Dean Koontz - Przy blasku księżyca.pdf

(958 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
DEAN
KOONTZ
PRZY BLASKU
KSIĘŻYCA
Książkę tę dedykuję
Lindzie Borland i Elaine Peterson
za ich ciężką pracę,
ich dobroć
i ich niezawodność.
I oczywiście za to,
że jak zwykle raz do roku przyłapały mnie na błędzie,
który,
gdyby nie zwróciły na niego mojej uwagi,
zepsułby moją nieposzlakowaną opinię.
A także za to, że dyskretnie ukrywały przede mną
prawdziwy powód swoich wizyt:
chciały sprawić przyjemność mojej Trixie,
drapiąc ją po brzuchu.
Pilot na przodzie piastował w swym ręku cenne brzemię
żywotów ludzkich, wpatrując się pilnie przed siebie, jak
pasterz stada, oczami pełnymi księżycowego blasku.
„Nocny lot", Antoine de Saint-Exupery
(przełożyli z francuskiego Maria Czapska i Stanisław Stempowski)
Życie nie ma sensu, poza sensem odpowiedzialności .
„Wiara i historia", Reinhold Niebuhr
Weź moją dłoń i porzuć trwogę.
Dziś twej nadziei nie zawiodę,
Bo zawiódłbym swą własną duszę,
na wieczne skazał ją katusze
i w piekle zmorzył światła głodem.
Dziś twej nadziei nie zawiodę.
„Księga policzonych smutków"
1 Zanim Dylana O'Connera pozbawiono przytomności, przywiązano do krzesła
i wstrzyknięto nieznaną substancję, zanim odkrył, że świat bywa o wiele bardziej niepojęty,
niż mu się dotąd wydawało - wyszedł z pokoju motelowego i przeciął autostradę, zmierzając
do jasno oświetlonego baru fast food, żeby kupić cheeseburgery, frytki, ciastka z nadzieniem
jabłkowym i koktajl waniliowy.
Zgasły dzień leżał zagrzebany w asfalcie. Jego duch wciąż jednak trwał w powietrzu
arizońskiego wieczoru, leniwie unosząc się
gorącym oparem z każdego skrawka ziemi, jaki przemierzał Dylan.
Na końcu miasta, które służyło przede wszystkim podróżnym z pobliskiej drogi
międzystanowej, baterie kolorowych neonów walczyły o klienta. Mimo toczącej się świetlnej
bitwy, w czystym i suchym powietrzu aż po horyzont rozciągało się lśniące i spokojne morze
gwiazd. Po gwiaździstym oceanie sunął okrągły jak koło sterowe księżyc, zmierzając wolno
na zachód.
Bezkresna przestrzeń wydawała się czysta i pełna obietnic, lecz świat w dole był
zmęczony i przykurzony. Choć właściwie nie wiało, z głębi wieczoru dolatywały pojedyncze
podmuchy, z których każdy szeptał w swoim języku i przynosił własną niepowtarzalną woń.
W miarę jak Dylan zbliżał się do restauracji, zapachy pustynnego piasku, pyłku kaktusów,
spalin z diesli i rozgrzanego asfaltu zaczynały się mieszać z gęstym aromatem długo
używanego oleju, hamburgerów dymiących na blasze i smażonej cebuli - ciężkim i
zawiesistym jak chmura duszącego powietrza w kopalni.
Gdyby Dylan nie był w nieznanym mieście zmęczony po całym dniu drogi i gdyby jego
młodszy brat, Shepherd, nie popadł w zagadkowy nastrój, poszukałby restauracji ze zdrowym
jedzeniem. W tym momencie jednak Shep nie potrafił stawić czoła ludziom, a gdy był w
takim stanie, tolerował tylko jedzenie, które lubił, z dużą zawartością tłuszczu.
W środku restauracji było jaśniej niż na zewnątrz. Dominowały tu białe powierzchnie i
mimo przesyconego zapachem tłuszczu powietrza lokal sprawiał wrażenie antyseptycznego.
Dylan O'Conner czuł się we współczesnej kulturze jak w niewygodnym ubraniu; tu także
okazała się przyciasna. Uważał, że knajpa, gdzie podaje się hamburgery, powinna wyglądać
jak knajpa, nie jak sala operacyjna ani przedszkole z obrazkami klaunów i śmiesznych
zwierzaków, ani jak bambusowa chata na tropikalnej wyspie, ani jak plastikowa imitacja
nieistniejącego baru z lat pięćdziesiątych. Jeśli ktoś zamierza jeść zwęglone kawałki krowy
oblane warstwą sera oraz paski ziemniaków, które zanurzono we wrzącym oleju, aż stały się
kruche jak starożytny papirus, a potem popije wszystko stosowną ilością lodowatego piwa
albo koktajlem mlecznym o kaloryczności pieczonego prosiaka, to uczta powinna odbywać
się w scenerii wzbudzającej w biesiadniku poczucie winy czy wręcz grzechu. Powinno jej
towarzyszyć przyćmione i cieple światło. W wystroju powinny dominować ciemne kolory -
najlepiej stary mahoń, matowy mosiądz, ciemnoczerwona tapicerka. Mięsożerca powinien
słuchać uspokajającej muzyki, a nie powodujących mdłości produkcji muzyków
nafaszerowanych Prozakiem, ale melodii równie smakowitych jak jedzenie - może
wczesnego rock and rolla albo swingu, albo dobrych piosenek country o pokusie i wyrzutach
sumienia czy ukochanych pieskach.
Tak czy inaczej przeszedł po wykafelkowanej podłodze do stalowej lady i zamówił
posiłek na wynos u pulchnej, siwowłosej kobiety, która w nieskazitelnym prążkowanym
stroju wyglądała jak żona Świętego Mikołaja. Dylan spodziewał się ujrzeć elfa zerkającego z
kieszeni jej bluzy.
W dawnych czasach w punktach sprzedaży fast foodów za ladą krzątały się głównie
nastolatki. Ostatnio jednak spora liczba młodych ludzi uznała, że nie przystoi im zajęcie tego
rodzaju, tak więc szansę dorobienia zyskali emeryci.
Żona Świętego Mikołaja zwracała się do Dylana „kochany", a podając mu dwie białe torebki
z zamówionym jedzeniem, sięgnęła ponad ladą, aby przypiąć mu do koszuli promocyjną
plakietkę. Na znaczku widniał napis „Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach"
oraz uśmiechnięty zielony pyszczek narysowanej żaby występującej w najnowszej kampanii
reklamowej firmy, w której pryszczaty płaz zupełnie zmienia gust, przerzucając się z typowej
dla swego gatunku diety na tak wyszukane dania jak półfuntowy cheeseburger.
Dylan kolejny raz poczuł ciasne ubranko: nie rozumiał, dlaczego decydując, co ma jeść na
kolację, miałby się kierować przychylną opinią narysowanej żaby, gwiazdy sportu czy choć-
by laureata Nagrody Nobla. Co więcej, nie rozumiał, dlaczego miałaby go zachwycić
reklama przekonująca, że frytki podawane w tej restauracji są smaczniejsze niż owady. I
dobrze by było, gdyby frytki rzeczywiście smakowały lepiej niż torebka smażonych muszek.
Powstrzymał się przed wyrażeniem swojej opinii na temat żaby także dlatego, że zaczął
sobie zdawać sprawę, iż ostatnio irytowało go coraz więcej zupełnie nieistotnych
drobiazgów. Jeżeli się nie wyluzuje, stanie się koszmarnym zgorzkniałym zrzędą, zanim
skończy trzydzieści pięć lat. Uśmiechnął się do żony Świętego Mikołaja i podziękował jej,
żeby nie popsuć sobie Bożego Narodzenia.
Maszerując w świetle pyzatego księżyca w poprzek dzielącej go od motelu trzypasmowej
autostrady i niosąc papierowe torebki pełne wonnego cholesterolu w przeróżnych postaciach,
Dylan wyliczał w myślach wiele rzeczy, za które powinien być losowi wdzięczny. Dobre
zdrowie. Ładne zęby, Wspaniale włosy. Młodość. Miał dwadzieścia dziewięć lat, trochę
talentu artystycznego i pracę, w której odnalazł sens i radość. Mimo że bogactwo mu nie
groziło, sprzedawał swoje obrazy na tyle często, by co miesiąc zapłacić rachunki i złożyć
nieco pieniędzy w banku. Nie miał szpecących blizn na twarzy ani kłopotów z powracającą
grzybicą, ani nieznośnego brata bliźniaka; nie miał ataków amnezji, po których budził się z
zakrwawionymi rękami, ani stanów zapalnych zadartych przy paznokciach skórek.
I miał Shepherda. Swoje błogosławieństwo i przekleństwo. Bywały takie chwile, gdy
Dylan cieszył się, że żyje i Shep jest jego bratem.
Pod czerwonym neonem „Motel", gdzie przesuwający się cień Dylana malował zupełnie
czarną plamę na różowawym od blasku neonu asfalcie, ktoś go śledził a także potem, gdy
mijał niskie sagowce, kolczaste kaktusy i inną roślinność pustynną i dalej, kiedy szedł
betonowymi chodnikami między budynkami motelu, i z całą pewnością, kiedy mijał
szumiące i pobrzękujące automaty z napojami, rozmyślając o delikatnych więzach ro-
dzinnych - wciąż ktoś go śledził Obserwator zbliżył się niepostrzeżenie, jak gdyby zrównał
swój krok z jego krokiem, swój oddech z jego oddechem. Dylan stal już przed drzwiami
pokoju i szukał w kieszeniach klucza, ściskając przy tym kurczowo torebki z jedzeniem,
kiedy usłyszał zdradzieckie skrzypnięcie buta, niestety za późno. Odwrócił głowę, dojrzał
nad sobą bladą w blasku księżyca twarz i wyczuł ruch jakiegoś ciemnego kształtu, który
opadł mu prosto na czaszkę.
Dziwne, ale nie poczuł ciosu i nie zorientował się, że osuwa się na ziemię. Usłyszał trzask
pękających torebek, owionął go zapach cebuli, ciepłego sera i marynowanych warzyw, a
potem uświadomił sobie, że leży twarzą na betonie. Miał nadzieję, że nie rozlał koktajlu
mlecznego dla Shepa. Później przyśniły mu się tańczące frytki.
2 Jillian Jackson miała ukochany kwiat - grubosza jajowatego - którym
zawsze zajmowała się niezwykle troskliwie. Podawała mu starannie wyliczone i odmierzone
porcje mieszanki odżywek, rozsądnie podlewała i regularnie spryskiwała jego mięsiste,
owalne liście wielkości kciuka, aby zmyć kurz i zachować ich lśniącą zieleń.
Tego piątkowego wieczoru, kiedy jechali z Fredem z Albuquerque w Nowym Meksyku do
Phoenix w Arizonie, gdzie w przyszłym tygodniu Jilly miała trzy występy, to ona całą drogę
siedziała za kółkiem, ponieważ Fred nie miał ani prawa jazdy, ani niezbędnych do
prowadzenia pojazdu kończyn. Fred był gruboszem jajowatym.
Granatowy cadillac coupe deville rocznik 1956 był miłością życia Jilly. Fred rozumiał to i
łaskawie akceptował, lecz mały Crassula argentea (nazwisko Freda) na liście obiektów jej
uczuć lokował się tuż za samochodem. Jilly kupiła grubosza, gdy był zaledwie pędem o
czterech krótkich gałązkach i szesnastu grubych, gumowatych liściach. Choć trzymano go w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin