać im cukier i
kawę ze słoików. Pewnego razu - godzina siedemnasta a jego nie ma.
Zadzwoniłem po zmiennika - przyszedł, a brygada do domu. Drugiego dnia to
samo - Skunksa nie ma w pracy, zmiennik przyszedł a brygada do domu.
Trzeciego dnia pod szychtę już się lekko zapieniłem i zajechałem do niego do
domu. Otwiera mi żona (Skunksowa... słowo... Od razu poznałem...). Pytam
co z nim a ona mówi:
- Panie on już trzi dni mo taki drapszajs że mu za pierona nie pozwola z kibla
wstować bo zaroz mom brunotne szlajfy na zolu...*
No cóż, człowiek chory - trudno. Jadę z powrotem na budowę a moje chłopki
rotflują na podłodze w pakamerze.
- Co jest k***a pytam grzecznie.
Dopiero po tygodniu mi powiedzieli, że do cukru który Skunks kradł w nocy
spawacze dosypali boraksu w stosunku 1:1...
*Panie on już od trzech dni ma takie rozwolnienie, że nie pozwalam mu za nic
wstawać z toalety bo od razu mam na podłodze brązowe smugi.
* * * * *
A na jedną budowę przypałętał się do nas pies - mały pokraczny pokurcz.
Moje Czerwone Brygady nazwały go Łachudra. Cieśla zrobił Łachowi budę ze
sklejki pod pakamerą, dostał miskę i obrożę ze sznurka i wszystko byłoby
słodko, gdyby nie to, że Łachu był straszliwą fleją i nie mógł się nauczyć srać
w jednym miejscu.
Stróżem na budowie był mały długowłosy gnom bez zębów, którego nazywali
Renegat, bo zawsze na szychtę przyjeżdżał na Komarku.
Renegat miał obowiązek w ciągu nocy robić obchód placu i z reguły to czynił,
a dowodem były kaktusy Łachudry, które rano ostentacyjnie i z niemym
protestem na twarzy zdzierał z butów.
Pewnego ranka przyjeżdżam na budowę, a tu w misce Łacha leży wielka,
tłusta i na oko świeża wędzona makrela. Co jest kurde, myślę - dostawać
dostawał ale z reguły jakieś resztki ze śniadania. Kto mu to dał? Chyba nie
Renegat, bo go nie cierpiał.
Renegat podchodzi, zadowolony z siebie, i mówi:
- Jo mu to doł! Czytołech, że w rybach je fosfor i żech se pomyśloł, że jak sie
pieron ryba zje to mono te gówna bydom w nocy trocha świecić...
* * * * *
Roboty rozbiórkowe na moście siarczystą zimą. Czerwone Brygady czasowo
w niebieskich kufajach i uszankach, kują beton młotami pneumatycznymi. W
zimie wilgoć zawarta w sprężonym powietrzu zamarza i młoty, jak to się
mówi, "nie pierą".
Rada na to jest prosta - nie żadne smarownice czy inne tam magiczne
wynalazki, tylko po prostu odkręca się wąż powietrzny i wlewa do młota
trochę denaturatu - i po 5 minutach można normalnie pracować dalej. Metoda
dobra, a że trochę śmierdziało, to już trudno. Podobno od smrodu jeszcze
nikt nie umarł hiehie. Ale waliło od nas na całą wieś..
Obok budowy był sklep. Codziennie rano chodziłem tam - czasem jeszcze
przed otwarciem, od tyłu - i kupowałem pięć - sześć flaszek denaturatu.
Pewnego razu właściciel sklepu - zamiast, jak zwykle podać mi butelki,
skasować forsę i schować się do ciepłego - wciągnął mnie do środka i
powiada:
- Chopie jak wos na tyj budowie nie styko na gorzołka, to jo wom dom na
krecha, ino nie pijcie mi tego...
* * * * *
Pewnego razu niewielka lokalna powódź zalała nam plac budowy.
Zaalarmowali mnie, przyjechałem w niedzielę po południu razem z częścią
Czerwonych Brygad, żeby jeszcze coś próbować uratować. Kierowcy
kazałem wrzucić na Stara lekką łódkę z laminatu, która doraźnie służyła jako
piaskownica wnukom brygadzisty, do tego wiosła, kamizelki i takie tam.
Plac znajdował się za wałem, w takim jakby zakolu bez odpływu, przy samej
rzece, tak że fale nie szły już i woda była spokojna. Plac był zalany do
poziomu gdzieś półtora metra - metr sześćdziesiąt. Pływamy łódką, łowimy co
się da - jakieś kantówki, bale, puste i pełne beczki - wszystko, czego jeszcze
woda nie zabrała, i holujemy to na suche. Jedni łowią, drudzy ładują na
samochód, i tak na zmiany. Kierownik też dla kondycji postanowił se
powiosłować.
Zeszło nam parę ładnych godzin i zaczynało zmierzchać. W łódce płynąłem z
niejakim Gutkiem - ja wiosłowałem, a on trzymał towar na linie. Naraz Gutek
strzelił karpia, otwarł oczy tak, że mu mało nie wypadły, podniósł drżącą rękę
i pokazywał na coś za moimi plecami, mówiąc:
- Dydydydydydydydy.............
a blady był jak śmierć na urlopie.
Odwróciłem się i też się przestraszyłem - na powierzchni wody poruszała się
ludzka głowa...
Po dłuższych oględzinach pokazało się, że głowa porusza się mniej więcej
pionowo. Postanowiłem podpłynąć i obadać zjawisko, nie zważając na
protesty
Gutka,
który
klekotał
zębami
jęcząc
"Zzzzzzzzzooommmmmmmbiiiiiiii..."
Okazało się, że to stróż szedł do pracy... Nawalony w drebiezgi... Nawet nie
zauważył, że wlazł po szyję w wodę...
A na dodatek za kierownicę prowadził rower.
891210880.001.png
Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy II
Wśród różnej maści ewenementów przyrodniczych, tworzących moje
Czerwone Brygady, wyróżniał się - tak osobowością jak i urodą - niejaki
Lechu, zwany "Nafta". Urodziwy to on był nad wyraz - twarz jak murzyński
sandał, jedno oko na Maroko, drugie na Zanzibar, ale ukoronowaniem
wszystkiego był NOS. Nos miał Nafta jak diabeł ch*ja, wielki, przepastny i
czerwony, z dziurkami o średnicy pingponga. Ile razy kichał, bałem się, że mu
mózg wypadnie... To tyle tytułem wstępu.
Budowa mostu przez Odrę - szczere pole dookoła, zimno jak szlag, śnieg
leży. Przerwa śniadaniowa. Czerwone Brygady miały fajną ciepłą pakamerę,
a u mnie właśnie nawalił grzejnik, więc pomyślałem, że pójdę do nich zjeść.
Wychodzę od siebie, patrzę - Nafta siedzi na ławce przed budą i zajada
kanapkę, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto miał po jednym zębie w
każdej szczęce.
- Czemu Lechu siedzisz na mrozie?
- A bo mie wyp***lili z budy te ch*je dzięcioły jedne.
- A czemu?
- A bo im wadziło żech sie dropoł.
Wchodzę i pytam o co biega. No co k**wa jest, kierownik pyta to odpowiadać.
Brygadzista mówi:
- A weź sie pan łodwróć i wejrzyj se pan na dźwierze...
Hehe... Najpierw trochę mnie zemdliło, ale opanowałem odruch zwrotny i
wypytałem ich co i jak.
Okazało się, że Nafta siedział w swoim normalnym filozoficznym zamyśleniu
na swoim miejscu na końcu budy... pakował dwa paluchy do swojego
meganochala... kręcił z tego kulkę... i przez całą budę strzelał w drzwi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin