Kapitan Cook.pdf

(551 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
A LISTAIR M AC L EAN
K APITAN C OOK
P RZEŁOŻYŁY : A NNA D OBRZAŃSKA A GNIESZKA P IOTROWSKA
844270220.002.png
P ROLOG
Historia, którą chcę opowiedzieć, wydarzyła się na początku XIX wieku. Pewnego dnia Jeremy
Blyth, który pracował w marynarce królewskiej, ale miał dopiero popłynąć w swój pierwszy rejs,
wszedł do piwiarni w Wapping. Była to typowa dla tego czasu i miejsca portowa tawerna —
brudna, zadymiona, z popękanymi deskami w podłodze, pociemniałymi ścianami i sufitem. Nie
sposób było w niej dostrzec jakichkolwiek oznak postępu, który w tych czasach zaczął już
wszędzie docierać. Ogromny bar, kilka chwiejnych stołów i krzeseł — oto całe wyposażenie tego
specyficznego miejsca. Klienci także byli typowi: marynarze z marynarki handlowej i wojennej.
Wielu z nich zostało wcielonych do marynarki siłą przez gangi, które porywały mężczyzn, by
następnie odstępować ich kapitanom okrętów. Wielu marynarzy miało za sobą kryminalną
przeszłość, większość piła i klęła bez opamiętania. Żyło im się tak ciężko, że przyzwyczaili się już
do cierpień, trudów i śmierci. Byli twardzi i wytrzymali na wszystkie możliwe doświadczenia. Nikt
żyjący w bardziej humanitarnym okresie dziejów nie byłby w stanie ich zrozumieć.
Tego szczególnego dnia atmosfera w tawernie była jednak zupełnie nietypowa. Nikt nie
odzywał się nawet słowem. Nikt nie pił. Ciszę przerywał jedynie szum morza. Właściciel tawerny
ukrył twarz w dłoniach, a ramiona drżały mu od płaczu. Podobnie zachowywało się wielu
siedzących przy stołach. Niektórzy z nich płakali zupełnie otwarcie, a wszyscy wydawali się
zagubieni w swoim własnym świecie smutku. Jeremy Blyth usiadł naprzeciwko starca o
poszarzałej twarzy i oczach pełnych łez. Przed marynarzem stała pełna szklanka, której nawet nie
tknął. Zdumiony Blyth dotknął delikatnie jego ramienia.
— Co się stało? Jakieś nieszczęście?
Stary człowiek spojrzał na niego znad stołu i zapytał z irytacją:
— Jak to? Nic nie słyszałeś? Nie wiesz?
Blyth potrząsnął przecząco głową.
— Umarł Nelson — powiedział starzec.
Wtedy Blyth jeszcze raz spojrzał uważnie na mężczyzn, dla których śmierć Nelsona stała się
niezabliźnioną raną i oznaczała pustkę nie do wypełnienia. Powiedział:
— Dzięki Bogu, że nigdy go nie znałem.
Wątpliwe, czy taka lub choćby podobna scena miała miejsce, kiedy mniej więcej dwadzieścia
sześć lat wcześniej wiadomość o śmierci Cooka dotarła do Anglii. Naród nosił po nim żałobę tak
samo, jak po wszystkich swoich wielkich, po Marlborough, Wellingtonie czy Churchillu. Jednak
śmierć Cooka nie złamała Anglikom serca.
Nelson i Cook to dwa najszacowniejsze nazwiska w annałach marynarki królewskiej. Cześć,
jaką się im oddaje, składa się z szacunku i miłości. Nelsona szanowano, ale przede wszystkim
kochano. Cooka przede wszystkim szanowano; nie potrafił wzbudzić w umysłach i sercach ogółu
takiej miłości i uwielbienia, jakie Nelson zdobył bez trudu. Nie ulega jednak wątpliwości, że
oficerowie i inni członkowie załogi Cooka bardzo go kochali.
Powodem tej różnicy są odmienne charaktery obu wielkich ludzi. Żeby kochać człowieka, a tym
bardziej osobę publiczną, trzeba móc się z nim identyfikować. Ale żeby to było możliwe, trzeba go
znać, lub przynajmniej wierzyć, że się go zna. Poznanie Nelsona było o wiele prostsze — był
ciepłym, wychodzącym ludziom naprzeciw ekstrawertykiem. Jego myśli i życie prywatne były
równie dobrze znane ogółowi, jak jego życie publiczne. Ale życie wewnętrzne i prywatne Cooka
stanowiły zamkniętą księgę. Tę księgę Cook sam zamknął, a klucz wyrzucił. Lata mijały i stawało
844270220.003.png
się coraz mniej prawdopodobne, żeby ten klucz kiedykolwiek został odnaleziony.
O Cooku wiemy wszystko i nic. Wiemy, że był odważny, rozważny, mądry, niepokonany, że
uwielbiał przygodę i był urodzonym przywódcą. Mamy jednak tylko odległe pojęcie, jaki był
naprawdę. Wiemy, że przeprowadził swoje stare, przeciekające statki z tropikalnego Pacyfiku do
lodowato zimnych pustkowi Arktyki i Antarktyki. Były to najbardziej zdumiewające podróże
odkrywcze w historii ludzkości. Ale nigdy nie będziemy wiedzieli, czy lubił kwiaty, brał na kolana
swoje dzieci lub z zachwytem oglądał słońce zapadające w ocean w okolicach Hawajów czy
Tahiti. Wiemy, że był największym żeglarzem wszystkich czasów. Byłoby jednak ciekawe
dowiedzieć się na przykład, czy kiedykolwiek zgubił się w plątaninie uliczek swego rodzinnego
Stepney.
Zachowanie tak nieprzeniknionej prywatności jest prawdziwym osiągnięciem. To, że Cookowi
się to udało, pomimo dokładnego zapisu wszystkich codziennych czynności, które pozostawił w
ponad milionie słów, jest absolutnie zdumiewające. Jest to wręcz niezrozumiałe. Żaden wielki
czasów nowożytnych nie udokumentował swojego życia tak dokładnie i pracowicie. Cały ten
ogromny zapis jest bezosobowy i zdystansowany; prawdziwego Cooka w nim nie ma; można się z
dziennika dowiedzieć, co robił, lecz nie kim był.
Nawet w niewielu prywatnych listach, które przetrwały, możemy dostrzec ten sam dystans.
Tylko dwa razy mimochodem wspomina o swojej żonie. Nigdy nie dowiedziono, że Cook
wspominał w korespondencji o dwojgu dzieciach, które umarły w niemowlęcym wieku i córce,
która umarła, kiedy miała cztery lata.
Jego współcześni, od Walpole’a do Johnsona, oczywiście o nim pisali. Kiedy już przeczytamy,
co mieli o nim do powiedzenia, zdajemy sobie sprawę, że od nich nie dowiadujemy się o Cooku ani
trochę więcej niż od niego samego. Może nie znali go w takim stopniu, jakby tego sobie życzyli;
może jego rezerwa i dystans nie dopuszczały w ogóle bliższego poznania. Mogli nawet już wtedy
wiedzieć, że mają do czynienia z żywą legendą — człowiekiem, który skazany był na
nieśmiertelność. Jeśli tak właśnie było, to rzeczywiście zadanie było nie do wykonania. Legenda
otacza żywego człowieka, tak spowijając go sławą, że staje się oczywiste, iż nawet najbystrzejsze
oko nie przeniknie do samego serca mitu. Legenda dopuszcza jedynie najbardziej wyszukane i
podniosłe zwroty, największe uogólnienia; w obliczu legendy nie mówi się o smaku w wyborze
kamizelek jej bohatera, nie rozważa się, czy zatrzymał się na chwilę, żeby w majowy wieczór
powąchać bzy.
Napisano wiele biografii Cooka. Żadna jednak nie jest dobrą, prawdziwą, docierającą do sedna
historią życia człowieka, o którym tyle chcielibyśmy wiedzieć. Można mocno powątpiewać, czy
właśnie taka zostanie kiedykolwiek napisana. Większość biografów, którzy próbowali z
otaczającej Cooka sławy wyłonić obraz prawdziwego człowieka, musiało w różnym stopniu
uciekać się do intuicji i wyobraźni. Starali się jednocześnie trzymać granic prawdopodobieństwa.
Dowiadujemy się więc od jednego z nich, że pani Cook ze łzami i czułością witała męża po
jednej z jego długich podróży; z czułością, ponieważ tak długo nie było go w domu, ze łzami,
ponieważ jedno z dzieci umarło w czasie jego nieobecności. Oczywiście jest to jak najbardziej
prawdopodobne. Brak jednak dowodów na udokumentowanie takich stwierdzeń. Z tego co wiemy,
możemy równie dobrze stworzyć obraz pani Cook bijącej męża po głowie na powitanie, chociaż
jest to zupełnie nieprawdopodobne. Faktem jednak jest, że z braku dowodów nie możemy takiej
sytuacji absolutnie wykluczyć. Wyobrażenia i domysły nie są w stanie zastąpić dowodów
historycznych.
Mówi się, że dokładna biografia jest jedynie kwestią czasu. Nie wierzę w to. Powiedziano także,
że jeśli milion słów, które pozostawił po sobie Cook, podda się połączonym zabiegom statystyka,
analityka i psychiatry, prawda wyjdzie na jaw. Że wyniknie wreszcie z takiej analizy coś, czego nie
844270220.004.png
będzie można podawać w wątpliwość wobec świadectwa wspomnianych naukowców. Ponieważ
jednak dowiedziono, że i oni popełniają błędy, umysł aż wzdraga się na samą myśl o potrójnym
błędzie. Requiescat in pace (niech spoczywa w pokoju). Nie do pomyślenia jest, żeby
nieśmiertelnego człowieka poddawać procesowi skomputeryzowanego rzeźnictwa.
To, co oddaję wam do rąk, nie jest w ogóle biografią i nawet w założeniu nie miało być
dokładną historią jego życia. Prawdziwa historia życia jest w pełni skończonym, barwnym
portretem — na mojej palecie nie ma wszystkich potrzebnych kolorów. Brak mi wystarczającej
wiedzy o tym człowieku, ponieważ nie posiadamy materiałów.
Przedstawiam jedynie krótki opis jego morskiego czeladnictwa, jego rozwoju jako żeglarza i
kartografa i jego trzech wielkich podróży. Może już właśnie to powinno nam pozwolić zrozumieć
prawdziwego Cooka; sam przecież powiedział, że był człowiekiem, dla którego osiągnięcia są
wszystkim. W swym ostatnim liście pisanym do lorda Sandwich w 1776 z Cape Town mówił: „Nie
ustanę w wysiłkach, żeby osiągnąć wielki cel tej podróży”. Nigdy nie ustawał w wysiłku. Znalazł
się wśród nieśmiertelnych nie poprzez swoje słowa czy myśli; zaprowadziły go tam jego czyny.
Niech więc one przemówią za niego.
844270220.005.png
R OZDZIAŁ PIERWSZY
S TARSZY MARYNARZ
James Cook, który miał kiedyś zostać dowódcą kompanii w marynarce królewskiej i
najdoskonalszym na świecie połączeniem żeglarza, odkrywcy, nawigatora i kartografa, urodził się
w 1728 roku w Yorkshire. Nie wiemy, kim byli jego rodzice, nie znamy też nazwy wioski, w której
przyszedł na świat. Matka była dziewczyną z tamtych okolic, ojciec Szkotem, który pracował na
jednej z pobliskich farm. Wiele było spekulacji, które z rodziców przekazało Cookowi iskrę
geniuszu. Domysły te nie prowadzą oczywiście donikąd, ponieważ o obojgu nic nie wiemy.
Po kilku latach pracy na farmie, u człowieka, który zatrudniał wtedy jego ojca, w wieku
siedemnastu lat, mając za cały bagaż skromne wykształcenie, Cook porzucił rodzinne strony i udał
się do niewielkiego portu w Staithes. Ten krok uznano potem za pierwszą oznakę ogromnej,
niespokojnej ambicji, która miała go zaprowadzić aż na krańce ziemi. Równie dobrze mógł jednak
mieć po prostu dość pracy na farmie. Wydaje się bowiem mało prawdopodobne, żeby śniący o
sławie chłopiec szukał pracy w sklepie z artykułami spożywczymi i pasmanteryjnymi. A to właśnie
zrobił Cook.
Najwyraźniej jednak nie odpowiadała mu ani wizja życia spędzonego za pługiem, ani za ladą
sklepową, bo w 1746 roku w wieku osiemnastu lat opuścił pasmanterię, żeby nigdy już do niej nie
wrócić. Wyruszył na morze, które miało stać się jego domem, życiem i pochłaniającą pasją aż do
śmierci trzydzieści trzy lata później.
Zatrudnili go właściciele statków John i Henry Walker z Whitby. Specjalizowali się w
transporcie węgla, a statki, których używali, były, jak nietrudno się domyślić, wyjątkowo brzydkie,
przysadziste i szerokie. Były też bardzo powolne. Estetyka była jednak sprawą całkowicie
drugorzędną dla osiemnastowiecznych właścicieli. Oni byli pragmatykami i odpowiadały im takie
właśnie statki, zaprojektowane tylko i wyłącznie do przewożenia wielkich ilości węgla.
Znakomicie się do tego nadawały.
Miały też inne zalety. Choć inspiracją do ich budowy było chyba przedziwne połączenie
holenderskiego drewniaka i trumny, wyjątkowo dobrze utrzymywały się na morzu. Potrafiły
przetrwać najgorsze sztormy i wichury, chociaż ich nieszczęsne załogi cierpiały wtedy strasznie.
Miały płaskie dno, co pozwalało w razie konieczności napraw wyciągać je na płycizny lub nawet
na piaszczyste plaże i wygodnie przewracać na bok. Mogły też pomieścić wielką ilość zapasów.
Może więc jest to logiczne, że właśnie węglowce z Whitby, a nie eleganckie fregaty czy okręty
marynarki królewskiej, popłynęły z Cookiem na koniec świata.
Cook odbywał więc służbę na pokładzie takiego właśnie węglowca,
czterystupięćdziesięciotonowego „Freelove”. Pływał na nim przez pierwsze dwa sezony swego
morskiego czeladnictwa, kursując z ładunkiem węgla pomiędzy Newcastle a Londynem. Później
przeniósł się na inny węglowiec Walkerów, „Three Brothers”, na którym znacznie poszerzył swoją
wiedzę o geografii i rzemiośle morskim. Pływał nim do zachodnich wybrzeży Anglii, Irlandii i
Norwegii.
Mało wiadomo o jego zawodowym i prywatnym życiu w tym okresie. Wygląda na to, że nie
prowadził żadnego życia towarzyskiego, bo między kolejnymi podróżami lub kiedy statki
wprowadzano do portu na zimę uczył się, a nie szukał przyjemności. To jeden z niewielu faktów z
jego młodości, który udało się ustalić, bowiem Walkerowie, z którymi Cook mieszkał, gdy nie był
w morzu, i ich przyjaciele odnotowali z ogromnym poruszeniem, że Cook spędza długie godziny
na nauce nawigacji, astronomii i matematyki. To był nawyk, którego nigdy się nie pozbył: uczył się
844270220.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin