Krwawe pogranicze.pdf

(782 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Alistair MacLean
Krwawe pogranicze
(Bloody Borderland)
Tłumaczył Andrzej Grabowski
I
John badawczym wzrokiem obrzucił budynek. Jaskrawo oświetlone okna, piskliwe dźwięki
muzyki i konie, uwiązane u drewnianej balustrady dawały w sumie normalny obraz. Wzruszył
ramionami. Saloon jak saloon. Wciąż jeszcze szperał w pamięci. Nazwa „Cleveland”, wypisana
na imponujących rozmiarach tablicy, którą przed chwilą minął, nie dawała mu spokoju. Coś
kiedyś wspomniano na szlaku o tym mieście... Bodaj czy nawet nie ostrzegano. Ale o co
mianowicie chodziło nie mógł sobie przypomnieć. Nic zresztą dziwnego. Tyle ostatnio kłopotów
zwaliło mu się na głowę.
W odległości jakiejś pół mili szarzały zatarte w mroku zapadającego wieczoru kontury
licznych budynków.
Co tam – zapalił papierosa, zsiadając z konia – tak czy inaczej, to przecież jeszcze nie
miasto, przydrożna karczma i tyle... Zresztą, zobaczy się. W każdym razie nigdy tu jeszcze nie
był, to stanowi niewątpliwie plus.
Wszedł buńczucznie, z należytym trzaskiem drzwi, przy akompaniamencie brzęku ostróg.
Wiedział, jak należy sobie poczynać, by wywołać odpowiednie wrażenie. Świńskie oczka,
tkwiące w zapłyniętej tłuszczem twarzy, obrzuciły go zaciekawionym spojrzeniem sponad obitej
lady barowej. Pokwitował ten atak obojętnym wzrokiem.
– Whisky! – podszedł do lady. Barman uśmiechnął się nijako. – U nas płaci się z góry –
bąknął.
– Ach tak – mina Johna zastygła w nabożnym zgorszeniu. – Nie dowierzacie klientom? –
wyciągnął z kieszeni pękaty worek i rzucił go na ladę. Trzos wyglądał całkiem solidnie, dźwięk,
jaki wydał uderzając o blachę, był bez zarzutu. Zapuścił palce do wnętrza woreczka, wyciągając
złotą monetę: – Na początek wystarczy? – zapytał lekceważąco.
Twarz barmana rozpłynęła się w zachwycie. Klient z takim trzosem to niecodzienna gratka.
A przecież gdyby mógł zbadać zawartość woreczka, zachwyt stopniałby bez śladu. Bo złota
moneta niewiele miała towarzyszek.
John nie należał do ludzi, którzy pozwalaliby szperać niepowołanym w swoim mieszku.
Wódka pachniała fuzlem i kosztowała niepomiernie drogo. John ani się skrzywił. – Człowiek
nałamał palców w claimie, to teraz radby rozprostować kości – mruknął sięgając po drugi
kieliszek.
– O... u nas można się zabawić na całego – oświadczył zachęcającym tonem barman. –
Wszystko czego tylko dusza zapragnie – nie przestawał zezować w kierunku pękatego
woreczka... Jakaś nieokreślona potrawa, jaką w chwilę później John konsumował, nie wyglądała
wprawdzie na ziszczenie tych zapowiedzi, była w każdym razie jadalna. W sąsiedniej sali kilka
par wirowało zamaszyście pod dźwiękami orkiestrionu, któremu akompaniował na akordeonie
młodzieniec o suchotniczym wyglądzie. Instrument i człowiek grali każdy inną nieco melodię,
w sumie o to przecież przede wszystkim chodziło. John skłonił się przed jakąś jaskrawo ubraną
panienką.
– Można panią poprosić?
Pytanie należało do gatunku czysto retorycznych. Panienka właśnie po to tu przebywała, by
tańczyć z każdym, kto ją poprosi. Zresztą tańczyła wyjątkowo niezgrabnie, nie miała
najmniejszego poczucia rytmu. Poza tym uroda jej, o ile w ogóle kiedykolwiek istniała, należeć
musiała do rzeczy dawno przebrzmiałych. W chwili obecnej gruba warstwa szminki łuszczyła się
na jej policzkach jak polichromia na opadającym tynku. Ale John miał zachwyconą minę.
Trudno. Ostatecznie zawód ma swoje przykre strony. A w zawodzie Johna taniec z podstarzałymi
fordancerkami należał jeszcze do najmniejszych minusów... Wolał zaś zawsze zachowywać
kolejność programu, by wszystko wyglądało jak należy. Przy trzecim tańcu ogarnęło go jednak
lekkie zaniepokojenie. Czyżby rybka nie połknęła przynęty? Na widok poplamionego fartucha
barmana odetchnął z ulgą. W porządku. Barman przyszedł niby to po jakieś naczynia. John
stłumił uśmiech. Zwierzyna, która uważała, że należy do nagonki, wywiera naprawdę komiczne
wrażenie.
– Hm... – barman manipulował szklankami. – Nie mielibyście przypadkiem ochoty trochę po
igrać?
John udał zastanowienie.
– Ba – mruknął w końcu – właściwie dlaczegożby nie? O ile stawki niezbyt wysokie.
Ciężka, wyrudziała kotara oddzielała salę gry od dancingu. Przy długim stole było dosyć
tłoczno. Barman wykombinował Johnowi jakiś stołek.
Wejście nowego gracza minęło na ogół bez żadnego wrażenia. Tylko dwóch siedzących
naprzeciw siebie mężczyzn obrzuciło go taksującym spojrzeniem. John przesłonił oczy
powiekami, by ukryć ich wyraz. Minę miał gapowatą. Ale tych dwóch zanotował sobie dokładnie
w pamięci. Oto amatorzy na wełnę przygnanego przez barmana jagnięcia. A no, niech strzygą.
Byleby nie pokaleczyli przy tym palców... Miał nad nimi tę olbrzymią przewagę, że od razu
poznał, z kim ma do czynienia. A oni... nie poznali. Będzie zabawa – skonstatował w duchu,
wyciągając nabity trzos.
Tamci potrafili ukryć wrażenie na widok jego rozmiarów...Dopiero zrzedłyby wam obu
miny, gdybyście wiedzieli, co jest naprawdę w środku – pomyślał złośliwie, obserwując ich spod
oka.
Nie wypadł ani na chwilę ze swojej roli. Początkowo stawiał nędzne stawki Kilkakrotnie
oddał bank mając w ręku kartę. Gapa z głębokich kresów i tyle. Niech się cieszą...
Dwaj dżentelmeni robili co mogli, by ożywić tempo gry.
John udawał przerażenie, ale po kilku następnych kieliszkach zrezygnował z oporu. Stawki
zaczęły rosnąć. I o dziwo: John nagle przestał przegrywać. Zgarniał bank za bankiem. A co
ciekawsze: karta naprawdę mu szła bez żadnej pomocy wyćwiczonych palców... Dopiero gdy
dochodziło do rozgrywek z tymi dwoma... No trudno, nie miał przecież zamiaru dać ostrzyc się
do żywego mięsa jakimś tam partaczom.
Wyłazili po prostu ze skóry by mu sprostać, nic jednak nie pomagało. Za każdym razem John
prezentował nieoczekiwanie wysoką kombinację kart... Początkowo byli zdumieni, potem
opanowała ich niepohamowana wściekłość. Zaczęli wietrzyć, skąd wiatr wieje. Pod skórą
jagnięcia wilk. Z tego samego co oni gatunku, ale o wiele wyższej klasy. Nie mogli mu dać rady.
I co gorsza, przybysz zdołał zagarnąć kapitał zakładowy ich spółki. Nie widzieli sposobu, by go
wyciągnąć z powrotem z jego kieszeni.
To ich wyprowadziło z równowagi. John nie przestawał obserwować dyskretnie rosnącego
zdenerwowania partnerów, nie chcąc, by ewentualny wybuch zaskoczył go niespodziewanie.
W pewnej chwili jeden z nich zaczął szeptać z jakimś krzywonogim jegomościem. Jegomość
wyszedł z sali.
John miał się coraz bardziej na baczności. Nic jednak nie zaszło. Tylko po kilkunastu
minutach przy stole zasiadł nowy partner. I to akurat naprzeciw Johna. Siwa bródka
i wypolerowana jak kość słoniowa łysina sąsiada dziwnie nie pasowały do młodzieńczego
wyrazu oczu. A oczy te raz po raz kontrolowały ruchy palców Johna.
John nie przejmował się. Zbyt był pewny biegłości, by zwracać uwagę na widzów.
Gra toczyła się dalej. Passa Johna trwała bez przerwy. Nagle osobnik z siwą bródką
podskoczył jak na sprężynach.
– Stop! – wrzasnął, przechyliwszy się przez stół, złapał Johna za rękę.
– Oszukujesz!
Chwyt był żelazny. John jednak strząsnął go bez wysiłku, jak natrętną muchę.
– Oszaleliście? – roześmiał się pogardliwie.
Starzec nie miał zamiaru mu ustępować.
– Oszukujesz! – powtórzył – widziałem jak...
Wtedy John wygarnął mu parę słów do słuchu. Nie były to nawet najgorsze słowa, jakie
posiadał w swoim repertuarze. Ale ostatecznie karczma na szlaku to nie salon. I wystąpienie
łysego typa wymagało mocnej reakcji, bo wśród graczy zaczynało powstawać zamieszanie.
Stary sapnął. Aż łysina poczerwieniała mu z wściekłości. Odskoczył w tył. Kościste palce
szarpnęły pochwę rewolweru.
John nie przestawał się uśmiechać. Trudno. Wyczekał, zanim w ręku tamtego nie zaczerniał
kształt całkowicie wyciągniętego colta. Dopiero wtedy jego ręka wykonała szybki jak błyskawica
ruch. Gruchnął strzał.
Stary chybnął się na nogach i osunął powoli na deski podłogi. John patrzył bez drgnięcia
powieki.
...Będzie miał nauczkę na przyszłość, awanturniczy dziadyga – pomyślał beznamiętnie.
Według zamiaru Johna wielkokalibrowa kula powinna rozorać niezbyt głęboko mięśnie
lewego boku napastnika na wysokości pomiędzy trzecim a czwartym żebrem. Taki rodzaj
knockautu rewolwerowego własnego wynalazku. I był pewien swej ręki, by mieć jakiekolwiek
wątpliwości co do celności strzału. Nagle przymrużył oczy: w momencie padania rozchyliła się
na piersiach postrzelonego kurtka i metalicznym blaskiem mignął kształt przypiętej na kamizelce
gwiazdy.
Diabli nadali – zaklął pod nosem – Szeryf!
W sali powstało zamieszanie. Ktoś wrzeszczał w niebogłosy, paru innych przypadło do
leżącego na podłodze.
– Nie żyje! – oznajmił czyjś ponury głos.
Uśmiech nie schodził z warg Johna, na duszy jednak zrobiło mu się całkiem nieprzyjemnie.
...Nie żyje? Czyżbym miał chybić? No cóż... Przy migotliwym świetle lamp nie było to,
mimo wszystko niemożliwe. Rozległy się wrzaski: – Morderstwo! – Zamordował szeryfa
Blythe’a!
John drgnął. Szeryf Blythe? Nagle przypomniał sobie, co mówiono mu o Cleveland.
Ostrzegano go właśnie przed Blythe’em. Żeby mu się przypadkiem nie nawinął na oczy. Albo
broń Boże nie nadepnął na pięty. Bo ten szeryf to jakaś miejscowa sława. No i...
W sali wrzało piekło. Wrzeszcząca ciżba zwróciła się przeciwko Johnowi. Wszyscy bez
wyjątku. W kilku rękach dostrzegł rewolwery.
– Brać go!
– Powiesić bandytę! – Barczysty kowboj demonstracyjnie zaczął zawiązywać pętlę na
kawałku niewiadomo skąd wydobytego sznura.
– Tak! Powiesić! – wrzeszczeli teraz wszyscy jednym głosem.
Widocznie propozycja kowboja zyskała ogólne uznanie.
John jednak nie był nią bynajmniej zachwycony. Błyskawicznym spojrzeniem zbadał
sytuację: wyglądała niemal beznadziejnie. Zaczęli go otaczać. O drzwiach trudno było nawet
marzyć: właśnie tamtędy wtłaczali się ludzie zwabieni wrzawą. Przybysze zdołali już
zorientować się w stanie rzeczy. I także ryczeli: – „Powiesić”! Okno w odległości paru jardów.
Niestety zamknięte na głucho. Trudno. Ostatecznie co szkło to nie ściana z solidnych bali... Tak
czy inaczej – nie było innej drogi odwrotu. Sprężył mięśnie i nagle wyprysnął wspaniałym
susem, odbijając się palcami nóg od podłogi. Cienko zabrzęczało szkło rozbijanej szyby. Ostra
jak brzytwa krawędź szklanego odłamka przejechała po policzku. Głupstwo...
Wylądował szczęśliwie na ganku. Nie odwracając się wystrzelił kilkakrotnie poza siebie. Nie
miał oczywiście nadziei, by kule trafiły kogokolwiek z prześladowców, chodziło mu jedynie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin