Odmieniec.pdf
(
356 KB
)
Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Marian Orło
ń
Odmieniec
Spis treści
Odmieniec ............................................................................................................................................1
Zawisza Blady .....................................................................................................................................3
Muzykant .............................................................................................................................................3
Zorina...................................................................................................................................................5
Złodziej.................................................................................................................................................6
Nie płacz, Dziobaty .............................................................................................................................7
Gołębie pana Brożka ...........................................................................................................................8
"Mogę ci dać tylko te kwiaty..." ........................................................................................................10
Odmieniec
Odmieniec Wprowadził się do sąsiedniego bloku w połowie lutego i od razu wydał nam się
jakiś dziwny, tajemniczy i nieprzystępny. Nie różnił się od nas ani wiekiem, ani wzrostem, a jednak
był inny. Odmieniec! orzekli krótko chłopcy z naszego bloku. Bo, po pierwsze, unikał nas.
Zresztą nie tylko nas. W ogóle nie miał kolegi, choć mieszkał w nowym bloku już kilkanaście dni.
Kiedy Wojtek spotkał go kiedyś na ulicy i powiedział: "Cześć!" to nawet nie raczył mu
odpowiedzieć. Zresztą rzadko wychodził z domu, a jak wychodził, to najczęściej z matką.
Maminsynek! stwierdziliśmy pogardliwie. Po drugie nie chodził do naszej szkoły. Wszystkie
dzieciaki z osiedla chodziły do tej samej szkoły, a on nie. Gdzieś się jednak uczył, bo codziennie
rano widywaliśmy go na ulicy z tornistrem na plecach. Ale gdzie? Może to jakiś cudzoziemiec?
zastanawiał się głośno Wojtek. Nie odpowiedział na moje "cześć", bo nie zna tego słowa. A poza
tym widziałem raz przed jego blokiem samochód z zagraniczną rejestracją. Cudzoziemiec w
kurtce z przeceny! parsknął śmiechem Michał. Jak on jest cudzoziemcem, to ja jestem kosmitą.
To dlaczego nie chodzi do naszej szkoły? dociekał któryś z chłopaków. Może chodzi do
muzycznej albo baletowej odpowiedział Tomek. Mój kuzyn, na przykład, chodzi do muzycznej.
Gdyby chodził do muzycznej, to nosiłby jakiś instrument. Klarnet, trąbkę albo skrzypce objaśnił
Piotrek. Albo fortepian dodał Michał, pokazując swoje krzywe zęby. A ja wam mówię, że to
jakiś cudzoziemiec upierał się przy swoim Wojtek. A ta kurtka nie jest z żadnej przeceny, ale z
zagranicy. W żadnym sklepie takiej nie widziałem. Skończcie z tym cudzoziemcem!
zdenerwował się w końcu Michał. To jest najzwyklejszy, zarozumiały maminsynek, który chodzi
do jakiejś szkoły dla wybranych, zadziera z tego powodu nosa i ma nas wszystkich w tym nosie!
Mogę wam to udowodnić. Jak? spytaliśmy. W bardzo prosty sposób. Zauważyłem, że on wraca
z tej swojej szkoły codziennie o drugiej. Idzie przez park. Zaczaimy się w parku i zmusimy go, żeby
dziób otworzył. Jak otworzy, to zobaczymy, co to za ptaszek. Pomysł bardzo nam się spodobał.
Ustaliliśmy, że jutro o wpół do drugiej spotkamy się w parku i rozwiążemy zagadkę tajemniczego
sąsiada. No i nazajutrz zjawiliśmy się w parku punktualnie i w komplecie. Kilkanaście minut
łaziliśmy po zaśnieżonych alejkach, a potem wybraliśmy kępę krzaków i ukryliśmy się za nią. Obok
biegła ścieżka, na której powinien pojawić się nasz sąsiad. I pojawił się. Równie punktualnie jak
my. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Szedł wolno, kopał śnieg leżący pod nogami, zachowywał się
jak każdy z nas. Nie przeczuwał, co go za chwilę czeka. Gdy zrównał się z nami, wyskoczyliśmy z
ukrycia i otoczyliśmy go ze wszystkich stron. Dostrzegliśmy strach w jego oczach i to sprawiło nam
przyjemność. A więc nie jest taki ważniak, jakiego udaje. Gdy nieco ochłonął, zrobił taki ruch,
jakby chciał uciekać, ale zrezygnował z tego. Zrozumiał, że nie ma szans. Cześć! powiedział
Michał. Zdaje się, że jesteśmy sąsiadami. Pora się bliżej poznać. Chłopak nawet nie drgnął. O,
widzę, że kolega nie zna naszego ojczystego języka zmartwił się obłudnie Michał. A więc
cudzoziemiec. Deutscher? Cisza. A może Francuz? naciskał dalej Michał. Bonjour! wyciągnął
rękę. Zdawało się, że chłopak chce wyciągnąć również swoją, ale nie uczynił tego. Dalej uparcie
milczał. Cierpliwość Michała była na wyczerpaniu. Postąpił krok naprzód i prosto w twarz
chłopaka wysyczał: Ty! A możeś ty Murzyn? Taki specjalny okaz Murzyna, który ma białą skórę i
piegi na nosie? Chłopak cofnął się odruchowo, a Michał zwrócił się do nas: No i kto miał rację?
Macie swego farbowanego cudzoziemca! Jest taki honorowy, że nawet gęby otworzyć nie raczy. A
jak macie jeszcze wątpliwości, to wyciągnijcie mu z tornistra zeszyt i zobaczcie, w jakim języku
tam bazgrze. Zdawało się, że tylko na to czekamy. Zakotłowało się. Ktoś przytrzymał chłopaka za
ręce, ktoś odpiął tornister, ktoś wyjął z niego zeszyt i po chwili nasze głowy pochyliły się nad
starannie zapisanymi kartkami. Skorzystał z tego nasz sąsiad i zanim się spostrzegliśmy, był już
kilkanaście kroków od nas. Nikt go jednak nie gonił, bo wszyscy odczytywaliśmy półgłosem
ostatnie wypracowanie napisane tak poprawnie po polsku, że tylko zazdrościć. Wszystko jasne?
spytał Michał, gdyśmy skończyli lekturę. Jasne! odpowiedzieliśmy zgodnie. Zeszyt zabieram
dorzucił jeszcze Michał. Jak nasz "cudzoziemiec" spokornieje, może się po niego zgłosić. Po
obiedzie zachciało nam się lepić bałwana. Bałwan rósł, prezentował się coraz okazalej, maluchy z
bloku były wniebowzięte. Kończyliśmy właśnie swoje dzieło, gdy Wojtek rzucił zduszonym
głosem: Chłopaki! Idzie matka Szymka! O tym, że nasz "cudzoziemiec" ma na imię Szymek,
dowiedzieliśmy się z okładki zeszytu. Zimno nam się zrobiło, ale nie od śniegu. Tylko bez paniki!
uspokoił nas Michał. Zachowujemy się tak, jakby się nic nie stało. Pracowaliśmy więc dalej bez
paniki, ale niedługo. Po chwili usłyszeliśmy głos Szymkowej matki. Był spokojny i jakiś smutny.
Czy to wy zabraliście dziś memu synowi zeszyt? spytała. Wyprostowaliśmy się, strzepnęliśmy
śnieg z rąk, wytarliśmy je o spodnie i ukradkiem spojrzeliśmy na Michała. Michał usiłował się
uśmiechnąć. To tak dla żartu, proszę pani odparł. Chcieliśmy z nim pogadać, ale on udaje Bóg
wie kogo i... Czy możecie mi ten zeszyt oddać? przerwała mu Szymkowa matka. Ależ,
oczywiście! wykrzyknął Michał i pognał w stronę bloku, rad że nie musi uczestniczyć w dalszej
rozmowie. Wrócił z zeszytem po paru minutach i wręczył go sąsiadce. Szymkowa matka wzięła go
bez słowa, odwróciła się, i nagle, jakby sobie coś przypomniała, znowu skierowała wzrok na nas.
Patrzyła tak, jak ktoś, kto chce powiedzieć coś bardzo ważnego i bardzo bolesnego. Mój syn,
Szymek, nikogo nie udaje rzekła wreszcie. On by bardzo chciał z wami porozmawiać. Ale nie
może. On jest głuchoniemy. I odeszła. A myśmy jeszcze długo stali bez słowa i bez ruchu. Jak
przymarznięci do ziemi
.
Zawisza Blady
Ten Zawisza Blady to ja. Od tygodnia. Przed tygodniem nadano mi to przezwisko. A poszło
o Różę Krystek. Róża to dziewczynka z naszej klasy. Siedzi w ostatniej ławce pod oknem i wszyscy
mówią na nią Nyga. I nikt jej nie lubi. Nie wiadomo dlaczego. Może dlatego, że jest ruda, może
dlatego, że chuda, a może dlatego, że ma na imię Róża. Nie wiadomo. Właśnie tydzień temu
zostałem po lekcjach w klasie z Różą. Z Nygą. Ja byłem dyżurnym i musiałem pozbierać papierki, a
Róża szukała pod ławkami długopisu, który jej zginął. Wcale nie byłem z tego towarzystwa
zadowolony, toteż odetchnąłem z ulgą, gdy Róża długopis znalazła i wyszła. W kilka minut później
i ja opuściłem klasę. Myślałem, że Róża jest już gdzieś blisko domu, a tymczasem ona stała w
szatni i ukradkiem wyglądała na szkolne podwórze. Złość mnie wzięła. Na kogo czekasz? Na
koleżankę? spytałem, choć wiedziałem, że nie miała żadnej koleżanki. Nie bąknęła. To
zwiewaj do domu! powiedziałem. Bo ci obiad wystygnie. Spojrzała na mnie jak mój pies, gdy go
chcę uderzyć, i ruchem głowy wskazała na podwórze. Boję się... szepnęła. No tak. Przy bramie
stało trzech chłopaków z szóstej B i patrzyło w naszą stronę. Przed nimi bieliły się górki
śniegowych kul. Czego oni chcą? spytałem, choć odpowiedź mogła być tylko jedna. Chcą mnie
zbić odpowiedziała. Dlaczego akurat ciebie? Nie wiem. Hela im coś powiedziała i chcą mnie
zbić. Hela to też dziewczynka z naszej klasy. Nawet siedzi z Różą w jednej ławce. Sięgnąłem po
płaszcz i, ubierając się, obserwowałem Różę. Wstążki we włosach wypłowiałe. Płaszcz
pocerowany. W oczach strach. Aż się kuliła z tego strachu. Powinienem już odejść, ale jakoś nie
mogłem. Coś trzymało mnie w miejscu. I nagle sam nie wiem, jak to się stało powiedziałem do
Róży: Uważaj! Ja na nich uderzę. Uderzę i zatrzymam ich. A ty uciekaj, rozumiesz? Miała taką
minę, jakby nie rozumiała. Dopiero po chwili potaknęła kilka razy głową. Idziemy! rzekłem.
Szła tuż przy mnie, rzucając mi od czasu do czasu krótkie spojrzenia. W pewnym momencie
wydawało mi się, że chce mnie chwycić za rękę, więc się odsunąłem. Tamci przy bramie byli
zaskoczeni. Podśmiewali się i sięgali po kule. Ja też nabrałem śniegu w garście. Kątem oka
spostrzegłem, że Róża również się schyliła. Nie waż się rzucać! warknąłem. Masz uciekać.
Jeżeli tego nie zrobisz, to oberwiesz ode mnie. Posłusznie wypuściła śnieg z ręki. Odległość między
nami a tymi przy bramie wyraźnie się zmniejszyła. Wreszcie padła pierwsza kula. A potem zaroiło
się od nich w powietrzu. Śmigały jak białe jaskółki. Walka trwała kilka minut. Gdy ustała,
rozejrzałem się wokół siebie Róży nie było. "W porządku!" pomyślałem. Tamci byli wściekli. I
co ci z tego przyszło, blady Zawiszo, co? spytał ten najwyższy. Nic spojrzałem mu prosto w
oczy. A wam? Nie odpowiedzieli mi.
Muzykant
Sroka, postrach słabych i nieśmiałych, siedział na brzegu ławki i mierzył nowego krytycznym
wzrokiem. Drwiący uśmieszek, igrający na jego wargach, zdawał się mówić: "Nie wyglądasz,
bracie, nadzwyczajnie, ale może jakiś pożytek z ciebie będzie. Zobaczymy!" Nowy stał przed nami,
tarmosił nerwowo czapkę i nie wiedział, co z sobą począć. Przypominał trochę nie przygotowanego
ucznia, wyrwanego niespodziewanie do odpowiedzi. Skąd się tu wziąłeś? spytał wreszcie Sroka.
Ze wsi odpowiedział nowy. Przedwczoraj sprowadziliśmy się na Spokojną. Będę chodził do tej
klasy. Ucieszył się, że ktoś się do niego odezwał. Poczuł się nawet trochę pewniej, ale zaraz
przygasł, bo Sroka spytał go o nazwisko. No, jak się nazywasz? powtórzył niecierpliwie nie
otrzymawszy odpowiedzi. Nowy zarumienił się lekko. Kalina... Jacek Kalina. Kalina? ucieszył
się Sroka. Nieźle! Mamy już w klasie Malinę, będziecie do rymu. Klasa ryknęła śmiechem, a ktoś
zaśpiewał: "Rosła kalina z liściem szerokim..." Sroka odczekał, aż się uspokoi, a potem przystąpił
do sprawy najważniejszej. Na boisku jesteś dobry? zapytał. Kalina znowu się zawahał. Taki
sobie. Raczej słaby. Odpowiedź nie zadowoliła Sroki. Piłka odpada zawyrokował. A krzepę
masz? Lepiej nie mówić machnął ręką Kalina, dając do zrozumienia, że z krzepą jeszcze gorzej
niż z boiskiem. Sroka nie ukrywaał rozczarowania, ale na wszelki wypadek powiedział: Daj rękę!
Kalina nie zrozumiał, o co mu chodzi, i wyciągnął rękę jak do powitania. Nie chcę się z tobą
witać, tylko mocowaać żachnął się Sroka. Kalina pobladł. Nie miał jednak innego wyjścia musiał
przyjąć wyzwanie. Oparli ze Sroką łokcie o pulpit, spletli dłonie i przez chwilę mierzyli się
wzrokiem. Otoczyliśmy ich ciasnym kręgiem. Trzy, cztery! rzucił Sroka. Zacisnął szczęki i bez
trudu położył rękę Kaliny na pulpicie. Tak! mruknął pogardliwie. Masz tyle krzepy, co
wygłodzony komar, albo jeszcze mniej. Kalina potulnie sppuścił głowę. Cóż mógł poradzić na to,
że jest gorszy od wycieńczonego komara? Tamten przynajmniej ugryźć potrafi, a on? Sroka zaś
obejrzał go jeszcze raz, dokładniej niż na początku, i rzekł: Nie pasujesz, bracie, do naszej klasy.
Tu każdy potrafi się czymś popisać. Jeden strzela gole z dwudziestu metrów, inny chodzi na rękach,
jakby miał dwie pary nóg, jeszcze inny łapie muchy w locie jak jaskółka. A ty co potrafisz? Widać
było, że Kalina gorączkowo myśli. Że szuka czegoś, co uratowałoby go w naszych oczach. No, co
potrafisz? powtórzył Sroka. Jeszcze chwila napięcia i w oczach Kaliny zapaliła się iskierka
nadziei. Podniósł głowę, powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach i niepewnie wyznał: Ja...
ja umiem grać na organkach. Sroka chwycił się za brzuch. Słyszeliście? zarechotał. On umie
grać na organkach! Mamy muzykanta w klasie! W piątej B zrobiło się wesoło. Udał się ten Kalina,
nie ma co! Rzadki nabytek! Gdy się trochę uciszyło, znowu odezwał się Sroka. Zagraj nam coś,
muzykant! powiedział śmiejąc się. Do dzwonka jeszcze parę minut posłuchamy! Nie
zabrałem organków wyznał z żalem Kalina. Ale jutro mogę przynieść dodał szybko. Dobra!
zgodził się wspaniałomyślnie Sroka. Jutro przyniesiesz organki i urządzisz nam mały koncert. A
teraz siadaj gdzieś. Nie będziesz przecież tak stał do końca lekcji. Kalina popatrzył po ławkach,
zatrzymał wzrok na tej, która była wolna, i skierował do niej swoje kroki. Nazajutrz rano Kalina był
najważniejszą postacią w klasie. Wszyscy się nim interesowali. O, muzykant! Już jesteś?
wykrzykiwali przychodzący. Chyba tu nie nocowałeś? A harmoszkę masz? Jak masz, to zaczynaj
koncert, bo się doczekać nie możemy. Kalinę znowu ogarnęło wczorajsze onieśmielenie, bo wyczuł
w tych pytaniach drwinę. Powiedział, że zagra za chwilę, i z niepokojem oczekiwał przyjścia Sroki.
Sroka przyszedł ostatni. A właściwie wpadł do klasy, zaczerwieniony i zasapany. Już od progu
zawołał: Cześć, muzykant! Masz organki? Kalina skinął poważnie głową. Zrozumiał, że nadeszła
decydująca chwila. Potem otworzył torbę i wyjął z niej starą, wysłużoną harmonijkę. Skupiliśmy się
wokół niego i, rozbawieni, przyglądaliśmy się instrumentowi. Skądżeś to, bracie, wytrzasnął? ze
szczerym zdziwieniem wykrzyknął Sroka. Odziedziczyłeś po dziadku, czy co? Kalina puścił
pytanie mimo uszu. Ujął organki w dłonie i spytał, co zagrać. Wszystko jedno, mistrzu! odparł z
domieszką kpiny Sroka. Kalina podniósł organki do ust, przez chwilę szukał tonu, a potem zagrał.
Ale jak zagrał! Mała, zamknięta w dłoniach harmonijka śmiała się i płakała. Był w niej śpiew ptasi,
ciche brzęczenie trzmiela i szum wielkiego wiatru. W klasie cichły rozmowy, gasły szepty, nikły
głupie uśmieszki. Wypełniała ją bez reszty muzyka. Nie mogliśmy uwierzyć, że stoi przed nami ten
sam Kalina, który jeszcze przed chwilą przypominał wystraszone zwierzątko. Bezwiednie
poddawaliśmy się jego muzyce, słuchaliśmy jak urzeczeni... Wreszcie melodia się urwała. Kalina
odjął organki od ust i uderzył nimi parę razy w otwartą dłoń. Miał czerwone policzki i błyszczące
oczy. Cisza trwała dalej, ale wszystkie spojrzenia spoczęły teraz na Sroce. "Co zrobi? myśleliśmy.
Pochwali, czy dalej będzie szydził?" Ale Sroka nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Poruszył się
tylko niespokojnie w ławce i powiedział: Zagraj, bracie, jeszcze coś! I Kalina po raz drugi
podniósł organki do ust.
Zorina
Siedzieliśmy nad Żabim Potokiem i zastanawialiśmy się, co zrobić z pierwszym dniem wakacji,
gdy nagle zjawił się przed nami zdyszany Jacek. Chłopaki! zawołał takim głosem, jakby chciał
oznajmić, że w miasteczku wylądowali Marsjanie. Zorina zakwitła! Chcecie zobaczyć? Michał,
który przewodził naszemu spotkaniu, ziewnął szeroko, stuknął się palcem w czoło i powiedział:
Wariat! Nie znamy żadnej Zoriny i nie chcemy jej znać. Sam jesteś wariat odciął się Jacek.
Mówiłem wam przecież, że Zorina to nowa odmiana róży. Rzadkość! Gdybyś ją zobaczył... Ale
jej nie zobaczę przerwał mu Michał. Nie znoszę niczego, co ma kolce. Ani róż, ani jeży. A poza
tym pomyliłeś adres. Z różami idzie się na rynek, a nie do nas. Parsknęliśmy śmiechem, a Jacek
zmarkotniał. Zresztą nie pierwszy raz spotkał się z takim przyjęciem. Już nieraz miewał
niecodzienne pomysły. To łapał motyle, to hodował ślimaki, to zbierał ptasie piórka... A teraz
zbzikował na punkcie róż. Dziwak! No, co tak sterczysz? zdenerwował się Michał. Spływaj do
tej swojej Zoriny, bo ci uschnie z tęsknoty. Dobra, spływam wzruszył ramionami Jacek i
odwrócił się na pięcie. Poczekaj! powstrzymał go niespodziewanie Gawroniak. Od razu
przeczułem, że zanosi się na coś niedobrego. Gawroniak nie znosił Jacka i jego odmienności, a poza
tym był głupi i mściwy. Jacek stanął. Czego chcesz? Zobaczyć tę Karinę. Zorinę sprostował
Jacek. Karina, Zorina, czy to nie wszystko jedno? To róża i to róża. W każdym razie chciałbym ją
zobaczyć. Jacek się zawahał. Wiedział, że Gawroniakowi nie należy się sprzeciwiać, bo tego
płazem nie puszcza, ale bał się o różę. Po Gawroniaku można się spodziewać najgorszego. Zostaw
go! machnął ręką któryś z chłopaków. Niech sobie wraca do tej swojej kolczastej wychowanki.
Ale sam. Bez ciebie i bez nas. Dlaczego beze mnie? rzucił Gawroniak. Przecież sam chciał ją
pokazać! No, chciałeś? Chciałem... bąknął niepewnie Jacek. Więc o co chodzi? Idziemy! Jacek
popatrzył po naszych twarzach, jakby oczekiwał pomocy, rady... Ale nikt się nie odezwał. Co nas
obchodziły jakieś tam Zoriny czy Kariny? Tylko Michał przyglądał się Gawroniakowi uważnie, jak
gdyby chciał przeniknąć jego zamiary. I nagle podjął decyzję. Dobra! podniósł się żwawo.
Idziemy! Ale wszyscy! Gawroniak skrzywił się, jakby mu mucha usiadła na nosie. Po co
wszyscy? Przecież nie znosisz róż. Ale zmieniłem zdanie odpowiedział Michał. Ludzka rzecz!
Kiedyś nie znosiłem szpinaku, a teraz za nim przepadam. Chodźmy! Gawroniak skrzywił się
jeszcze bardziej, ale nie protestował. Liczył się z Michałem. I poszliśmy. Do Jackowego ogródka
było niedaleko. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się przed furtką zamkniętą na kłódkę. Jacek
otworzył ją i dumny, choć trochę niespokojny zaprowadził nas na miejsce, gdzie rosła
egzotyczna róża. Zorina była rzeczywiście piękna. Okazały pąk o łososiowopomarańczoewj barwie
wznosił się dumnie ku górze. Patrzeliśmy na niego z podziwem. Rzadki okaz! podkreślił jeszcze
raz Jacek, rad z wrażenia, jakie na nas Zorina zrobiła. Rzadki przyznał Gawroniak. I tak ładny,
że mam ochotę przypiąć go sobie do swej pomiętej koszuli. Nie bredź! ofuknął go Michał, a
Jacek spojrzał na Gawroniaka z niepokojem. Nie bredzę oburzył się Gawroniak. Ostatnio
bredziłem, jak miałem trzydzieści dziewięć stopni gorączki. I błyskawicznie, odpychając Jacka,
schylił się i zerwał pąk Zoriny. I co? przyłożył go do koszuli. Pasuje? Jacek rzucił się na niego
bez słowa i począł go okładać pięściami. Na oślep. Zapamiętale. Gawroniak, zaskoczony atakiem,
potknął się o coś i upadł na krzak agrestu, który rósł za jego plecami. Zaraz się jednak podniósł,
odrzucił różę i, wściekły, ruszył w stronę Jacka. Już miał go uderzyć, ale nie zdążył, bo z tyłu
chwyciły go silne ręce Michała. Jeśli go dotkniesz, to długo będziesz ten dzień pamiętał
wysyczał Michał. Albo ty odparował Gawroniak i zwrócił się do nas: Chłopaki, zabierzcie go!
Jedyną odpowiedzią było wrogie milczenie. Gawroniak zrozumiał, co ono oznacza, i zmienił ton.
Puść poprosił. Michał odepchnął go, jak odpycha się coś brudnego, i dodał: Zwiewaj! Ale
szybko! Gawroniak otrząsnął się jak pies wyciągnięty z wody, obrzucił nas pogardliwym
spojrzeniem i wycedził: Spotkamy się jeszcze! Potem powlókł się w kierunku furtki. Patrzeliśmy
za nim w milczeniu, a gdy znikł nam z oczu, Michał schylił się po leżącą na ziemi różę i bez słowa
podał ją Jackowi.
Plik z chomika:
gww15
Inne pliki z tego folderu:
Odmieniec.pdf
(356 KB)
Orłoń Odmieniec.txt
(43 KB)
Inne foldery tego chomika:
Galeria
Moja półka
Muzyka
Prywatne
zachomikowane
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin