01 UNACO - Wieża Zakładników.pdf

(1006 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Alistair MacLean
John Denis
Wieża zakładników
(Hostage Tower)
Przełożył Robert Ginalski
W roku 1977 dwaj moi przyjaciele ze świata filmu, Jerry Leider i Peter Snell, zaproponowali
mi napisanie kilku scenariuszy do przyszłego serialu.
I tak powstało osiem historyjek dotyczących działalności pięciu członków fikcyjnej
organizacji, którą nazwałem „Organizacją do spraw Zwalczania Przestępczości przy ONZ”, a w
skrócie – UNACO. Na początek sfilmowano Wieżę zakładników , realizację pozostałych tekstów
planuje się w najbliższej przyszłości. Niedawno wydawnictwo „Fontana” zwróciło się do mnie
z propozycją, żebym napisał książkę opartą na tym filmie. Odmówiłem, ponieważ nie
odpowiadał mi termin – pracowałem właśnie nad powieścią Athabaska. Na szczęście
wydawnictwo skłoniło Johna Denisa, by podjął się tego zadania, a wy wkrótce będziecie mogli
sami ocenić, jak znakomicie się z niego wywiązał.
Alistair MacLean
Prolog
Lorenz van Beck musiał jakoś zabić trzy godziny. Dla kogoś, komu zabijanie przychodziło
bez trudu, nie stanowiło to większego problemu. A tego pięknego, słonecznego dnia w Paryżu
van Beck musiał zabić jedynie czas.
Spacerował w cieniu drzew na Wyspie Świętego Ludwika, wygrzewając się w promieniach
słońca padających na jego szeroką, skupioną twarz. Bez kapelusza, siwowłosy, w ciemnym
garniturze z grubego sukna i płaszczu, zapiętym aż po cienki węzeł utrzymanego w spokojnej
tonacji krawata, mógł uchodzić za typowego człowieka interesu.
Van Beck westchnął cicho i stwierdził, że czas już pomyśleć o interesach. Postanowił
odwiedzić muzeum Rodina i muzeum Cluny, prezentujące sztukę nowoczesną, porcelanę i szkło.
Notował w myśli ostatnie nabytki, ich rozmieszczenie i oświetlenie, sprawdzał systemy
alarmowe. Niektóre uwagi zapisywał w notesie: przez które okno najłatwiej dostać się do środka;
jaki wytrych będzie pasował do drzwi; jak są uzbrojeni strażnicy i jak nastawieni do
zwiedzających; w jakiej odległości znajduje się wylot najbliższego kanału; jak wygląda
topografia sąsiednich uliczek; modus operandi – granaty? gaz?
Czasami zapisywał jedno z tysiąca, dziesięciu tysięcy nazwisk złodziei, płatnych zabójców,
speców od uzbrojenia, pirotechników, biologów, snajperów, akrobatów, kierowców, sutenerów…
Ludzie ci, zatrudniani przez van Becka na zasadzie wolnych strzelców, tworzyli jedyna w swoim
rodzaju międzynarodową siatkę. Obok informacji o wyjątkowo wspaniałej, gościnnej ekspozycji
szkła weneckiego van Beck wpisał jeszcze jedno nazwisko – powszechnie znanej i szanowanej
damy z wielkim tytułem i jeszcze większą klasą. Nazwisko klientki.
Van Beck przekartkował notes i zerknął do terminarza, sprawdzając, o której ma spotkanie.
Rzucił okiem na złoty zegarek z dewizką, po raz ostatni wciągnął zatęchłe powietrze muzeum –
jakiż wspaniały zapach roztacza bogactwo! – i ruszył do samochodu, który wynajął na Gare
d’Austerlitz posługując się sfałszowanym prawem jazdy wystawionym na zmyślone nazwisko.
Z przedniego siedzenia wziął zniszczoną skórzaną teczkę z popsutym zamkiem, zatrzasnął drzwi
i odszedł. Świadomość, że prędzej czy później ktoś zgłosi zniknięcie samochodu nie
przeszkadzała mu w najmniejszym stopniu.
Złapał taksówkę i kazał się zawieźć do innej agencji wynajmu samochodów, na bulwarze
Haussmanna, gdzie przedstawił się młodej, ślicznej urzędniczce jako Marcel Louvain. Następnie
pojechał do Rambouillet, zatrzymując się po drodze w Wersalu. Tam, siedząc w coraz dłuższym
cieniu drzew w ogrodach pałacowych, zjadł świeżą, jeszcze ciepłą bułkę z pasztetem ardeńskim,
a dokładnie w chwili, kiedy zegar dzwonnicy w Rambouillet wybijał pierwsze uderzenie na
szóstą, Lorenz van Beck pchnął skrzypiące drzwi i zagłębił się w półmrok i ciszę kościoła…
W pustej nawie rozbrzmiewało echo uderzeń zegara. Van Beck rozejrzał się, mruknął coś
pod nosem i ruszył w głąb kościoła, gdzie – w jeszcze większych ciemnościach – stało kilka
konfesjonałów. Niemiec podszedł do drugiego z nich, odsunął wyblakłą czerwoną zasłonę
i przyklęknął. Chrząknął cicho i pociągnął nosem, na co ledwie widoczna przez kratkę
konfesjonału postać odkaszlnęła uprzejmie.
– Pobłogosław mnie, ojcze, bo ciężko zgrzeszyłem – wymamrotał.
In nomine Patris, et Fili, et Spiritus Sanc … – zaczął ksiądz, lecz van Beck zachichotał
ironicznie i wtrącił bezceremonialnie:
– To był pański pomysł, Smith, ale mnie takie rzeczy nie bawią; to nie dla nas. Niech pan
mówi, w czym rzecz, i zabierajmy się stąd.
– Jak do tej pory, tak i teraz liczę na pańską absolutną dyskrecję, van Beck – odrzekł Smith
suchym, pedantycznym tonem.
– A ja na pańską niepohamowaną żądzę zbijania majątku w sposób tak nielegalny, jak to
tylko możliwe.
Ledwie widoczna przez kratkę konfesjonału postać skinęła głową.
– Słusznie, chociaż pańska ocena jest niesprawiedliwa – stwierdził Smith. – Mnie fascynuje
przestępstwo jako takie, a nie pieniądze. Kradzież dziesięciu dolarów z biurka sekretarki
komendanta Fortu Knox sprawia mi więcej satysfakcji niż pieniądze wszystkich kasyn w Las
Vegas… niż wszystkie pieniądze tego świata. Całe życie poświęciłem zbrodni, van Beck, to pasja
mojego życia. Przestępstwo dostarcza niezrównanych emocji, silniejszych niż jakiekolwiek
doznanie fizyczne.
Ja, ja – westchnął Bawarczyk. – Wiem, panie Smith, już mi pan to mówił. Na tym właśnie
polega różnica między nami… co? Ja potrafię opchnąć wszystko… obojętne, czy będzie to Mona
Lisa, czy kopalnia uranu. Mogę znaleźć klienta na Taj Mahal, albo na Dziesiątą Symfonię
Beethovena. Nawet komendantowi Fortu Knox sprzedałem raz jego własne złoto. Ale ja jestem
tylko rzemieślnikiem, pan zaś – artystą. Czym mogę służyć?
– Potrzebuję ludzi.
– Do czego?
– Wie pan aż za dobrze, van Beck – warknął Smith.
– Przepraszam. – Niemiec milczał przez chwilę. – Ilu?
– Trzech.
Van Beck wyciągnął notes z pozaginanymi rogami kartek i zapisał dane.
– Czy ma pan na myśli kogoś konkretnego? – zapytał.
– Nie.
– A zatem słucham.
Kulturalny głos Smitha przeszedł w syczący szept.
– Po pierwsze: spec od uzbrojenia. Najlepszy. Twardy, pomysłowy… zawodowiec
w każdym calu.
Tępy ołówek van Becka przebił lichy papier notesu.
– Po drugie: złodziej. Też najlepszy. Zamierzam ukraść dwa i pół miliona nitów i porwać
czyjąś matkę. – Smith zachichotał. – Musi to być najlepszy złodziej, jakiego pan zna, van Beck.
Odważny, taki, który nie wie, co to strach.
– A ile może być warta stara baba i kupa zardzewiałego żelastwa?
– Razem wzięci? Jakieś trzydzieści milionów.
– Nitów?
– Dolarów.
Van Beck zagwizdał cicho.
– Nie ma obawy, za udział w takiej sumce znajdę zespół jak się patrzy.
– Więc do roboty – szepnął Smith. – Do roboty.
– A trzeci? Smith zawahał się.
– Musi to być ktoś… pełen inwencji. Ktoś bezgranicznie pomysłowy. Silny i – jak tamci –
nie znający strachu. Przede wszystkim nie może się bać wysokości.
Van Beck w zamyśleniu pocierał mięsisty, zarośnięty podbródek.
– Czy to samo odnosi się także do dwóch pozostałych? – zapytał uprzejmie.
– Co?
– Lęk wysokości – odparł Niemiec, próbując sobie uzmysłowić, co przypomina mu
wzbijająca się w niebo konstrukcja z nitów.
Smith nie odpowiadał; nie wróżyło to nic dobrego.
– Nie prowokuj mnie, van Beck – odezwał się wreszcie. – Rób, co do ciebie należy, ale nie
przeciągaj struny. Może się okazać za cienka.
Van Beck nerwowo przełknął ślinę i poruszył się niespokojnie.
– Rozumiem. Załatwię wszystko zgodnie z pańskimi życzeniami. – Chciał wstać, lecz krótkie
warknięcie Smitha zatrzymało go w pół ruchu.
– Jeszcze jedno. Skonstruowano nowy typ broni laserowej, tak zwany Lap-laser. Amerykanie
mają go już na wyposażeniu swojej armii. Potrzebuję kilka sztuk, spec od uzbrojenia musi je
jakoś zdobyć. Zgoda?
– To będzie kosztować.
– Zapłacę.
– Jasne – parsknął van Beck. – Pan płaci, ja dostarczam. Czysty interes.
– Dziękuję. – Smith rozsiadł się wygodnie. – To już wszystko. Skontaktuje się pan ze mną
tak jak zawsze. Ma pan na to miesiąc.
Van Beck w milczeniu skinął głową; odpowiedź była zbyteczna. Odsunął zasłonę, wiszącą
na pobrzękujących mosiężnych kółkach, i wyszedł z kościoła. Siedząc w łagodnym świetle
Zgłoś jeśli naruszono regulamin