Myszolap.pdf

(2088 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
(Z przyklejoną na miejscu pojaśniałą twarzą Martwymi
oczyma wetkniętymi w czaszkę Sercem nieboszczyka
przykręconym w piersi Strzępami wnętrzności zszytymi do
kupy Z poszarpanym mózgiem w stalowym czerepie) Robi
krok do przodu,
jeszcze jeden
i jeszcze...
Ted Hughes
Boimy się prawdy, obawiamy szczęścia, lękamy się śmierci i
siebie nawzajem.
Raiph Waldo Emerson
Jeśli chce się zrozumieć kota, trzeba sobie u-zmysłowić, że
ma on swoje zdolności, swój punkt widzenia, a nawet własną
moralność.
Lilian Jackson Braun
PROLOG
Ktoś mnie śledził. Owo przeczucie, a raczej świadomość,
niczym dotyk lodowatej dłoni upiora na moim karku, towa-
rzyszyła mi przez całe popołudnie. Poznałem to w ten sam
sposób, jak czasami zdarzało mi się jeszcze czynić inne rze-
czy, zbierać okruchy informacji na podobieństwo fragmentów
piosenki wyławianej z szumu eteru. Po raz pierwszy dopadło
mnie na bazarze orbitalnego kosmodromu. Stałem pod
wielobarwną markizą kramu z wyrobami jubilerskimi, a cie-
mnoskóra kobieta o długich palcach wkłuwała mi w ucho
kolczyk.
- Nie będzie booleć - szeptała z jakimś dziwnym akcentem,
równie uderzającym jak woń pieczonego mięsa dolatująca z
sąsiedniego stoiska. - Proszę stać spokojnie. Nie będzie
booleć... - mówiła jakby do dziecka albo turysty. Bolało, ale
nie za bardzo. Zresztą byłem turystą, jak wszyscy tutaj, co
jednak wcale nie oznaczało, że czułem się tu równie obco.
Drgnąłem, lecz ból ukłucia szybko minął. Za to w ułamku
sekundy, kiedy mój umysł wypełniła nieskończona biała pu-
stka, gdy czekałem na następną falę bólu, zetknąłem się z
czymś innym: jakby z dotknięciem, z szumem, jaki towa-
rzyszył penetrowaniu mego umysłu przez czyjąś świadomość
- nawet nie czyjąś, ale jakąś: obojętną, cierpliwą, bezosobo-
wą. Uniosłem szybko głowę i popatrzyłem dokoła, jedno-
cześnie odskakując od sprzedawczyni, która wycierała mi
krew z ucha. Nie spostrzegłem jednak niczego szczególnego,
nikogo znajomego, nikogo, kto zwracałby na mnie specjalną
uwagę. Wokół mnie przelewał się tłum w krzykliwych strojach,
ludzie o bałwochwalczych spojrzeniach, tacy sami jak ci,
którzy każdego wieczora kręcili się po Starówce...
Potrząsnąłem głową, żeby odpędzić wizje z przeszłości,
nasuwające się półprzeźroczystą kliszą na obraz
teraźniejszości. Nadal zdarzało mi się to dość często -
niespodziewanie zaczynałem się czuć, jakbym śnił na jawie,
jakbym nie wiedział, kim jestem i gdzie się znajduję. Ciężki
kolczyk z zielonym agatem na druciku stuknął mnie w
policzek.
- Drrrugi... ? - zapytała kobieta, sięgając do gabloty.
Pospiesznie wmieszałem się w tłum, pozwalając się nieść
ulicą zalewaną potokami światła sztucznego słońca.
Kiedy raz poczułem to coś, co sięgało do mojego umysłu,
nie mogłem się uwolnić od tego wrażenia - owego szmeru
przypominającego bezdźwięczną pieśń, który jak haczyk za-
czepił siew mej jaźni. Próbowałem przekonać samego siebie,
że to jedynie wytwór wyobraźni, że mój okaleczony mózg od-
czuwa coś w rodzaju złudnego doznania bólu w amputowanej
kończynie. Ale to nie pomogło, owa świadomość była silniej-
sza ode mnie. To coś trzymało się mnie kurczowo podczas
wędrówek krętymi, oszałamiającymi przepychem uliczkami,
które próbowały ukryć fakt, że wszystkie wiodły w koło -w
stronę wielkiego ocienionego kompleksu muzealnego i dalej,
do jadłodajni i hotelu, gdzie pomieszczenia dla ludzi wy-
kończone były na srebrno. Śledziło mnie i tylko mnie, było
zestrojone z elektrycznym kodem wywoławczym mojego
mózgu i trzymało się tego namiaru. Pomyślałem o powrocie
na pokład Darwina, lecz nawet ściany statku by mnie nie
ochroniły. Do cholery, nie istniał żaden powód, dla którego
ktoś miałby mnie śledzić! Może to jakaś pomyłka, ktoś inny
miał się znaleźć pod obserwacją, lecz echo impulsu... Jeśli
zaś chodziło o mnie, komu mogłoby na tym zależeć? Dlacze-
go po prostu nie spotkał się ze mną? W jakim celu śledzono
moje kroki pośród tłumu ludzi spędzających tu urlop, ubra-
nych w kolorowe ciuchy...
- Kocie! Hej, Kocie!
Odwróciłem się, unosząc pięści, mimo że rozpoznałem ten
głos. Ręce lepiły mi się od potu. Rozprostowałem dłonie, po-
ruszałem palcami.
Była to Kissindra Perrymeade - kilka ciemnych warkoczy
spadało na koszulę w kolorze khaki, a przyjazny uśmiech od-
słaniał rząd białych zębów.
Zatrzymałem się i czekałem, aż podejdzie bliżej, niesiona
opływającym mnie dokoła tłumem.
- Cześć, Kissy. - Skrót jej imienia zawsze pobudzał mnie do
śmiechu. Wcisnąłem ręce do kieszeni dżinsów. - Cóż za miłe
spotkanie! - rzekłem i od razu tego pożałowałem.
Czyżby? - to pytanie było wypisane na jej twarzy; jak przy
każdym naszym spotkaniu towarzyszyła mu dziwna miesza-
nina wstydu i wysiłków, aby nie gapić się na moją twarz. Stą-
paliśmy razem po powierzchniach kilku planet, wraz z pię-
cioma setkami pozostałych studentów Uniwersytetu Latają-
cego, ale jak dotąd nie zawiązała się między nami nić
przyjaźni, w każdym razie traktowałem ją jak resztę grupy.
Kissindra studiowała eksternistycznie, tak więc podchodziłem
z rezerwą do nawiązania bliższych kontaktów. Natomiast to,
że była bogata, piękna i często wodziła za mną wzrokiem,
jeszcze pogarszało sytuację. Pociągało ją to, co dla innych
stanowiło powód do unikania mnie. Mówiłem inaczej niż inni,
ubierałem się także inaczej. Poza tym pochodziłem z innej
planety. W moich oczach widniały wydłużone szparki źrenic, a
rysy twarzy, jak w wypadku każdego mieszańca, niezbyt
odpowiadały ludzkim kanonom urody. Nigdy nie rozmawiałem
z nikim na ten temat, lecz aż za dobrze zdawałem sobie z
tego sprawę.
A jednak to wszystko, na co inni tylko kłapali szczękami jak
dobre pułapki na myszy, wzbudzało zainteresowanie Kis-
sindry. Dobrze wiedziałem, że nieraz szkicowała rysikiem mój
profil na marginesach swych błyszczących notatników,
jakbym miał w sobie nie mniej piękna niż obiekty i krajobrazy,
które tak pieczołowicie utrwalała - podczas gdy inni za-
szczycali je pobieżnym spojrzeniem i natychmiast wyrzucali z
pamięci. Nie mam pojęcia, za kogo mnie brała, bo gdyby
znała prawdę, na pewno nie chciałaby mnie znać - a ta świa-
domość dodatkowo pogarszała mój nastrój, ilekroć się spoty-
kaliśmy.
Lecz teraz, gdy coś nieludzkiego przywarło do mojego
umysłu, ucieszyłem się na widok znajomej twarzy - tym bar-
dziej, że była to właśnie Kissindra, chociaż uśmiechała się nie
całkiem szczerze. Zauważyłem, że również miała na sobie
dżinsy, których na statku nie nosił nikt poza mną - uchodziły
za strój roboczy, stanowiły symbol ubóstwa i pospolitości.
Pamiętam, że moją uwagę przyciągnął fakt, iż zaczęła je
nosić po pierwszym spotkaniu ze mną.
- Czy coś się stało? - zapytała, obrzucając mnie uważnym
spojrzeniem.
Potrząsnąłem głową, częściowo tylko w odpowiedzi.
- Bo powiedziałem, że cieszę się, że cię widzę? - Patrzy-
łem ponad jej ramieniem, przeszukując wzrokiem całą ulicę.
Wziąłem ją pod rękę. Spięła się, lecz nie cofnęła ręki. -Chodź,
polecimy gdzieś. Chciałbym się stąd wynieść. Obejrzymy coś
ciekawego. - Przyszło mi na myśl, że gdybym opuścił stację
orbitalną na kilka godzin, mógłbym pozbyć się natręta
śledzącego mnie przez pomyłkę.
- Czemu nie - odparła uśmiechając się. - Skoro masz
ochotę. To niesamowite... - urwała nagle, jakby uświadomiła
sobie, że nie powinna za dużo mówić. W każdym razie tak to
wyglądało.
Większość studentów na Darninie stanowili znudzeni bo-
gacze, którzy marzyli jedynie o długich wakacjach. Ale było
wśród nich kilka osób rzeczywiście pragnących się czegoś
nauczyć. Właśnie do nich należała Kissindra. Ja chyba też.
- Leci ci krew z ucha - powiedziała. Uniosłem rękę i
dotknąłem kolczyka, przypomniawszy sobie o nabytku.
- Kupiłem go właśnie. To podobno relikwia. Zmarszczyła
brwi.
- Nie przejmuj się - rzekłem. - Na pewno nią nie jest.
Mnie też się nie podobało, że ludzie tak po kawałeczku
okradali tę planetę z zabytków. Nie przywiązywali do tego
wagi. Skoncentrowałem się i zacisnąłem palce mojego umy-
słu w pięść; tyle zawsze mogłem zrobić, nawet jeśli nie potra-
fiłbym zadać ciosu. Towarzyszący mi obcy szum ucichł. Przy
odrobinie szczęścia mogło to oznaczać, że dla tego, kto mnie
śledził, w tej chwili przestałem istnieć. Ale stan taki przypo-
minał wstrzymanie oddechu.
Poszliśmy do muzeum i zjechaliśmy dziesięć poziomów na
dół, do obszernej, tonącej w półmroku jaskini, gdzie na
gładkiej ceramicznej platformie stały szeregi podobnych do
opalizujących żuków wahadłowców, gotowych przetranspo-
rtować takich jak my ciekawskich na powierzchnię globu. Na
znajdującej się tysiąc kilometrów pod nami planecie, którą lu-
dzie nazwali Pomnikiem, nie odkryto ani jednej budowli
przypominającej ziemskie konstrukcje. Cała planeta była
chronionym obiektem Federacji... była tworem sztucznym,
powstałym przed tysiącami lat i umieszczonym na orbicie
wokół przygasłej pomarańczowej gwiazdy, z dala od cywili-
zowanych regionów.
Kosmodrom wielkości małego miasteczka, którym był w
rzeczywistości, krążył po odległej orbicie. Mniej więcej połowę
jego powierzchni zajmował kompleks muzealny, będący
zarazem centrum badania wymarłej rasy, która zbudowała
Pomnik. W dziesiątkach pokoi znajdowały się znalezione na
planecie przedmioty, a każdy przedmiot nasuwał pytania, na
które nie było odpowiedzi. Druga część stacji orbitalnej
służyła obsłudze turystów, z zysków finansowano prace
naukowe.
Kiedy wyszliśmy z cienia korytarza między dźwigające
ciężki strop filary, trzy wahadłowce uniosły się równocześnie
w powietrze i z cichym szumem, przypominającym łopot
niewidzialnych skrzydeł, pomknęły łukiem ku wrotom śluzy.
W odległym końcu lądowiska spolaryzowane ściany stacji
ukazywały czerń kosmicznej pustki usianą gwiazdami. W rogu
widać było delikatną pomarańczową poświatę bezimiennego
słońca Pomnika, który w dole obracał się bezgłośnie. Ludzie,
z braku lepszego określenia, nazwali jego budowniczych
mianem Twórców. Rasa Twórców zniknęła na długo, zanim
ludzkość uwolniła się z okowów grawitacji i rozpełzła po
Galaktyce niczym karaluchy. Nikt nie wiedział, co się stało z
ich cywilizacją, panowała jednak zgodna opinia, że zniknęła
ona bezpowrotnie, a pozostał po niej tylko tajemniczy Pomnik.
Nawet władze Federacji podzielały tę opinię.
- Co chciałabyś obejrzeć? - zapytałem Kissindrę, kiedy
szliśmy w górę, by stanąć na końcu długiej kolejki turystów i
studentów zgłaszających swe życzenia przy wejściu na lą-
dowisko. Niewiele mnie obchodziło, dokąd polecimy, byle
tylko trzymać się z dala od tego, kto mnie śledził. Można było
zamówić krótką kilkugodzinną wycieczkę, jak też parodniową
wyprawę w dowolny rejon globu. Planeta nie była duża, miała
około trzech i pół tysiąca kilometrów średnicy, lecz grawitację
zbliżoną do ziemskiej. Stanowiła fenomen, którego eksperci
od ksenologii nie potrafili wyjaśnić: z jakichś powodów planeta
skonstruowana przez obcych doskonale odpowiadała
wymaganiom człowieka. Albo Twórcy musieli być
człekokształtni, albo też chcieli tym sposobem przekazać
jakąś informację. Istniała przecież rasa Hydran tak bliskich
ludziom, że różnice wydawały się nieistotne nawet na pozio-
mie genetycznym. Byłem tego żywym dowodem. Natomiast
to, co zostało po Hydranach, było żywym dowodem, że ludz-
kość nie zwracała uwagi na żadnych obcych.
- No cóż... - Kissindra zacisnęła wargi i popatrzyła na
umieszczony wysoko nad naszymi głowami ekran, po którym
przesuwały się reklamowe widoczki, a jaskrawożółte cyfry na
dole pokazywały czas trwania wycieczki oraz jej koszt. -
Podobno w Jaskiniach Podbiegunowych można spotkać naj-
lepsze przykłady synestetyki... Ale gdybyś chciał ponurkować.
.. - Spojrzała na mnie. Miała na myśli całonocną wyprawę.
- Doskonale - odparłem. - Jak sobie życzysz. Wysiłek
izolowania własnego umysłu sprawił, że na czoło wystąpiły mi
krople potu. Skupiłem wzrok na twarzy Kissin-dry,
koncentrując się ponownie. Kissindra patrzyła śmiało, miała
błękitne oczy barwy morskiej toni; jej wargi rozchyliły się
nieco. Uświadomiłem sobie, jak-bardzo mi się podoba.
Miałem ochotę ją pocałować.
Zerknęła na kolorowy ekran, potem na panoramę za ścianą
i znów popatrzyła na mnie. Zaczerwieniła się.
- Tylko że... - mruknęła - obiecałam Ezrze, że zjemy razem
kolację.
- Nie ma sprawy - odparłem, spoglądając w bok. - Wy-
bierzemy się innym razem. Teraz weźmy coś krótszego... -
Znów popatrzyłem jej w oczy; czułem się przy niej jeszcze
gorzej niż zwykle. Złożyłem ręce na piersi i przycisnąłem
spocone dłonie łokciami do boków. Byliśmy już blisko wejścia.
- Dobra, może...
- Kissindra!
Obróciła się gwałtownie, usłyszawszy za plecami głos Ezry.
Zerknąłem przez ramię -jej chłopak gnał po platformie w
naszą stronę. Zawsze poruszał się tak, jakby za chwilę miał
runąć jak długi. Rzadko kiedy odklejał przytwierdzone do
skóry na głowie elektrody. Kiedy dopadł nas, jego twarz była
purpurowa - Kissindry zresztą również, chociaż z innych po-
wodów. .. A może nie? Wkrótce miałem się o tym przekonać.
- Co ty tutaj robisz? - spytał, próbując bezskutecznie nadać
głosowi spokojne brzmienie.
- Badam - odparła, może nieco za głośno.
- Co badasz? - Obrzucił mnie wzrokiem.
- Pomnik! Sądziłam, że jeszcze pracujesz nad swoją kom-
pilacją...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin