Banita-Kraszewski Józef Ignacy.doc

(1918 KB) Pobierz
JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI - Banita

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI - Banita.

Czasy Stefana Batorego.

Cykl Powieści Historycznych Obejmujących Dzieje Polski.

Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Wincentego Danka Oraz Pod Honorowym Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzyżanowskiego.

Część dwudziesta druga.

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza; Warszawa 1974.

Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.

Przedsłowie.

Jeśli prawdą jest, że malarstwo obnaża prawdziwy kształt pejzażu, to o filmie wolno może rzec, że ujawnia ducha wydarzeń czy nawet historii.

A jeśli jest tak rzeczywiście, to dzieła dotyczące dziejów Anglii, Francji lub Włoch zaskakują szalonym tempem, dramatyczną konstrukcją, nieprawdopodobnymi, a przecież prawdziwymi zbiegami okoliczności, feerią możliwości.

Czy tylko film?

A czyż inaczej dzieje się Szekspir, Dumas, Druon?

Nic takiego nie dałoby się rzec o filmie polskim, o tych wszystkich Mieszkach, Kazimierzach, Zygmuntach flegmatycznie odkarmionych, ociężale dostojnych.

Nie inaczej mają się sprawy w naszej powieści historycznej, chociaż są tu wyjątki, nie inaczej też odczytujemy od bardzo dawna samą historię.

A może ona rzeczywiście taka była?

Dość rozsądna, bez nadmiernie romantycznych porywów, bez czarów losu, bez wstrząsających zbrodni?

Taka wręcz szwajcarska, gdzie też nie dałoby się wiele dramatycznego znaleźć.

Nie literacka, ale za to rozumna?

Każdy z nas uzna zapewne to sformułowanie za gorzki sarkazm.

Zgódźmy się jednak, że takie widzenie świadczy przynajmniej o rozumności potrzebie, jeśli nie praktyce.

Ale w tej ślamazarnej materii jawią się od czasu do czasu wydarzenia wysoce dramatyczne i literackie w guście najlepszej powieści awanturniczej, a może i historiozoficzno-magicznej.

Bolesław Śmiały, Piotr Włast, Oświęcimowie i przesławny Samuel Zborowski.

Ten ostatni zwłaszcza zaleca się tym, że jego krwawe losy nie są tylko wzmianką legendy, ale obszernym fascykułem archiwalnym, zbiorem protokołów, cząstką historii rzeczywistej.

I nie tylko tym zresztą - są symbolicznym i ciągle aktualnym zapisem problematu polskiego, tak jak widzimy go i opisujemy od dwu już stuleci.

Rzecz nie zaschła w pyle bibliotek, ale należy do legend żywych, do rodzinno-dydaktycznego przekazu każdego z nas.

Tę wyjątkowość historii Samuela odczuł najpełniej chyba Słowacki, czyniąc z tej sprawy w Samuelu Zborowskim oś narodowego losu, bliskiego Konradowym zmaganiom z maskami w Wyzwoleniu Wyspiańskiego i niektórym konstrukcjom Parnickiego.

Ale rzecz Słowackiego to dramat mistyczny, grany w zaświatach i nie dopowiedziany.

Któż mógłby być jego prawie doskonałym (i jednak pozornym) przeciwieństwem?

Oczywiście, Józef Ignacy Kraszewski.

Trzeba to jednak widzieć w renesansowej scenerii, wśród wawelskich dziedzińców, w kręgu wielmożów dumnych, obwieszonych złotem i klejnotami, w brzęku broni.

Rok 1573, nietrwałe królowanie Walezego.

Turniej i błaha zwada Zborowskiego z Tęczyńskim i niezręczne pośrednictwo kasztelana Andrzeja Wapowskiego.

I jego śmierć w obecności króla, co było wielką zbrodnią.

To wczesna ekspozycja tragedii.

Wyrok zatwierdzi Stefan Batory i po latach jedenastu nakaże wykonanie Janowi Zamojskiemu.

Śmierć magnata wywoła burzę, która wstrząśnie tronem Batoriańskim.

Tyle nagiego, oczyszczonego ze szczegółów, kośćca

sprawy.

Można w to wpisać bardzo wiele.

Miłość, moralność, politykę, wiarę, los, spór o prawa władzy i dyskurs o upadku narodu.

Osobliwe, że poznanie bliższych okoliczności nie osłabia dramatu, a raczej przeciwnie.

My jednak pozostańmy na razie przy tej najogólniejszej formule.

Formule, która podnosi po prostu wymierzenie sprawiedliwości.

Otóż Batory należy do tych królów, których najmocniej pokochała narodowa pamięć.

Już stary polonez powiada "król Stefan Batory wielki...

", a wielkość ta, w miarę upływu czasu, coraz bardziej kojarzyła się ze stworzeniem silnej władzy, z okiełzaniem anarchii.  Co prawda nie chodziło cale o fenomen władzy dla niej samej, ale o to, że ta konsolidacja pozwoliła odnieść zwycięstwo nad późniejszym zaborcą.

Nie zapominajmy, że ocena narodowych losów, jaką dysponujemy do dzisiaj, to ocena dziewiętnastowieczna, związana z konfliktem polsko-rosyjskim; wojny szwedzkie czy tureckie zdawały się nie mieć już żadnych skutków aktualnych.

W tym ujęciu stracenie Zborowskiego było jedynie powodem do satysfakcji, dowodem sprawności politycznej wielkiego króla.

Ale tenże król należał za życia do najbardziej znienawidzonych i pomawianych o wszystko już zgoła.

Król, którego chciano zabić, otruć, zastrzelić, a przynajmniej zmusić do abdykacji.

I kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie przedwczesna śmierć, ów po stokroć później przeklinany wypadek na polowaniu.

Pewnie, stajemy po stronie Batorego, trzęsiemy się z oburzenia na warchołów, po stuleciach nie skąpimy im obelg.

Czy rzeczywiście sprawa była tak jednoznaczna?

Szlachta podejrzewała króla o chęć odebrania jej przywilejów, o tworzenie z chłopów i mieszczan nowej siły, o ukrócenie wolności, o dzikie okrucieństwo, i nie bez racji.

Pewnie, bylibyśmy dziś zachwyceni, gdyby dało się dopatrzeć w wieku szesnastym budowy społeczeństwa nowoczesnego, o równych obywatelskich prawach.

Lecz to chyba mrzonka, i nie tylko w Polsce.

Efektem mógłby być jedynie królewski absolutyzm.

Przypomnijmy sobie, jak to wyglądało w innych krajach Europy, od Moskwy po Lizbonę.

Iwan Groźny, Henryk VIII, Filip II...

Ileż posypało się głów, ile zapłonęło stosów, ile zmyślnych narzędzi tortur powołał do istnienia twórczy umysł ludzki.

W Polsce monarchowie byliby z pewnością nie mniej pomysłowi - szczegóły kaźni Piekarskiego zachowały się do dzisiaj.

W Polsce jednak było to wszystko trochę bardziej człowiecze, a było właśnie dlatego, że królowie mieli skrępowane ręce.

Po prostu nie mogli złamać szlachty, nie mogli uzyskać stosownej władzy.

A starali się niemal wszyscy.

Gdyby im się to udało, całe społeczeństwo byłoby wydane na ich łaskę i niełaskę, jak gdzie indziej.

Nam to jednak, także w naszym moralizującym stuleciu, nie przeszkadza cale.

Chcemy jedynie, abyśmy odziedziczyli potężne, bogate państwo, w którym my stalibyśmy już naturalnie ponad ewentualnymi kaprysami władzy.

Za naszą potęgę, wolność, bogactwo chcielibyśmy zapłacić cierpieniem i niewolą naszych przodków...

Domagamy się od nich dokładnie tego, czego za nic nie chcielibyśmy dać sami.

I ze stosownej odległości udzielamy pouczeń, mówimy o polityce "słusznej", o postępkach "karygodnych", a wszystko to naturalnie z punktu widzenia naszych obecnych korzyści lub strat.

Moralizowanie całkiem bezpieczne i najzupełniej niekosztowne.

Coś z tego rozumiał chyba Słowacki.

Bo gdy Zamojski w jego dramacie powiada, że on, kanclerz (a pewnie i król), uosabia "ducha...

co części wydziela, granice kreśli...

ledwo Chrystusowi ugięty - prawa narodu stanowi i ma moc z Boga", to adwokat z kolei broni Samuela, w którym też był duch ("przez który duch...

szła Polska w górę"), jednak nie był "formy strukturą mądrą", lecz czymś na kształty kwiatu, gwiazdy, piór anielskich.

Potęga i wolność osobista.

Czy zawsze można mieć obie równocześnie?

Józef Ignacy Kraszewski nie znał napisanego czterdzieści lat przedtem dramatu Słowackiego.

Lecz przecież nie stworzył także czarno-białego schematu, choć, jak wszyscy, kochał Batorego i jemu przyznawał rację całkowitą.

Nie mógł jednak nie widzieć barwności Samuela, dzikusa, okrutnika o wybuchach szczodrobliwości, watażki o męstwie niepospolitym, słowem wypisz wymaluj kogoś takiego, kogo i Sienkiewicz wyśpiewa, nazywając go Kmicicem.

Ale "banita" jego uzyskuje wzniosłość dopiero w więzieniu, w udręce, w upadku - wszystko to zresztą było prawdziwe - a sposób traktowania więźnia: odmowy widzenia rodziny, pociechy duchowej, szykany, nie stanowi szczególnie jasnej barwy w życiu jego ukorzyciela - wielkiego hetmana i kanclerza Jana Zamojskiego.

Bo rzeczywiście w dramacie tym zetknęli się ze sobą mężowie wielkiej miary i lotu, zetknęli naprawdę, nie na papierze.

Kraszewski znaczną część książki, prawie całość, mógł odpisać po prostu z dokumentów.

Stąd zresztą osobliwość - nawet postaci drugorzędne są historyczne.

Oczywiście nie należy sądzić, że pisarzowi nic już do czynienia nie zostało.

Byłby to nonsens, trudniej bowiem selekcjonować, niż samemu wymyślać.

I nie darmo uważa się Banitę za jedną z najlepszych powieści Kraszewskiego, choć dziś ten sposób pisania jest już bardzo od nas odległy.

W gigantycznym dziele Kraszewskiego Banita jest powieścią dość późną, ale nie specjalnie odmienną od innych.

Ale jeśli się napisało w życiu pięćset powieści, to ile czasu wypadało na każdą?

Powstała w roku 1884, w sytuacji gdy pisarz oczekiwał procesu za szpiegostwo na rzecz Francji, a potem został uwięziony.

Sprawa Zborowskiego jest dla Kraszewskiego nade wszystko epizodem politycznym.

Bo niezupełnie było tak, że Zborowski zginął za grzechy stare - to był jedynie pretekst.

W istocie klan Zborowskich ostro spiskował przeciw Batoremu, a bardziej jeszcze przeciw Zamojskiemu, w rozgwarze walki szlachty, magnaterii starej i magnaterii nowej, pretendentów moskiewskich i austriackich, katolików i protestantów.

I Batory, ścinając Samuela, nie całkiem był w zgodzie z prawem.

Ale my, Polacy, kochamy swoich królów.

Rzecz zresztą znamienna, z jakim naciskiem, z jaką pasją podkreślamy, że trakt jest królewski, że Zamek, że Łazienki, że królewskie miasto takie to a takie...

Nie wiem, czy gdzieś na świecie, poza

Anglią, panuje takie ubóstwienie monarchii.

Więc i Batory ma całkowitą aprobatę autora.

Dokumenty dostarczyły także Kraszewskiemu materiału na wielką scenę.

Tę, w której idącego na stracenie Samuela błaga Zamojski o przebaczenie.

Samuel odmawia raz i drugi - w końcu przebacza, ale powołuje na sąd Boga.

Cóż za scena!

Można sobie wyobrazić wielki dramat losu, przeznaczenia...

Co by z tego zrobił jakiś pisarz współczesny w rodzaju Druona!

Kraszewski po prostu zanotował.

Nie umiał wygrać dramatycznego momentu, i nie tylko w tej scenie, nie tylko w tej powieści.

Ale też trzeba pamiętać, że jego wielki i jakże ważny cykl historyczny miał przeznaczenie wychowawcze, miał być relacją, informacją o dziejach, na tyle zbeletryzowaną, by nie umknęły pamięci.

I to się udało znakomicie.

Mimo że nasza wiedza o człowieku poszła znacznie dalej.

Dlatego musimy czytając pamiętać, że bohaterowie Kraszewskiego, to ledwie zarysy ludzi, przesuwające się na dość pospiesznie zarysowanym tle.

Świat dookolny nie trafia w głąb psychiki bohatera, nie przełamuje się w niej, nie plącze się w wieloznacznościach - człowiek Kraszewskiego nie jest takim człowiekiem, jakiego wydaje nam się, że znamy.

A przecież to polski Złoty Wiek - któż by się tego domyślił z lektury Kraszewskiego, tej i pokrewnych tematem książek?

Ale to coś innego niż kwestia dyspozycji pisarskiej.

Kraszewski, jak się zdaje, jest arcywcieleniem owej poczciwości polskiej, która nie stara się o efekty drapieżne, zapierające dech w piersiach, bo jej ideałem jest średniość, "pomierność", sprawiedliwość, "wypośrodkowanie".

Nie jest taki Sienkiewicz, który potrafi być i okrutny, i dramatyczny i krańcowy.

Co prawda nie dochodzi aż do fatalizmu, ale przecież jego Trylogia po prostu się skrzy.

Lecz i u niego ileż ciepła...

Czy to zresztą może być zarzut?

Tak, jeśli w grę wchodzi skala światowa.

Tomasz Mann ciepły nie jest, Tołstoj także nie, a podskórna, fatalna logika zdarzeń pulsuje w książkach Żeromskiego.

Ta poczciwość...

Kiedyś był to komplement, dzisiaj - niemal obelga.

Czemu tak jest?

Pewnie z tego samego powodu, dla którego cenimy sobie królów okrutnych, krwawych, a nie tych dobrodusznych jak Michał Korybut.

Lecz literatura polska, film historyczny tyle już wzięły poczciwości w siebie, że wszelkie drogi ratunku wydają się trudne.

Skoro bowiem i Chrobry Gołubiewa bywa (lecz bywa tylko) tak rozsądny, że aż straszy...

A jednak poczciwość ma coś wspólnego z rozsądkiem, a może nawet rozumem.

Batory nie zachował się w sprawie Zborowskiego poczciwie i wnet się okazało, że nie zachował się także rozumnie.

Zbyt pospieszne stracenie politycznego przeciwnika rozmnożyło jedynie wrogów.

Tak, ale polski pluralizm następnego stulecia poprowadził już wprost do katastrofy.

Być może, rozumna poczciwość była luksusem, na który można było sobie pozwolić w momencie największej potęgi, a i to nie bezkarnie.

Wystarczyło, że minął moment wielkiej historycznej koniunktury, a wszystko zaczęło się sypać i rozpadać.

Być może, Batory był powołany do zmiany politycznego i społecznego obyczaju, lecz go odmienić po prostu nie zdążył.

Cóż to jednak w historii znaczy "powołany"?

Kraszewski powiedziałby, że właśnie to" a nie co innego król zrobić po prostu powinien.

Szarpiemy się ciągle wśród paradoksów naszego stosunku do własnej historii.

Potępiamy, to znów usprawiedliwiamy.

Historia bowiem sama sobie tworzy interpretację, sama tworzy ludzi ją interpretujących, ich sukcesy i porażki, ich uzależnioną od tego świadomość.

I ten stan rzeczy chyba nie zmieni się w najbliższym czasie.

Wydaje się, że historia od jakiegoś czasu wyczerpała swoje możliwości teoriotwórcze i że się powtarza.

Nowe spojrzenie na świat przychodzi z innej strony - z okolic biologii, zarówno tej, która wnika w głąb tkanek, jak i badającej społeczeństwa zwierzęce.

Nie może to być bez wpływu na literaturę - w tym także i na powieść historyczną.

Inaczej, pełniej widzimy dziś postępowanie i myślenie ludzkie.

Inaczej rozumiemy międzyludzkie stosunki.

Wersja historii Kraszewskiego nie może już być dzisiaj wersją wystarczającą.

I jako dzieło literackie nie może nas w pełni nasycić.

Ma jednak swoją nieprzemijającą wartość.

Może i dlatego, że sztuka literacka właściwie nie zna postępu, każda epoka jest inna, nie lepsza i nie gorsza.

Świat prozy historycznej Kraszewskiego to wręcz świat odpoczynkowy, nieskomplikowany, moralnie jednoznaczny.

Powracamy tu z przeładowanego świata naszych rozumień po wytchnienie, po wiedzę łagodnej, niechże i poczciwej, mądrości.

Nie traktujmy go zanadto pobłażliwie - oby dzieła naszego czasu równie dobrze zniosły następne stulecie.

Piotr Kuncewicz.

Panu Aleksandrowi Krausharowi w Warszawie w dowód wdzięczności mojej dla Was postanowiłem był, w Moabicie wykonane tłumaczenie kilku komedii Plauta wam przesłać na pamiątkę.

Widzę jednak, że z powodu trudności, jakie spotyka ich wydanie, nadto bym zwlókł to, co serce moje jak najprędzej chce wypowiedzieć.

W tych dniach boleści, którymi los sprawiedliwy kazał mi dni mojego jubileuszu opłacić, znalazłem tak mało, nie mówię przyjaciół, ale po prostu życzliwych, nieszczęście taką trwogę i popłoch posiało, tak rozproszyło wszystkich, tak mnie osamotniło, że dla Was, panie Aleksandrze, coście się nie wahali przyjść mi w pomoc radą i czynem, tym większą, gorętszą, połączoną z poszanowaniem, mam wdzięczność.

Niech te słowa będą jej świadectwem i wyrazem.

Opuszczenie i osierocenie bolało mnie i boli - może nie dla samego siebie - niestety, jest ono symptomem stanu ducha w narodzie, który zgnieciony klęskami stracił wszelką energię i zaparł się uczuć, które dawniej stanowiły jego charakteru okrasę.

Daj Boże, aby ten symptom nie był oznaką i przepowiednią upadku, ale kresem do zwrotu w lepszym kierunku...

Lecz - dość tego.

Przyjm, kochany panie Aleksandrze, gorący uścisk ręki i wyraz wdzięczności i przyjaźni.

Józef Ignacy Kraszewski, Drezno, dnia 3 maja 1884 r.

TOM PIERWSZY.

Rozdział 1.

Długo, niemal do końca żywota swojego, rzeczpospolita szlachecka stała obozem cała, tak nasze dwory i domy, w większej części z drzewa klecone, tymczasowo i niedbale budowane były.

Wiele się na to przyczyn składało, a naprzód nawyknienie, które najazdy i ciągła do wojny gotowość wyrobiły.

Szlachcic przede wszystkim do obucha żołnierzem był, na zawołanie na koń siadać musiał, nie gnieździł się więc stale, a znaczna część kraju na najazdy wystawiona, często ze dworów w lasy i niedostępne trzęsawiska, te twierdze swe jedyne, uchodziła.

Dawnym obyczajem więcej łożono na ruchomości kosztowne, które się przenosić dawały z miejsca na miejsce, niż na siedziby wytworne.

Na jednej wioszczynie szlachcic więcej się jeszcze do strzechy przywiązywał i około niej troszczył, bo nie miał - tylko ją; wielcy zaś panowie z rezydencji do rezydencji k'woli swych interesów, upodobań i stosunków wędrowali.

Zachodziły wozy i sprzęt wszelki ciągnął długim sznurem za panem albo go poprzedzał.

Ławy i stoły znajdowały się wszędzie ,po dworach, a co potrzebnym było do przybrania, ciągnięto ze sobą.

Kobierce, opony, naczynie, sprzęt drobny, przenosił się z miejsca na miejsce łatwo.

Od mieszkań też nie wymagano wiele, byle dach nie zaciekał, a piece i kominy nie dymiły.

Zimą w tych grubach noc i dzień stróże drzewa dokładali, śpiąc przy nich nawet.

W XVI wieku rzadki był dwór pański, z wyjątkiem zamków na krakowskiej ziemi, który by wygodnym i pokaźnym mógł się nazywać.

Na lada jakim podmurowaniu lub i bez niego na mocnych podwalinach, z grubych kłód ułożone ściany, z wysokim dachem, najczęściej bez piętra, stanowiły pańską siedzibę, mniej więcej rozległą.

O powierzchowność cale się nie starano, aby ją ozdobną uczynić.

Chorągiewka z herbem na szczycie stanowiła czasem jedyną ozdobę.

Drzewo było prawie wyłącznie używanym materiałem, już dlatego, że o nie najłatwiej było, a każdy wieśniak cieślą był i lada kto budowniczym, już dla tej wiary, że w murach, choć suchych, powietrze nigdy zdrowym być nie może.

W czasach, o których mowa, w wielu zamkach królewskich nie było podłóg i zastępowały je tokowiska, skoble i zamki u drzwi proste, stropy z belek i tarcic układane.

Cóż dopiero po szlacheckich dworach?

Gospodarz na siodle lub na dyszlu większą część życia spędzał, a gdy do chaty powrócił, nie potrzebował żadnych wymyślnych przypraw, aby mu ona smakowała.

Zbytek był w odzieży, uzbrojeniu, w jadle i napojach, ale go w mieszkaniach nie było, dlatego nam tak mało pozostało z nich pamiątek.

Lada nieostrożna iskierka obracała te gniazda w perzynę.

Obozował też pan i szlachcic niemal przez życie całe, i kaleka chyba a nieudolny starzec domu mógł pilnować.

Kto nie był żołnierzem, służyć musiał jako urzędnik i z miejsca na miejsce się przenosić.

Zjazdy też częste, narady, komisje, spoczywać nie dawały.

Stajnia każdego czasu zaopatrzoną być musiała w konie i wozy, aby na zawołanie pana ze dworem przenieść, gdzie kazał.

I wszystko po trosze w domu do tego rodzaju życia się zastosowywało.

Spiżarnia gospodyni w zapasy była zaopatrzoną zawsze, aby bez nich pan w podróż nie ruszył.

Nie było dworu bez namiotu, bo i takie wycieczki się trafiały, w ciągu których na gospody i dwory cale rachować nie było można.

Nawyknienie do tego ruchliwego życia czyniło je nie tylko znośnym, ale nawet niejeden tęsknił za nim.

Siedzącego i spokojnego żywota szlachcic nie znosił, a gospodarka mu nie starczyła ani łowy, którymi się rozerwać usiłował.

Pomimo tego ruchu na gościńcach, można powiedzieć, aż do ostatnich czasów, gospod tak dobrze jak nie było.

Służyły one tam tylko, gdzie stały osamotnione, od wsi i osad oddalone; szlachcic bowiem zajeżdżał do dworu, a duchowny do księdza.

Niemal ubliżającym dla gospodarza i dziedzica było, gdy kto, nawet zupełnie nieznajomy, pominąwszy dwór do gospody zaciągnął.

Po miastach i miasteczkach mnogie klasztory dawały chętną gościnę.

Karczma też przeważnie służyła dla chłopa tylko, dla łyków, dla włóczęgów, dla gawiedzi tej, która do szlacheckiego świata nie należała.

Wyjątkowo jednak, w głębi lasów, w bezludnych stronach, gdzie od wsi do wsi zbyt długo bez spoczynku jechać było potrzeba, przemyślny Izraelita urządzał przystań dla podróżnych.

Główną jej część stanowiła szopa ogromna, przytułek w czasie słoty, a drugą, izba nie mniej obszerna, gdzie się wszyscy, jak Bóg dał, mieścić musieli.

Wielkie dwory obejmowały nadciągając wszystko pod władzę swoją; mniejszy ludek godził się u jednego stoła i pod jednym dachem.

A że każdy, mniej więcej, wiózł z sobą wszystko, czego mógł potrzebować i nie spodziewał się dostać po drodze, gospoda taka .

nie zaopatrywała się w wymyślne zapasy dla podróżnych.

Najczęściej oprócz wody nic w niej dostać nie było można.

Taką przystanią w puszczach sandomierskich, ku granicy Krakowskiego przypierających, była znana wszystkim przeciągającym tędy karczma stara, zwana Borówką.

Powierzchowność jej świadczyła, że mnogie już lata, osłonięta lasami, zabezpieczona od wichrów i burzy, przetrwała.

Ściany jej z dwu stron już podpierać musiano, dach się pogarbił i porósł zielono, pomiędzy zeschłym drzewem, próchniejącym miejscami, szczeliny czarne przepuszczały wiater i słoty.

Stała samiuteńka jedna, żadnej nawet szopki i kleci nie mając przy sobie, a wyglądała tak czarno, smutno, pusto, jak gdyby w niej już ludzi nie było.

Potworzone nowe drogi i gościńce wygodniejsze rzadko tu już podróżnych sprowadzały; jednakże rodzina izraelska, która od wieku zamieszkiwała w Borówce, trzymała się tego kąta, który dla niej stał się rodzinnym.

Nie obawiała się ona ani napaści, ani gwałtu, bo niczym przynęcić nie mogła, będąc sama ubogą.

Jak wybladłe cienie przesuwały się, niby wpółuśpione tą ciszą i osamotnieniem, postacie kilku żółtych i chudych niewiast i wynędzniałych dzieci.

Z czego żyli, było ich tajemnicą, bo zarobek od podróżnych, który się mógł nazwać jałmużną, bardzo musiał być lichy.

Dawano postójne niechętnie, a silniejsi i butniejsi od niego się uwalniali, tak że wiadra chować czasem było potrzeba, aby grosz jaki zyskać.

Tego dnia jednak wczesnej wiosny trafiła się niezwyczajna rzecz.

Z rana przybył tabor podróżnych, a w kilka godzin po nim nadciągnął drugi i oba spoczywały.

Za czym nadciągnął trzeci, a pod wieczór i czwarty.

Wszystko to były pańskie i dość gromadne orszaki, które nie tylko się z sobą godziły, ale zdawały do jednej należeć rodziny.

Może wypadkowe czy obmyślane spotkanie się to skłoniło podróżnych do przedłużenia niewygodnego pobytu w gospodzie, której arendarz schować się musiał ze strachu, tak mu tu ci przybysze własnowolnie a zuchwale się urządzali.

Gdy czwarty oddział nadciągnął już pod noc, gospoda, choć dosyć obszerna, pełniuteńką już była, bo każdy z nich kilkudziesięciu liczył ludzi i niemało kotczych, wozów i kolebek.

Izbę wielką zajęli czterej panowie przybyli, dla których tu stół gotowano, ławy powyścielano, ogień rozpalono i naznoszono tyle sprzętu podróżnego, ile go stare domostwo nigdy razem nie widywało.

Panowie byli wszyscy zamożni snadź, nawykli do wygód, butni okrutnie, a służba ich nawet tak zuchwała, że gospodarz się pokazywać nie ważył.

Nie pytano go też o pozwolenie i rozrządzano się w szopie i po alkierzach żydowskich nawet, jak się podobało.

Staremu Żydowi ledwie szczupłą jedną pozostawiono komórkę.

Wiosna była młoda jeszcze bardzo, więc chłodna i wilgotna, bez ognia i dla strawy, i dla ogrzania się obejść nie było podobna; rozpalono go też w piecach, na kominach, na koniec w pośrodku szopy nawet, od którego się ona łatwo zająć mogła, lecz Żyd nie śmiał pisnąć słowa.

Drzewa suchego nie znalazłszy, gawiedź poradziła sobie ścianę jedną wewnętrzną rozebrawszy w mgnieniu oka, którą na drwa porąbano.  Żydzi, przez szpary spoglądając na to gospodarstwo, ręce łamali i lamentowali po cichu, stary może i przeklinał tych nieproszonych gości, lecz odezwać się nie śmiał.

Z samego głosu i ruchów czeladzi poznał on ludzi, z którymi nie było podobna wdawać się w rozprawy, a prosić ich, mogło jeszcze podrażnić.

Modlił się tylko do Pana Boga, aby po noclegu tym co rychlej go od załogi tej uwolnił.

Nie wątpił, że tak wielcy i możni panowie na odjezdnym mu coś rzucą, aleby wolał datku się wyrzec i strachu.

Orszaki panów nie wszystkie były do siebie podobne, ani równie liczne; szczególniej jeden pomiędzy nimi liczbą, uzbrojeniem, końmi i przepychem celował.

Ludzie też, z których się składał, -dobrani chłop w chłopa, zdawali się wszyscy do wojaczki stworzeni i butę mieli okrutną.

Z dosłyszanych tu i ówdzie wyrazów, gospodarz się dowiedział, że pomiędzy przybyłymi był kasztelan i inni dostojnicy.

Zdawało mu się też, gdy czwarty przybył pod wieczór, że na niego oczekiwano i zjazd w Borówce zmówiony był zawczasu.

Dlaczego jego biedną szopę wybrano właśnie na tę jakąś naradę, Żyd sobie wytłumaczyć nie umiał, ani się chciał domyślać.

To pewna, że ani położenie jej, ani droga, przy której leżała, nie usprawiedliwiały wyboru, chyba tylko zupełne osamotnienie wśród lasów, które tu nie postrzeżonym swobodnie i bez oczu ciekawych zejść się dozwalało.

Najliczniejszy i najpokaźniejszy orszak, chociaż pan jego wiekiem nie był najstarszym, rej wodził widocznie, tak jak on sam w izbie najgłośniej przemawiał, najserdeczniej się śmiał i najsrożej huczał.

Rozmowa bowiem, w serdecznych powitaniach rozpoczęta, wkrótce się niemal we wrzawliwy spór zmieniła.

Ci czterej podróżni, którzy w istocie do Borówki się zjechali naumyślnie, aby z oczów ludzi podejrzliwych zszedłszy, swobodnie się o swych sprawach naradzali, byli to czterej z ośmiu niegdy braci Zborowskich, synów tego Marcina, o którym głośne było onych czasów podanie, iż w życiu nigdy żadnej sprawy w sądach z nikim nie miał, bo jurystów i pieniactwa nienawidził, nienawiść swą posuwając do tego stopnia, iż palestrantów, gdy ich pochwycił, "na rybnych stolech", wedle wyrażenia Paprockiego, bijał.

Rodzina była, wiadomo, tak stara jak sama Polska, ale miała to we krwi ze wszystkimi Jastrzębcamis wspólnego, iż spokojnie darów Bożych używać nie umiała, a burzyła się i zrywała do rzeczy wielkich i trudnych, co prawie zawsze przypłacała boleśnie.

I chociaż ze krwi tej i plemienia wielce rozrodzonego, bo nierzadko Jastrzębcowie miewali po szesnaścioro potomstwa, jak Marcin Zborowski, wyszło wielu mężów Rzeczypospolitej zasłużonych i dostojeństwa wysokie piastujących, nie dobili się nigdy oni do takiego znaczenia, jakie inne rody pozyskały.

Al...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin