Wharton William - Opowieści z Moulin du Bruit.pdf

(1001 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
William Wharton
Opowieści z Moulin du Bruit
Tytuł oryginału Tales of the Moulin du Bruit
Przełożyli Joanna Kabat–Hyżak i Szymon Hyżak
Rozdział I
Rewolucja francuska, nie ta z XVIII czy nawet XIX wieku, ale jej dwudziestowieczna
wersja, nazywana często przez Amerykanów rewolucją studencką, a przez Francuzów Les
evenements de mai, nie miała tak naprawdę wiele wspólnego z prawdziwym przewrotem. Nie
było gilotyn, szturmów na Bastylię, komun, Valle Forge. Kiedy nadszedł długi, czterodniowy
weekend, związany ze świętem Wniebowstąpienia, rząd de Gaulle’a napełnił benzyną
olbrzymie cysterny na kołach i wjechał nimi do miasta. Obywatele podjeżdżali do zamkniętych
od trzech tygodni stacji benzynowych, napełniali baki i jechali na krótkie wakacje.
Rewolucyjny zryw zakończył się.
Jednak dla nas, amerykańskich rezydentów, mimo że mieszkaliśmy tu od dawna, był to
trudny okres z wieloma niełatwymi do rozwiązania problemami. Właśnie sprzedaliśmy nasze
małe paryskie mieszkanie, w którym spędziliśmy ostatnie osiem lat. Kupiliśmy je za pieniądze
z mojego funduszu emerytalnego, po tym jak zakończyłem pracę nauczyciela w Los Angeles.
Byliśmy skromnymi posiadaczami równowartości czternastu tysięcy amerykańskich dolarów.
Właściwie był to nasz cały kapitał. Nagle okazało się, że frank nie ma zbyt wielkiej wartości.
Nie było też pewności, czy jego notowania nie spadną do zera. Nawet przetrwanie rządu stało
pod znakiem zapytania.
W Paryżu było ponuro. Wzdłuż bulwarów stała policja zwana CRS, uzbrojona w karabiny
maszynowe. Każdej nocy studenci i — co ważniejsze — także robotnicy przemierzali ulice,
wybijając szyby w oknach i paląc samochody. Policjanci mieli tarcze, hełmy i gumowe pałki, a
pojemniki z gazem łzawiącym rzucali według własnego uznania. Wyglądało to trochę jak
świętowanie końca sezonu rozgrywek futbolowych, które wymknęło się spod kontroli. Pociągi
i samoloty nie przekraczały granic państwa, na ulicach prawie nie było samochodów. Te, które
jeszcze jeździły, zabierały każdego, kto tylko pomachał ręką. To było w tym wszystkim
najlepsze. Zanosiło się na to, że te marne kilka tysięcy dolarów z mojego funduszu
emerytalnego uleci z dymem i gazem łzawiącym.
Mieszkanie kupiliśmy w 1960 roku i przez te wszystkie lata byliśmy w nim szczęśliwi.
Wyglądało jak trzy średniej wielkości szafy ustawione w rzędzie. Wszystkiego razem jakieś
trzydzieści metrów kwadratowych. Biorąc pod uwagę amerykańskie standardy, trudno
uwierzyć, że pięć osób mogło żyć na tak małej przestrzeni, nawet jeśli trzy z nich miały wtedy
poniżej siedmiu lat. Wewnątrz nie było łazienki, tylko umywalka z zimną wodą. Na palier,
czyli klatce schodowej, było małe pomieszczenie z dziurą w podłodze spełniającą funkcję
ubikacji. Sześćdziesiąt siedem wąskich, krętych schodów w trzystuletnim budynku prowadziło
do naszego gniazdka. Tylko na to mogliśmy sobie wtedy pozwolić.
W środkowym, przejściowym pokoju wznieśliśmy specjalne platformy do spania, z których
korzystały nasze dzieci. W pierwszym pokoju, który nazywaliśmy gościnnym,
zainstalowaliśmy maleńką narożną kuchnię. Ostatni, wychodzący na podwórze pokój
przedzieliliśmy na pół. W jego tylnej części, w której było okno, zainstalowałem nielegalnie
malutki prysznic i ubikację. W całym budynku tylko my mieliśmy sedes. Dekoracyjna zasłona,
którą kupiłem na pchlim targu, odgradzała łazienkę od reszty pokoju. Wszystko wykonaliśmy
własnym sumptem. Nie stać nas było na wynajęcie fachowców. Pozostałą powierzchnię
zajmowało otoczone zasłoną małżeńskie łoże. Bezpośrednio nad nim zamontowaliśmy
pawlacz zbudowany ze starych szafek. Uniemożliwiało to skutecznie jakiekolwiek próby
używania łóżka jako batutu.
Nasze małżeńskie łoże zasłoniliśmy aksamitną kurtyną w kolorze purpury, a nad
poduszkami zawiesiłem różowe lampki. Całość miała niezwykle paryski, seksowny charakter.
Zasłony nie spełniały wyłącznie funkcji dekoracyjnej, były konieczne, gdyż dzieci, idąc do
łazienki, musiały przechodzić przez naszą sypialnię. A jednak właśnie to łóżko było najbardziej
prywatnym miejscem w całym mieszkaniu. Z przyjemnością spędzałem tam czas na
rozmyślaniach i czytaniu. Rano, podczas gdy Loretta przygotowywała śniadanie, opowiadałem
tam dzieciom historyjki o Frankym Furbo.
W środkowym pokoju, pod platformami do spania, stał stół, przy którym spożywaliśmy
posiłki. Służył także jako rodzinne biurko, miejsce do odrabiania lekcji, budowania modeli
samolotów, układania puzzli. W ciągu dnia, kiedy dzieci były w szkole, gdy na dworze padał
deszcz lub było zimno, malowałem w tym pokoju. Wyobrażałem sobie, że jest to moja
pracownia.
Ale najwspanialsze w naszym minimieszkaniu były kominki — po jednym w każdym
pokoju. Były bardzo małe, głębokie na dwadzieścia pięć centymetrów, ale za to z prawdziwego
marmuru i świetnie się w nich paliło. Przez prawie trzysta lat były jedynym źródłem ciepła.
Kominek w pokoju gościnnym podłączyliśmy do instalacji gazowej, w pozostałych paliliśmy
regularnie dębowymi szczapami kupowanymi w miejscowym sklepie. W zimowe wieczory
było bardzo przytulnie. Może nawet za bardzo.
Powoli jednak wyrastaliśmy z naszego małego gniazdka. Przekroczyliśmy z Lorettą
czterdziestkę, kiedy ku naszej radości stwierdziliśmy, że będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.
Stało się oczywiste, że będziemy musieli coś zrobić z naszą sytuacją mieszkaniową.
Rozglądaliśmy się za czymś większym i po długich poszukiwaniach znaleźliśmy stare
atelier cieśli, właściwie warsztat. Było bardzo duże jak na nasze dotychczasowe
doświadczenia: całe osiemdziesiąt siedem metrów kwadratowych. Panował tam straszny
bałagan. Wierzyłem jednak, że możemy to uporządkować i przystosować do zamieszkania.
Jednak w żadnym wypadku nie mogliśmy pozwolić sobie na kupno tego lokum. Po zapłaceniu
odstępnego mogliśmy je ledwo wynająć. Żeby pozyskać konieczne fundusze, musieliśmy
sprzedać nasze pierwsze mieszkanie.
Mieliśmy poważne kłopoty finansowe. To normalne, że artysta przeżywa wzloty i upadki.
Mam jednak wrażenie, że tych drugich jest więcej. Nie sprzedawałem tylu obrazów, żebyśmy
mogli się z nich utrzymać, i mimo naszych skromnych wydatków mieliśmy około trzech
tysięcy dolarów długu. Poza moimi płótnami nie mieliśmy żadnych innych aktywów, nic do
sprzedania poza naszym gniazdkiem.
Z wielkim żalem sprzedaliśmy je za siedemdziesiąt pięć tysięcy franków (mniej niż
piętnaście tysięcy dolarów) i zostaliśmy z plikiem francuskich papierków zwanych pieniędzmi.
Biorąc pod uwagę aktualną sytuację, w każdej chwili mogły stracić na wartości.
Zanim się wprowadziliśmy, mały William miał już prawie dziewięć miesięcy. Połowę
pieniędzy otrzymanych ze sprzedaży mieszkania przeznaczyliśmy na odstępne, kolejne pięć
tysięcy na jako takie urządzenie się. Pozostało nam trzydzieści pięć tysięcy tego, co Francuzi
nazywają liquide. Liquide jest jednym z wielu francuskich określeń gotówki. Idealnie oddaje
ówczesną kondycję francuskiego pieniądza. Pieniądze były nie tylko „płynne”, ale posiadały
też zdolność do wyparowywania. Swoje trzy tysiące długu musiałem spłacić w twardej
walucie. Czy możecie sobie wyobrazić, że kiedyś uważano dolara za twardą walutę!
Nowe mieszkanie położone było we wschodniej części Paryża, po „lepszej” stronie rzeki,
mimo że sama dzielnica nie należała do najwykwintniejszych. Natomiast bank, w którym
trzymaliśmy pieniądze — Bank of America — znajdował się na placu Vendôme, w bogatej
dzielnicy na naszym brzegu Sekwany.
Pakuję małego Williama w podniszczony wózek z rozchwianymi kółkami. Oprócz niego
zabieram jeszcze mleko w proszku dla niemowląt, wodę Evian, aby rozpuścić w niej mleko,
plastykowe nosidelko na butelki i cztery zapasowe pieluchy. Nie bawiliśmy się w pampersy —
w tamtych czasach zbyt drogie i trudne do kupienia w Paryżu.
Jestem zdeterminowany, by przejechać tym wózkiem przez pół Paryża i dowiedzieć się, czy
możliwa jest wymiana części franków na dolary. Te trzy tysiące dolarów pożyczyłem w ciągu
dwóch lat od różnych przyjaciół i nabywców moich obrazów — były to często te same osoby.
Nie mogę ich jednak prosić, by dłużej czekali.
Po drodze widzę, że w Paryżu panuje niesłychany bałagan. Prawie cały czas idę jezdnią.
Śmieci piętrzą się w sterty, wylewają z posesji, podwórzy i alejek, pokrywają chodniki i
jezdnie. Sterty praktycznie zachodzą na siebie, więc tych parę samochodów, które mają jeszcze
benzynę, posuwa się jak szaleni narciarze zjeżdżający śmieciarską wersją slalomu giganta.
Pcham wózek, wciągając w nozdrza odór psujących się śmieci. Po chwili stwierdzam, że
właściwie wolę to od smrodu spalin, który zazwyczaj unosi się nad Paryżem. Patrzę na
buszujące w odpadach szczury. Nie wiem, co te gryzonie robią przez resztę dni w roku, żeby się
najeść, ale teraz zdecydowanie opychają się na całego. I to w środku dnia! Chyba tylko one
mają jakąś korzyść z tej i ewolucji.
Po drodze mijam wiele banków, przed którymi wiją się długie kolejki. Jednym z wielu
francuskich określeń pieniędzy jest le pain, co znaczy chleb. Ludzie mają nadzieję, że banki
zostaną otwarte i dostaną trochę „chleba” na chleb.
Przepływ gotówki rzeczywiście stał się problemem. Sklepikarze denerwują się, gdy mają
sprzedać na kredyt nawet stałym klientom. Paryżanie w ogóle nie są skłonni, by wierzyć
komukolwiek, tym bardziej teraz. Krążą plotki, który z banków zostanie otwarty, i ludzie
ciągną do niego jak szczury do stert śmieci. Niestety, drzwi pozostają zamknięte. Widać tylko
uzbrojonych strażników stojących na zewnątrz. Nie wiem dlaczego, ale mam przeczucie, że
Bank of America będzie otwarty. Nie mylę się.
Wpycham rozklekotany wózek z Williamem do wnętrza gmachu. Jeśli nie liczyć pięknych
kobiet za wypolerowanymi do połysku miedzianymi prętami okienek, całe to miejsce jest
kompletnie puste. Myślę, że paryski Bank of America rekrutuje swoje pracowniczki spośród
laureatek konkursów piękności. Kilka najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widziałem,
pracuje właśnie tutaj. Bardzo lubię tu wpłacać i wypłacać pieniądze, patrzeć na te kuszące
istoty liczące moje franki. Lubię obserwować, jak przerzucają rachunki swoimi
wypielęgnowanymi dłońmi.
Ale tym razem mogę tu otrzymać tylko chłodne, zawodowe uśmiechy. Nie, nie mogą mi
wymienić pieniędzy, nie mogą także wypisać dolarowego czeku. Wyjaśniają, że kursy
wymiany zmieniają się zbyt szybko, by wiedzieć, jaka jest obecnie relacja franka do dolara.
Popycham wózek w przód i w tył, kolebiąc Williama, który właśnie się obudził.
— To jest bank i jest otwarty, prawda? — Patrzę na szklane, obrotowe drzwi i widzę, że nie
ma tu strażników — są niepotrzebni, przecież nie ma pieniędzy. — Wydawało mi się, że banki
są po to, by przychodzili do nich ludzie, wpłacali i wypłacali pieniądze, wymieniali je,
wykonywali te wszystkie barbarzyńsko–cywiłizowane czynności.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin