Robert Ludlum - Dziedzictwo Scarlattich.pdf

(1571 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
ROBERT
LUDLUM
DZIEDZICTWO
SCARLATTICH
1
Spis treści
2
CZĘŚĆ PIERWSZA
3
ROZDZIAŁ 1
10 października 1944, Waszyngton.
Generał brygady usiadł sztywno na długiej ławie pod ścianą, przedkładając twardą po-
wierzchnię sosny nad miękką skórę foteli.
Była dziewiąta trzydzieści rano, a on źle spał w nocy - nie dłużej niż godzinę.
Kiedy mały zegar na kominku zaznaczał pojedynczymi uderzeniami każde pół godziny,
generał zauważył ku swojemu zdumieniu, że chciałby przyspieszyć bieg czasu. Ponieważ
dziewiąta trzydzieści i tak musiała nadejść, wolał to mieć już za sobą.
O dziewiątej trzydzieści miał stanąć przed sekretarzem stanu, Cordellem S. Hullem.
Siedząc w poczekalni biura twarzą do ogromnych czarnych drzwi z mosiężnymi klam-
kami, bębnił palcami po białej papierowej teczce, którą wyjął z neseseru. Chciał uniknąć nie-
zręcznej ciszy w chwili, gdy przyjdzie czas ją pokazać, i wszyscy będą czekali, aż otworzy
neseser i znajdzie teczkę. Zamierzał, jeśli zajdzie taka potrzeba, rzucić ją z całą stanowczością
prosto w ręce sekretarza.
Ale Hull może o nią wcale nie poprosić. Może zażądać jedynie ustnego wyjaśnienia, a
potem uznać jego wypowiedź za nie do przyjęcia. W takim przypadku brygadier będzie mógł
tylko zaprotestować. Niezbyt gwałtownie, rzecz jasna. Informacje zawarte w teczce nie sta-
nowiły dowodu, mogły jedynie podeprzeć jego przypuszczenia.
Generał spojrzał na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia cztery.
Ciekaw był, czy słynna punktualność Hulla sprawdzi się także w przypadku tego spo-
tkania. On sam zjawił się we własnym biurze o 7.30, pół godziny wcześniej niż normalnie.
Możliwe, że przez memorandum, którego wynikiem było dzisiejsze spotkanie, będzie
miał kłopoty. Bez trudu mogą się go pozbyć.
Wiedział jednak, że ma rację.
Odgiął brzeg teczki na tyle, by przeczytać stronę tytułową maszynopisu: Canfield, Mat-
thew. Major rezerwy Armii Stanów Zjednoczonych. Departament Wywiadu Wojskowego.
Canfield, Matthew... Matthew Canfield. On jest dowodem.
Na biurku niemłodej recepcjonistki zabrzęczał sygnał interkomu.
- Generał Ellis? - Prawie nie podniosła wzroku znad gazety.
- Tak?
- Pan sekretarz przyjmie pana.
Ellis spojrzał na zegarek. Dziewiąta trzydzieści dwie.
Wstał, podszedł do złowieszczych czarnych drzwi i otworzył je.
- Pan wybaczy, generale Ellis. Uznałem, że charakter pańskiego memorandum wymaga
obecności osób trzecich. Pozwoli pan, że przedstawię podsekretarza Brayducka.
Brygadier był zaskoczony. Nie spodziewał się nikogo więcej, wyraźnie prosił o rozmo-
wę sam na sam.
4
Podsekretarz Brayduck stał po prawej stronie biurka, w odległości około trzech metrów.
Najwyraźniej był jednym z tych pracowników Białego Domu i Departamentu Stanu, którzy
ukończyli uniwersytet - pełno ich było w administracji Roosevelta. Nawet jego ubranie jasno-
szare flanelowe spodnie i obszerna marynarka w jodełkę - stanowiło niedbałe przeciwieństwo
nieskazitelnego munduru brygadiera.
- Oczywiście, panie sekretarzu... panie Brayduck - skinął głową generał.
Cordell S. Hull usiadł za szerokim biurkiem. Dobrze znana twarz - bardzo jasna cera,
przerzedzone białe włosy, zielononiebieskie oczy,za szkłami w stalowej oprawce - wydawała
się większa niż w rzeczywistości. Jego zdjęcia nieustannie pojawiały się w gazetach i kroni-
kach filmowych. Nawet na plakatach wyborczych - tych z nachalnym pytaniem: CZY
CHCESZ ZMIENIAĆ ZAPRZĘG W ŚRODKU RZEKI? - wzbudzająca zaufanie, inteligentna
twarz Hulla była widoczna tuż za wizerunkiem Roosevelta, czasem bardziej wyeksponowana
niż twarz Harry'ego Trumana.
Podsekretarz wyjął z kieszeni kapciuch na tytoń i zaczął nabijać fajkę. Hull uporządko-
wał papiery na biurku, powoli otworzył taką samą teczkę jak ta, którą brygadier trzymał w rę-
ku, i popatrzył na nią. Ellis rozpoznał ją. Było to jego własne poufne memorandum, które
przekazał Hullowi.
Brayduck zapalił fajkę. Zapach tytoniu sprawił, że Ellis ponownie przyjrzał się podse-
kretarzowi. Była to jedna z tych dziwacznych mieszanek uważanych za oryginalne przez ludzi
uniwersytetu, lecz zazwyczaj niestrawnych dla innych znajdujących się w tym samym pokoju.
Brygadier Ellis odetchnie z ulgą, kiedy wojna się skończy.
Roosevelt się wtedy wyniesie, wyniosą się też ci tak zwani intelektualiści razem ze swo-
im śmierdzącym tytoniem.
Trust mózgów, pożal się Boże. Lewicowcy, co do jednego.
Najpierw jednak wojna.
Hull podniósł wzrok na brygadiera.
- Nie muszę chyba panu mówić, generale, że pańskie memorandum jest bardzo niepoko-
jące.
- Informacje, które uzyskałem, były bardzo niepokojące, panie sekretarzu.
- Niewątpliwie... niewątpliwie. Ale czy są podstawy do wyciągnięcia takich wniosków?
To znaczy, czy ma pan coś konkretnego?
- Tak mi się wydaje.
- Ile osób z wywiadu wie o tym, Ellis? - wtrącił się Brayduck.
Brak słowa "generał" nie uszedł uwagi brygadiera.
- Z nikim na ten temat nie rozmawiałem. I szczerze mówiąc, nie sądziłem, że dziś bę-
dzie tu ktoś oprócz pana sekretarza.
- Darzę pana Brayducka całkowitym zaufaniem, generale Ellis. Jest tu na moją prośbę...
na mój rozkaz, jeśli pan woli.
- Rozumiem.
Cordell Hull odchylił się do tyłu.
- Bez obrazy, ale zastanawiam się, czy rzeczywiście pan rozumie... Przysyła pan ściśle
tajne, bardzo pilne memorandum lecz zawarte w nim wywody wydają się nieprawdopodobne.
- Niedorzeczne oskarżenie, którego, jak pan sam przyznaje, nie można udowodnić - do-
dał Brayduck z fajką w zębach, podchodząc do biurka.
- Może nie formułujmy tego tak ostro... - Hull zażądał obecności Brayducka, ale nie
zamierzał tolerować jego nadmiernej aktywności, a tym bardziej bezczelności.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin