Odmieniec.pdf

(356 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Marian Orło ń  ­ Odmieniec 
Spis treści
Odmieniec 
Odmieniec Wprowadził się do sąsiedniego bloku w połowie lutego i od razu wydał nam się 
jakiś dziwny, tajemniczy i nieprzystępny. Nie różnił się od nas ani wiekiem, ani wzrostem, a jednak 
był   inny.  ­  Odmieniec!  ­  orzekli   krótko  chłopcy   z  naszego  bloku.   Bo,  po  pierwsze,  unikał  nas. 
Zresztą nie tylko nas. W ogóle nie miał kolegi, choć mieszkał w nowym bloku już kilkanaście dni. 
Kiedy   Wojtek   spotkał   go   kiedyś  na   ulicy   i   powiedział:   "Cześć!"   ­   to   nawet   nie   raczył   mu 
odpowiedzieć.   Zresztą  rzadko   wychodził   z   domu,   a   jak   wychodził,   to   najczęściej   z   matką.   ­ 
Maminsynek!   ­   stwierdziliśmy   pogardliwie.   Po   drugie   nie   chodził   do   naszej   szkoły.   Wszystkie 
dzieciaki z osiedla chodziły do tej samej szkoły, a on nie. Gdzieś się jednak uczył, bo codziennie 
rano widywaliśmy go na ulicy z tornistrem na plecach. Ale gdzie? Może to jakiś cudzoziemiec? ­ 
zastanawiał się głośno Wojtek. ­ Nie odpowiedział na moje "cześć", bo nie zna tego słowa. A poza 
tym   widziałem   raz   przed   jego   blokiem   samochód   z   zagraniczną  rejestracją.   ­   Cudzoziemiec   w 
kurtce z przeceny! ­ parsknął śmiechem Michał. ­ Jak on jest cudzoziemcem, to ja jestem kosmitą. ­ 
To   dlaczego   nie   chodzi   do   naszej   szkoły?   ­   dociekał   któryś  z   chłopaków.   ­   Może   chodzi   do 
muzycznej albo baletowej ­ odpowiedział Tomek. ­ Mój kuzyn, na przykład, chodzi do muzycznej. 
Gdyby chodził do muzycznej, to nosiłby jakiś instrument. Klarnet, trąbkę albo skrzypce ­ objaśnił 
Piotrek. ­ Albo fortepian ­ dodał Michał, pokazując swoje krzywe zęby. ­ A ja wam mówię, że to 
jakiś cudzoziemiec ­ upierał się przy swoim Wojtek. ­ A ta kurtka nie jest z żadnej przeceny, ale z 
zagranicy.   W  żadnym   sklepie   takiej   nie   widziałem.   ­   Skończcie   z   tym   cudzoziemcem! 
­zdenerwował się w końcu Michał. ­ To jest najzwyklejszy, zarozumiały maminsynek, który chodzi 
do jakiejś szkoły dla wybranych, zadziera z tego powodu nosa i ma nas wszystkich w tym nosie! 
Mogę wam to udowodnić. ­ Jak? ­ spytaliśmy. ­ W bardzo prosty sposób. Zauważyłem, że on wraca 
z tej swojej szkoły codziennie o drugiej. Idzie przez park. Zaczaimy się w parku i zmusimy go, żeby 
dziób otworzył. Jak otworzy, to zobaczymy, co to za ptaszek. Pomysł bardzo nam się spodobał. 
Ustaliliśmy, że jutro o wpół do drugiej spotkamy się w parku i rozwiążemy zagadkę tajemniczego 
sąsiada.   No   i   nazajutrz   zjawiliśmy   się  w   parku   punktualnie   i   w   komplecie.   Kilkanaście   minut 
łaziliśmy po zaśnieżonych alejkach, a potem wybraliśmy kępę krzaków i ukryliśmy się za nią. Obok 
biegła ścieżka, na której powinien pojawić się nasz sąsiad. I pojawił się. Równie punktualnie jak 
my. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Szedł wolno, kopał śnieg leżący pod nogami, zachowywał się 
jak każdy z nas. Nie przeczuwał, co go za chwilę czeka. Gdy zrównał się z nami, wyskoczyliśmy z 
ukrycia i otoczyliśmy go ze wszystkich stron. Dostrzegliśmy strach w jego oczach i to sprawiło nam 
przyjemność. A więc nie jest taki ważniak, jakiego udaje. Gdy nieco ochłonął,  zrobił taki ruch, 
jakby chciał uciekać, ale zrezygnował z tego. Zrozumiał, że nie ma szans. ­ Cześć! ­ powiedział 
Michał. ­ Zdaje się, że jesteśmy sąsiadami. Pora się bliżej poznać. Chłopak nawet nie drgnął. ­ O, 
widzę,  że   kolega   nie   zna   naszego   ojczystego   języka   ­   zmartwił   się  obłudnie   Michał.   ­   A   więc 
cudzoziemiec. Deutscher? Cisza. ­ A może Francuz? ­ naciskał dalej Michał. ­ Bonjour! ­ wyciągnął 
rękę. Zdawało się, że chłopak chce wyciągnąć również swoją, ale nie uczynił tego. Dalej uparcie 
milczał.   Cierpliwość  Michała   była   na   wyczerpaniu.   Postąpił   krok   naprzód   i   prosto   w   twarz 
chłopaka wysyczał: ­ Ty! A możeś ty Murzyn? Taki specjalny okaz Murzyna, który ma białą skórę i 
piegi na nosie? Chłopak cofnął się odruchowo, a Michał zwrócił się do nas: ­ No i kto miał rację? 
Macie swego farbowanego cudzoziemca! Jest taki honorowy, że nawet gęby otworzyć nie raczy. A 
jak macie jeszcze wątpliwości, to wyciągnijcie mu z tornistra zeszyt i zobaczcie, w jakim języku 
tam bazgrze. Zdawało się, że tylko na to czekamy. Zakotłowało się. Ktoś przytrzymał chłopaka za 
ręce,  ktoś odpiął tornister,  ktoś wyjął z niego zeszyt  i po chwili nasze głowy pochyliły się nad 
starannie zapisanymi kartkami. Skorzystał z tego nasz sąsiad i zanim się spostrzegliśmy, był już 
kilkanaście   kroków   od   nas.   Nikt   go   jednak   nie   gonił,   bo   wszyscy   odczytywaliśmy   półgłosem 
ostatnie wypracowanie napisane tak poprawnie po polsku, że tylko zazdrościć. ­ Wszystko jasne? ­ 
spytał Michał, gdyśmy skończyli lekturę. ­ Jasne! ­ odpowiedzieliśmy zgodnie. ­ Zeszyt zabieram ­ 
dorzucił   jeszcze   Michał.   ­   Jak   nasz   "cudzoziemiec"   spokornieje,   może   się  po   niego   zgłosić.   Po 
obiedzie zachciało nam się lepić bałwana. Bałwan rósł, prezentował się coraz okazalej, maluchy z 
bloku   były   wniebowzięte.   Kończyliśmy   właśnie   swoje   dzieło,   gdy   Wojtek   rzucił   zduszonym 
głosem:  ­ Chłopaki!  Idzie matka  Szymka! O tym,  że nasz "cudzoziemiec"  ma na imię Szymek, 
dowiedzieliśmy się z okładki zeszytu. Zimno nam się zrobiło, ale nie od śniegu. ­ Tylko bez paniki! 
­uspokoił nas Michał. ­ Zachowujemy się tak, jakby się nic nie stało. Pracowaliśmy więc dalej bez 
paniki, ale niedługo. Po chwili usłyszeliśmy głos Szymkowej matki. Był spokojny i jakiś smutny. 
­Czy to wy zabraliście dziś memu synowi zeszyt? ­ spytała. Wyprostowaliśmy się, strzepnęliśmy 
śnieg z rąk, wytarliśmy  je o spodnie i ukradkiem  spojrzeliśmy  na Michała.  Michał usiłował się 
uśmiechnąć. ­ To tak dla żartu, proszę pani ­ odparł. ­ Chcieliśmy z nim pogadać, ale on udaje Bóg 
wie   kogo   i...   ­   Czy   możecie   mi   ten   zeszyt   oddać?   ­   przerwała   mu   Szymkowa   matka.   ­   Ależ, 
oczywiście! ­ wykrzyknął Michał i pognał w stronę bloku, rad że nie musi uczestniczyć w dalszej 
rozmowie. Wrócił z zeszytem po paru minutach i wręczył go sąsiadce. Szymkowa matka wzięła go 
bez słowa, odwróciła się, i nagle, jakby sobie coś przypomniała, znowu skierowała wzrok na nas. 
Patrzyła tak, jak ktoś, kto chce powiedzieć coś bardzo ważnego i bardzo bolesnego. ­ Mój syn, 
Szymek, nikogo nie udaje ­ rzekła wreszcie. ­ On by bardzo chciał z wami porozmawiać. Ale nie 
może. On jest głuchoniemy. I odeszła. A myśmy jeszcze długo stali bez słowa i bez ruchu. Jak 
przymarznięci do ziemi
Zawisza Blady 
Ten Zawisza Blady to ja. Od tygodnia. Przed tygodniem nadano mi to przezwisko. A poszło 
o Różę Krystek. Róża to dziewczynka z naszej klasy. Siedzi w ostatniej ławce pod oknem i wszyscy 
mówią na nią Nyga. I nikt jej nie lubi. Nie wiadomo dlaczego. Może dlatego, że jest ruda, może 
dlatego,  że   chuda,   a   może   dlatego,  że   ma   na   imię  Róża.   Nie   wiadomo.   Właśnie   tydzień  temu 
zostałem po lekcjach w klasie z Różą. Z Nygą. Ja byłem dyżurnym i musiałem pozbierać papierki, a 
Róża   szukała   pod   ławkami   długopisu,   który   jej   zginął.   Wcale   nie   byłem   z   tego   towarzystwa 
zadowolony, toteż odetchnąłem z ulgą, gdy Róża długopis znalazła i wyszła. W kilka minut później 
i ja opuściłem klasę. Myślałem,  że Róża jest już gdzieś blisko domu, a tymczasem ona stała w 
szatni i ukradkiem  wyglądała na szkolne podwórze. Złość mnie wzięła. ­ Na kogo czekasz? Na 
koleżankę?   ­   spytałem,   choć  wiedziałem,  że   nie   miała  żadnej   koleżanki.   ­   Nie   ­   bąknęła.   ­   To 
zwiewaj do domu! ­ powiedziałem. ­ Bo ci obiad wystygnie. Spojrzała na mnie jak mój pies, gdy go 
chcę uderzyć, i ruchem głowy wskazała na podwórze. ­ Boję się... ­ szepnęła. No tak. Przy bramie 
stało   trzech   chłopaków   z   szóstej   B   i   patrzyło   w   naszą  stronę.   Przed   nimi   bieliły   się  górki 
śniegowych kul. ­ Czego oni chcą? ­ spytałem, choć odpowiedź mogła być tylko jedna. ­ Chcą mnie 
zbić ­ odpowiedziała. ­ Dlaczego akurat ciebie? ­ Nie wiem. Hela im coś powiedziała i chcą mnie 
zbić. Hela to też dziewczynka z naszej klasy. Nawet siedzi z Różą w jednej ławce. Sięgnąłem po 
płaszcz   i,   ubierając   się,   obserwowałem   Różę.   Wstążki   we   włosach   wypłowiałe.   Płaszcz 
pocerowany. W oczach strach. Aż się kuliła z tego strachu. Powinienem już odejść, ale jakoś nie 
mogłem. Coś trzymało mnie w miejscu. I nagle ­ sam nie wiem, jak to się stało ­ powiedziałem do 
Róży: ­ Uważaj! Ja na nich uderzę. Uderzę i zatrzymam ich. A ty uciekaj, rozumiesz? Miała taką 
minę, jakby nie rozumiała. Dopiero po chwili potaknęła kilka razy głową. ­ Idziemy! ­ rzekłem. 
Szła   tuż  przy   mnie,   rzucając   mi   od   czasu   do   czasu   krótkie   spojrzenia.   W   pewnym   momencie 
wydawało   mi   się,  że   chce   mnie   chwycić  za   rękę,   więc   się  odsunąłem.   Tamci   przy   bramie   byli 
zaskoczeni.   Podśmiewali   się  i   sięgali   po   kule.   Ja   też  nabrałem  śniegu   w   garście.   Kątem   oka 
spostrzegłem, że Róża również się schyliła. ­ Nie waż się rzucać! ­ warknąłem. ­ Masz uciekać. 
Jeżeli tego nie zrobisz, to oberwiesz ode mnie. Posłusznie wypuściła śnieg z ręki. Odległość między 
nami a tymi przy bramie wyraźnie się zmniejszyła. Wreszcie padła pierwsza kula. A potem zaroiło 
się  od   nich   w   powietrzu.  Śmigały   jak   białe   jaskółki.   Walka   trwała   kilka   minut.   Gdy   ustała, 
rozejrzałem się wokół siebie ­ Róży nie było. "W porządku!" ­ pomyślałem. Tamci byli wściekli. ­ I 
co ci z tego przyszło, blady Zawiszo, co? ­ spytał ten najwyższy. ­ Nic ­ spojrzałem mu prosto w 
oczy. ­ A wam? Nie odpowiedzieli mi. 
Muzykant 
Sroka,   postrach   słabych   i   nieśmiałych,   siedział   na   brzegu   ławki   i   mierzył   nowego   krytycznym 
wzrokiem.   Drwiący   uśmieszek,   igrający   na   jego   wargach,   zdawał   się  mówić:   "Nie   wyglądasz, 
bracie, nadzwyczajnie, ale może jakiś pożytek z ciebie będzie. Zobaczymy!" Nowy stał przed nami, 
tarmosił nerwowo czapkę i nie wiedział, co z sobą począć. Przypominał trochę nie przygotowanego 
ucznia, wyrwanego niespodziewanie do odpowiedzi. ­ Skąd się tu wziąłeś? ­ spytał wreszcie Sroka. 
­ Ze wsi ­ odpowiedział nowy. ­ Przedwczoraj sprowadziliśmy się na Spokojną. Będę chodził do tej 
klasy.   Ucieszył   się,  że   ktoś  się  do   niego   odezwał.   Poczuł   się  nawet   trochę  pewniej,   ale   zaraz 
przygasł, bo Sroka spytał go o nazwisko. ­ No, jak się nazywasz? ­ powtórzył niecierpliwie nie 
otrzymawszy odpowiedzi. Nowy zarumienił się lekko. ­ Kalina... Jacek Kalina. ­ Kalina? ­ ucieszył 
się Sroka. ­ Nieźle! Mamy już w klasie Malinę, będziecie do rymu. Klasa ryknęła śmiechem, a ktoś 
zaśpiewał: "Rosła kalina z liściem szerokim..." Sroka odczekał, aż się uspokoi, a potem przystąpił 
do sprawy najważniejszej. ­ Na boisku jesteś dobry? ­ zapytał. Kalina znowu się zawahał. ­ Taki 
sobie. Raczej słaby. Odpowiedź nie zadowoliła Sroki. ­ Piłka odpada ­ zawyrokował. ­ A krzepę 
masz? ­ Lepiej nie mówić ­ machnął ręką Kalina, dając do zrozumienia, że z krzepą jeszcze gorzej 
niż z boiskiem. Sroka nie ukrywaał rozczarowania, ale na wszelki wypadek powiedział: ­ Daj rękę! 
Kalina nie zrozumiał, o co mu chodzi, i wyciągnął rękę jak do powitania. ­ Nie chcę się z tobą 
witać, tylko mocowaać ­ żachnął się Sroka. Kalina pobladł. Nie miał jednak innego wyjścia ­ musiał 
przyjąć  wyzwanie.   Oparli   ze   Sroką  łokcie   o   pulpit,   spletli   dłonie   i   przez   chwilę  mierzyli   się 
wzrokiem. Otoczyliśmy ich ciasnym kręgiem. ­ Trzy, cztery! ­ rzucił Sroka. Zacisnął szczęki i bez 
trudu   położył   rękę  Kaliny   na   pulpicie.   ­   Tak!   ­   mruknął   pogardliwie.   ­   Masz   tyle   krzepy,   co 
wygłodzony komar, albo jeszcze mniej. Kalina potulnie sppuścił głowę. Cóż mógł poradzić na to, 
że jest gorszy od wycieńczonego komara? Tamten przynajmniej ugryźć potrafi, a on? Sroka zaś 
obejrzał go jeszcze raz, dokładniej niż na początku, i rzekł: ­ Nie pasujesz, bracie, do naszej klasy. 
Tu każdy potrafi się czymś popisać. Jeden strzela gole z dwudziestu metrów, inny chodzi na rękach, 
jakby miał dwie pary nóg, jeszcze inny łapie muchy w locie jak jaskółka. A ty co potrafisz? Widać 
było, że Kalina gorączkowo myśli. Że szuka czegoś, co uratowałoby go w naszych oczach. ­ No, co 
potrafisz?   ­   powtórzył   Sroka.   Jeszcze   chwila   napięcia   i   w   oczach   Kaliny   zapaliła   się  iskierka 
nadziei. Podniósł głowę, powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach i niepewnie wyznał: ­ Ja... 
ja umiem grać na organkach. Sroka chwycił się za brzuch. ­ Słyszeliście? ­ zarechotał. ­ On umie 
grać na organkach! Mamy muzykanta w klasie! W piątej B zrobiło się wesoło. Udał się ten Kalina, 
nie ma co! Rzadki nabytek! Gdy się trochę uciszyło, znowu odezwał się Sroka. ­ Zagraj nam coś, 
muzykant!   ­   powiedział  śmiejąc   się.   ­   Do   dzwonka   jeszcze   parę  minut   ­   posłuchamy!   ­   Nie 
zabrałem organków ­ wyznał z żalem Kalina. ­ Ale jutro mogę przynieść ­ dodał szybko. ­ Dobra! ­ 
zgodził się wspaniałomyślnie Sroka. ­ Jutro przyniesiesz organki i urządzisz nam mały koncert. A 
teraz siadaj gdzieś. Nie będziesz przecież tak stał do końca lekcji. Kalina popatrzył po ławkach, 
zatrzymał wzrok na tej, która była wolna, i skierował do niej swoje kroki. Nazajutrz rano Kalina był 
najważniejszą  postacią  w   klasie.   Wszyscy   się  nim   interesowali.   ­   O,   muzykant!   Już  jesteś?   ­ 
wykrzykiwali przychodzący. ­ Chyba tu nie nocowałeś? A harmoszkę masz? Jak masz, to zaczynaj 
koncert, bo się doczekać nie możemy. Kalinę znowu ogarnęło wczorajsze onieśmielenie, bo wyczuł 
w tych pytaniach drwinę. Powiedział, że zagra za chwilę, i z niepokojem oczekiwał przyjścia Sroki. 
Sroka przyszedł  ostatni.  A  właściwie wpadł  do klasy, zaczerwieniony  i zasapany.  Już od progu 
zawołał: ­ Cześć, muzykant! Masz organki? Kalina skinął poważnie głową. Zrozumiał, że nadeszła 
decydująca chwila. Potem otworzył torbę i wyjął z niej starą, wysłużoną harmonijkę. Skupiliśmy się 
wokół niego i, rozbawieni, przyglądaliśmy się instrumentowi. ­ Skądżeś to, bracie, wytrzasnął? ­ ze 
szczerym   zdziwieniem   wykrzyknął   Sroka.   ­   Odziedziczyłeś  po   dziadku,   czy   co?   Kalina   puścił 
pytanie mimo uszu. Ujął organki w dłonie i spytał, co zagrać. ­ Wszystko jedno, mistrzu! ­ odparł z 
domieszką kpiny Sroka. Kalina podniósł organki do ust, przez chwilę szukał tonu, a potem zagrał. 
Ale jak zagrał! Mała, zamknięta w dłoniach harmonijka śmiała się i płakała. Był w niej śpiew ptasi, 
ciche brzęczenie trzmiela i szum wielkiego wiatru. W klasie cichły rozmowy, gasły szepty, nikły 
głupie uśmieszki. Wypełniała ją bez reszty muzyka. Nie mogliśmy uwierzyć, że stoi przed nami ten 
sam   Kalina,   który   jeszcze   przed   chwilą  przypominał   wystraszone   zwierzątko.   Bezwiednie 
poddawaliśmy się jego muzyce, słuchaliśmy jak urzeczeni... Wreszcie melodia się urwała. Kalina 
odjął organki od ust i uderzył nimi parę razy w otwartą dłoń. Miał czerwone policzki i błyszczące 
oczy. Cisza trwała dalej, ale wszystkie spojrzenia spoczęły teraz na Sroce. "Co zrobi? ­ myśleliśmy. 
­ Pochwali, czy dalej będzie szydził?" Ale Sroka nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Poruszył się 
tylko   niespokojnie   w   ławce   i   powiedział:   ­   Zagraj,   bracie,   jeszcze   coś!   I   Kalina   po   raz   drugi 
podniósł organki do ust. 
Zorina
Siedzieliśmy nad Żabim Potokiem i zastanawialiśmy się, co zrobić z pierwszym dniem wakacji, 
gdy nagle zjawił się przed nami zdyszany Jacek. ­ Chłopaki! ­ zawołał takim głosem, jakby chciał 
oznajmić, że w miasteczku wylądowali Marsjanie. ­ Zorina zakwitła! Chcecie zobaczyć? Michał, 
który przewodził naszemu spotkaniu, ziewnął szeroko, stuknął się palcem w czoło i powiedział: ­ 
Wariat! Nie znamy żadnej Zoriny i nie chcemy jej znać. ­ Sam jesteś wariat ­ odciął się Jacek. ­ 
Mówiłem wam przecież, że Zorina to nowa odmiana róży. Rzadkość! Gdybyś ją zobaczył... ­ Ale 
jej nie zobaczę ­ przerwał mu Michał. ­ Nie znoszę niczego, co ma kolce. Ani róż, ani jeży. A poza 
tym pomyliłeś adres. Z różami idzie się na rynek, a nie do nas. Parsknęliśmy śmiechem, a Jacek 
zmarkotniał.   Zresztą  nie   pierwszy   raz   spotkał   się  z   takim   przyjęciem.   Już  nieraz   miewał 
niecodzienne   pomysły.   To   łapał   motyle,   to   hodował  ślimaki,   to   zbierał   ptasie   piórka...   A   teraz 
zbzikował na punkcie róż. Dziwak! ­ No, co tak sterczysz? ­ zdenerwował się Michał. ­ Spływaj do 
tej   swojej   Zoriny,   bo   ci   uschnie   z   tęsknoty.   ­   Dobra,   spływam   ­   wzruszył   ramionami   Jacek   i 
odwrócił   się  na   pięcie.   ­   Poczekaj!   ­   powstrzymał   go   niespodziewanie   Gawroniak.   Od   razu 
przeczułem, że zanosi się na coś niedobrego. Gawroniak nie znosił Jacka i jego odmienności, a poza 
tym był głupi i mściwy. Jacek stanął. ­ Czego chcesz? ­ Zobaczyć tę Karinę. ­ Zorinę ­ sprostował 
Jacek. ­ Karina, Zorina, czy to nie wszystko jedno? To róża i to róża. W każdym razie chciałbym ją 
zobaczyć.   Jacek   się  zawahał.   Wiedział,  że   Gawroniakowi   nie   należy   się  sprzeciwiać,   bo   tego 
płazem nie puszcza, ale bał się o różę. Po Gawroniaku można się spodziewać najgorszego. ­ Zostaw 
go! ­ machnął ręką któryś z chłopaków. ­ Niech sobie wraca do tej swojej kolczastej wychowanki. 
Ale sam. Bez ciebie i bez nas. ­ Dlaczego beze mnie? ­ rzucił Gawroniak. ­ Przecież sam chciał ją 
pokazać! No, chciałeś? ­ Chciałem... ­ bąknął niepewnie Jacek. ­ Więc o co chodzi? Idziemy! Jacek 
popatrzył po naszych twarzach, jakby oczekiwał pomocy, rady... Ale nikt się nie odezwał. Co nas 
obchodziły jakieś tam Zoriny czy Kariny? Tylko Michał przyglądał się Gawroniakowi uważnie, jak 
gdyby chciał przeniknąć jego zamiary. I nagle podjął decyzję. ­ Dobra! ­ podniósł się żwawo. ­ 
Idziemy!   Ale   wszyscy!   Gawroniak   skrzywił   się,   jakby   mu   mucha   usiadła   na   nosie.   ­   Po   co 
wszyscy? Przecież nie znosisz róż. ­ Ale zmieniłem zdanie ­ odpowiedział Michał. ­ Ludzka rzecz! 
Kiedyś  nie   znosiłem   szpinaku,   a   teraz   za   nim   przepadam.   Chodźmy!   Gawroniak   skrzywił   się 
jeszcze bardziej, ale nie protestował. Liczył się z Michałem. I poszliśmy. Do Jackowego ogródka 
było   niedaleko.   Po   kilku   minutach   zatrzymaliśmy   się  przed   furtką  zamkniętą  na   kłódkę.   Jacek 
otworzył   ją  i   ­   dumny,   choć  trochę  niespokojny   ­   zaprowadził   nas   na   miejsce,   gdzie   rosła 
egzotyczna róża. Zorina była rzeczywiście piękna. Okazały pąk o łososiowopomarańczoewj barwie 
wznosił się dumnie ku górze. Patrzeliśmy na niego z podziwem. ­ Rzadki okaz! ­ podkreślił jeszcze 
raz Jacek, rad z wrażenia, jakie na nas Zorina zrobiła. ­ Rzadki ­ przyznał Gawroniak. ­ I tak ładny, 
że mam ochotę przypiąć go sobie do swej pomiętej koszuli. ­ Nie bredź! ­ ofuknął go Michał, a 
Jacek   spojrzał   na   Gawroniaka   z   niepokojem.   ­   Nie   bredzę  ­   oburzył   się  Gawroniak.   ­   Ostatnio 
bredziłem,   jak   miałem   trzydzieści   dziewięć  stopni   gorączki.   I   błyskawicznie,   odpychając   Jacka, 
schylił się i zerwał pąk Zoriny. ­ I co? ­ przyłożył go do koszuli. ­ Pasuje? Jacek rzucił się na niego 
bez słowa i począł go okładać pięściami. Na oślep. Zapamiętale. Gawroniak, zaskoczony atakiem, 
potknął się o coś i upadł na krzak agrestu, który rósł za jego plecami. Zaraz się jednak podniósł, 
odrzucił  różę i, wściekły, ruszył  w stronę Jacka. Już miał  go uderzyć, ale  nie zdążył, bo z tyłu 
chwyciły   go   silne   ręce   Michała.   ­   Jeśli   go   dotkniesz,   to   długo   będziesz   ten   dzień  pamiętał   ­ 
wysyczał Michał. ­ Albo ty ­ odparował Gawroniak i zwrócił się do nas: ­ Chłopaki, zabierzcie go! 
Jedyną odpowiedzią było wrogie milczenie. Gawroniak zrozumiał, co ono oznacza, i zmienił ton. ­ 
Puść  ­   poprosił.   Michał   odepchnął   go,   jak   odpycha   się  coś  brudnego,   i   dodał:   ­   Zwiewaj!   Ale 
szybko!   Gawroniak   otrząsnął   się  jak   pies   wyciągnięty   z   wody,   obrzucił   nas   pogardliwym 
spojrzeniem i wycedził: ­ Spotkamy się jeszcze! Potem powlókł się w kierunku furtki. Patrzeliśmy 
za nim w milczeniu, a gdy znikł nam z oczu, Michał schylił się po leżącą na ziemi różę i bez słowa 
podał ją Jackowi. 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin